Fahrenheit XLIX - grudzień 2oo5
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 06>|>

Recenzje (2)

 

 


Strzeżcie się tego, co z Zachodu nadpłynie

 

Okladka

Powszechne jeszcze nie tak dawno przekonanie, że co zachodnie, to lepsze, powoli staje się nie tak powszechne. Coraz częściej słyszymy ostrzeżenia przed moralną zgnilizną, konsumpcjonizmem i czym tam jeszcze. Częściowo, odrzucając fanatyczne brednie, są to obawy poniekąd słuszne. Tak w życiu, jak i w powieści.

Zachodnie zagrożenie, o którym mowa w tym tekście, jest na szczęście innego rodzaju i wylęgło się w głowie pisarza, a nie krętych korytarzach Pentagonu. Jest to bowiem zagrożenie magiczne. Co nie znaczy, że mniejsze. Dla mieszkańców Normanii jest to realna i ponura perspektywa.

Po lekturze „Drugiego Imperium”, czwartego tomu „Bożych monarchii”, czytelnik domyślał się już, jak potoczą się losy bohaterów. Nie tyle konkretnych postaci, bo to trudno przewidzieć, co nadchodzących wydarzeń. Faktycznie, sygnalizowane wcześniej opanowanie Kościoła, a co za tym idzie części królestw przez przybyszów z Zachodu urzeczywistnia się. Również, zapowiadana przez Aruana inwazja na pozostałe krainy doczeka się realizacji w „Okrętach z Zachodu”, kolejnym tomie cyklu. Oczywiście nie dzieje się to błyskawicznie.

Od ostatnich wydarzeń minęło szesnaście lat. Władza Pontyfika, choć on sam jest już właściwie figurantem, okrzepła. Kościół trzyma krótko podległe mu królestwa, dostarczające mięsa armatniego niezbędnego przy realizacji planów stworzenia Drugiego Imperium. W umacnianiu tej potęgi ma wsparcie tych obdarzonych mocą, którym udało się ujść żywo z pogromów. Z liczących się magów tylko Golophin pozostaje wierny Abeleynowi z Hebrionu, który sprzymierzony z resztą Królów Heretyków szykuje się do odparcia inwazji.

Jeden z nich, torunnański król Corfe, pozostający w trwałym sojuszu z niedawnym wrogiem, sułtanem Ostrabaru, również szukuje się do wojny. Jest doświadczonym żołnierzem i zdaje sobie sprawę z przewagi przeciwnika. Opracowuje więc ryzykowny plan.

Podobnie jak we wcześniejszych tomach zagadką, prawie do końca, pozostają zamiary Fimbrańczyków, nie wiadomo kogo poprą a ich działanie będzie miało decydujący wpływ na losy Ramusian.

Paul Kearney przyzwyczaił czytelników do dość wysokiego poziomu swojej prozy. I tym razem również nie zawiódł. Książka od początku do końca trzyma w napięciu. Ciekawie skonstruowana akcja, została przez autora przemyślana w najdrobniejszych szczegółach. Wykreowany świat, w dalszym ciągu jest spójny i bez zgrzytów. Jednak korzystanie ze znajomości historii i procesów społecznych dużo daje. Czyni nibylandie realnymi. Dużo tu krwi, ale jest to uzasadnione, gdyż walka toczy się nie tylko o wolność, ale i o przetrwanie gatunku jako takiego. W dodatku z przeciwnikiem, który dysponuje możliwościami, już na starcie, stawiającymi Ramusian na przegranej pozycji. Namiętności, wręcz wylewają się z kart książki. Tragedie osobiste, żądza władzy, miłość a także zwykły zwierzęcy strach zostały przez autora bardzo dobrze ukazane. Stworzone przez niego postaci są dzięki temu bliskie czytelnikowi a ich czyny i motywacje jasne i zrozumiałe.

Nie ma co się dłużej rozwodzić. „Okręty z Zachodu” to bardzo dobra kontynuacja, bardzo dobrego cyklu. Świetnie napisana, choć niewesoła.

 

Dorota Pacyńska

 

Paul Kearney

Okręty z Zachodu

Tłum. Michał Jakuszewski

MAG, 2005

Stron: 300

Cena: 25,00

 


Sekretarz Diabła

 

Okladka

„Struktura każdej rzeczy lubi się ukrywać”

„Życie jest dzieckiem rzucającym kości.

Królestwo jest w rękach dziecka.”

Heraklit

 

Rzym. Codziennie wielu ludzi podjeżdża samochodami pod bramę prowadzącą do ogrodów Zakonu Maltańskiego (najmniejszego kraju na świecie) tylko po to, aby zajrzeć przez dziurkę od klucza w tejże bramie. Otóż przez ową dziurkę można zobaczyć aleję drzew, na końcu której w oddali ukazuje się Bazylika św. Piotra. Jest to widok z Włoch przez państwo Zakonu na Stolicę Apostolską. Efekt wizualny jest wyjątkowy. Trochę przewrotnie kłóci się z naszymi wyobrażeniami o państwach, granicach, ułożeniu naszej rzeczywistości w przestrzeni.

Podobnie nasze wyobrażenie rzeczywistości przenicował Marek S. Huberath w swojej najnowszej, pisanej przez dziewięć lat powieści, zatytułowanej „Miasta pod Skałą”. Wykreował on wielopoziomowy i wieloczasowy model świata z przeróżnych motywów, wątków i elementów zaczerpniętych z rozmaitych źródeł, świat dynamiczny, ciekawy, mroczny i tajemniczy. Książka nie ma gatunkowych ograniczeń, chociaż można ją fragmentarycznie zaliczyć do jednego z trzech nurtów fantasty: New Weird, całościowo to historia alternatywna dziejąca się w światach równoległych rodem z science fiction (uniwersa paralelne są motywem konstrukcyjnym całości). To również powieść o przypadkowym podróżowaniu w czasie bez możliwości powrotu do punktu wyjścia.

Tworzona przez lata religijna fantazja, przewrotnie tłumaczy całą mitologię, na fundamentach której wspiera się kościół katolicki. Powieść łączy motywy istotne dla prozy Tolkiena (mistyka drogi kształtująca osobowość bohatera) z historiami wywiedzionymi z opowieści sumeryjskich i biblijnych, apokryfów, mitologii starożytnej, eposów Homera. Wizualnie światy przypominają obrazy średniowiecznych mistrzów flamandzkich (poliptyk gandawski), anatomiczno-eschatologiczną sztukę Zbigniewa Beksińskiego, strukturą i układem rzeczywistości „Boską Komedię” Dantego, zaburzeniami w strukturze czasu operę Ryszarda Wagnera „Parsifal”. Nieustannie splatają się w niej sen i rzeczywistość. Stąd też pogłos surrealizmu i oniryczność niektórych scen. Autor sprawnie operuje symboliką, podobnie jak J. G. Ballard, co powoduje zacieranie granic między motywami fantastycznymi a motywami pozbawionymi fantastyczności. Stąd zadziwiająca wielowarstwowość opowiedzianej historii.

To powieść o rozpadzie rzeczywistości takiej, jaką się zna. Powoli wkrada się teoria spisku (podobnie jak w powieści Dana Browna), że Watykan od wieków skrywa zagadkę istnienia. Jest „coś”, o czym elitarny klub powierników fundamentalnej tajemnicy nigdy nie poinformował swoich wiernych. Może dzięki temu chroni ich przed niebezpieczeństwem, a może nikt o owym niebezpieczeństwie już nie pamięta? Powstała sugestywna wizja Kościoła, który musi karmić wyznawców stonowanymi półprawdami, gdyż prawdziwa natura świata jest zbyt przerażająca, by mogła dać komuś spokój duszy i ukojenie. Huberath przypomina, że żyjemy w świecie, w którym duchowość straciła na wartości. Miesza w ramach jednej powieści dziesiątki elementów fantastycznych, z których każdy jeszcze bardziej przyspiesza dynamiczną akcję. Wiele tu niedopowiedzeń i niepokojących aluzji. Imiona i nazwiska bohaterów również znaczą i prowokują swym brzmieniem w odniesieniu do Talmudu i Biblii: Liliane, Adams, Eva Renata, Azahael, Samahael, Leviahatannah, Behetomotoh i inne. Nic nie jest oczywiste, niczego nie można być pewnym. Koszmar głównego bohatera nie dzieje się w głębi upiornego lasu, w starym domu o skrzypiących schodach, gdzieś na odludziu, ale w najbardziej oswojonym religijnie, pozornie najbezpieczniejszym, chroniącym przed złem miejscu. Okazuje się, że Watykan jest jak korek od szampana, szczelnie zamykający inną rzeczywistość.

Stypendysta uniwersytetu La Sapienza, profesor historii cywilizacji Humphrey Adams pewnego późnego popołudnia odkrywa niepozorną furtkę w murze między Muzeami Watykańskimi a Via V. Pisani. Gdy przygląda się uważniej nieciekawemu otoczeniu zardzewiałych drzwiczek, zauważa wokół klamki tajemniczy napis „SILVESTERE”. Ciekawość sprawia, że – wbrew podświadomym obawom – profesor zagłębia się w tajemniczy labirynt. Kto i po co go zbudował? Jakiego Minotaura tam uwięziono? W podziemiach Świętego Miasta rozpoczyna wielką wędrówkę w głąb plątaniny korytarzy. Ogląda w nich geometryczne mozaiki, podziwia rzeźby gigantycznych much, modliszek, pajęczaków, szarańczy, mechaniczne olbrzymie skorpiony i węże, prowadzi dyskusje z posągami Wenus, kobietą Sfinksem, atakuje go skrzydlaty jednorożec i niebezpieczna rzeźba Amora z łukiem. Po ukąszeniu przez jednego z mechanitonów wydaje mu się, że przeżywa własną śmierć. Zaczynają nękać go koszmarne sny, powoli traci orientację. Nieświadomie staje się podróżnikiem, labirynt okazuje się zaś wielkim wehikułem czasu. Droga w dół staje się coraz bardziej mroczna i symboliczna. Bohater odnosi w starciu ze starożytnymi automatami pięć ran, a w kieszeni ma rachunek z restauracji „Buca dell’Inferno” (Wrota Piekieł). To w wyobrażeniach ludowych piwnica, podziemia, stają się miejscem ukrycia niebezpiecznych sekretów oraz kryjówką zła, być może ze względu na bliskość piekła: podobno jest ono pod ziemią? Warto pamiętać, że według zabobonów to, co ukryto lub zakopano w piwnicy, zwykle nie umiera naprawdę, lecz jedynie czeka na odzyskanie wolności. Kogo oswobodzi Adams zrywając w korytarzach zakurzone plomby – pieczęcie?

Humphrey początkowo wierzy, że to tylko sen. Zdarzenia na niby. W wędrówce zaczynają towarzyszyć mu dziwne kobiety o wyjątkowej urodzie, przewodniczki, podobnie jak bohaterowi „Boskiej komedii”. Najpierw Liliane, później Grieta, Renata. Tak jak Kirke, która w eposie Homera wskazała Odysowi drogę do królestwa zmarłych. Tam podróżnik miał zasięgnąć rady u nieżyjącego już wieszcza Tejrezjasza. To właśnie w dziełach Homera znajdujemy opisy ognistej rzeki gdzieś pod ziemią. Być może wizje te przejęło później chrześcijaństwo, tworząc obraz ogni piekielnych. Adams chce zawrócić z drogi, która wydaje się coraz bardziej nieprawdopodobna, ale to staje się już niemożliwe. Z tego labiryntu nie ma wyjścia, zmienia się, kiedy wędruje przez niego człowiek. Podobny motyw spotykamy w „Parsifalu” Ryszarda Wagnera. Tu też jest brama w skalnej ścianie, która prowadzi dwóch mężczyzn do innych wymiarów. Skąd u Wagnera taki pomysł? Źródłem opery były legendy celtyckie i zainteresowania kompozytora buddyzmem. Być może tam trzeba szukać odpowiedzi? Właściwie można odnaleźć kilka podobieństw między wagnerowskim bohaterem a Adamsem Huberatha. Ale o tym później.

Adams trafia do pierwszego Miasta pod Skałą, do alternatywnego Rzymu rządzonego przez figuranta: przewodniczącego Nero. W rzeczywistości w tym świecie za sznurki pociąga ktoś inny. Dziwny to Rzym: szary, brudny, ze zbiorowymi łaźniami, odrapanymi budynkami, gdzie w barach podają zakalcowatą pizzę i skwaśniałe piwo. Iście turpistyczna wizja. Panuje tu totalitarny ustrój, ulice patroluje milicja, ludziom brakuje pieniędzy, noszą łatane ubrania, boją się wszechobecnego podsłuchu, uczestniczą w obowiązkowych świętach, z nieba zamiast deszczu spada surowe mięso a wino spijają z kielichów wykonanych z dziecięcych czaszek. Władza stale poddaje swych obywateli inwigilacji, więzienia są przepełnione a dokumenty wolno i opornie krążą w urzędach. Tutaj bohater zostaje oskarżony o morderstwo. Zupełnie jak w „Procesie” Franza Kafki, nie wie, przez kogo i dlaczego? Zaczyna z przerażeniem odkrywać, że wcale nie śni. Niepokój zaczyna narastać, ten okrutny świat okazuje się być zupełnie realny. Poznaje życie mieszkańców, ich obyczaje, obowiązek posiadania dwóch żon, ogląda dzieła sztuki wykonywane z ludzkich kości i organów, jest świadkiem mrocznych rytuałów. Kobiety pokrywają swoje ciała żywymi tatuażami, rodzice zabijają swoje pierworodne dzieci, by przerobić je na terofim: rzeźby domowe wypowiadające wróżby i przepowiednie. Czyste szaleństwo. Adams ucieka i trafia do kolejnego miasta Krum, które jest w stanie wojny z Czarnymi, demonicznymi stworami, pół-zwierzętami prowadzącymi korowody martwych ludzi w głąb dusznego płaskowyżu na którego krańcach znajduje się Złote Miasto – spowite niszczącym płomieniem. Wizje jak z obrazów Boscha, przypominają się średniowieczne tańce śmierci (Dance macabre).Wszystko to zyskuje jakiś filozoficzny wymiar wzięty z innej epoki, jak z przemyśleń św. Tomasza i św. Augustyna.

Losy bohatera to niebywała mieszanka: więzień poddawany wymyślnym torturom z wyrywaniem paznokci włącznie, niewolnik, zwiadowca na Mrocznej Przełęczy, rysownik, kochanek kobiet i mitycznej Złotej Gabery, lekarz, awansuje w Krum – mieście Pana z Morza – na stanowisko pretorianina, w końcu staje się archiwistą, niemalże sekretarzem, powiernikiem myśli Człekousta, szarej eminencji Miasta pod Skałą. Dlaczego? Czy losy te są przypadkowe, czy ktoś je za niego zaprojektował? Dlaczego poddano go niezwykle drogiemu eksperymentowi: wysłano do raju, w którym stworzono dla niego kobietę idealną. Czy raj był prawdziwy, czy był tylko animacją komputerową? W tych wszystkich rolach główny bohater wydaje się nieprawdopodobny psychologicznie, zbyt łatwo przystosowuje się do nowych warunków, uczy się błyskawicznie funkcjonować w odmiennych zasadach. Ale chyba tak miało być, ponieważ Adams okazuje się narzędziem w ręku kogoś znacznie silniejszego, dla kogo nieświadomie odegrał przedstawienie.

Narrator trzecioosobowy nie ułatwia czytelnikowi dotarcia do ukrytych sensów, wie tyle, co bohater poznający obce światy. Taki zabieg powoduje niesamowite możliwości tworzenia licznych interpretacji tekstu liczącego niemalże 800 stron. Narrator nie ocenia również bohatera, jest bezstronnym obserwatorem. Przez to nic nie jest oczywiste, również zakończenie pozostaje otwarte. Mimo wszystko wiemy coraz więcej i powieść czyta się znakomicie. Adams walcząc o swoje życie powoli odkrywa, czym są owe miasta i dlaczego ich istnienie jest utrzymane w tajemnicy. Najlepiej w tym wszystkim orientuje się chyba Renata, najwierniejsza towarzyszka bohatera. Okazuje się, że nasz wszechświat (i zamieszkujące go byty) musi mieć jakieś ograniczenia, by mógł mieć sens. Czy jest zatem szansa, że kiedyś poznamy czym jesteśmy i dokąd zmierzamy w długiej wędrówce życia? Czy Adams poznał prawdę? W całej powieści towarzyszy nam pulsująca podejrzliwość w stosunku do świata i potrzeba dotarcia do sedna. Może to, co widzimy, to tylko pozór, maska, dekoracja? Pytanie tylko, czy oszukujemy się sami, czy ktoś celowo wprowadza nas w błąd? To chyba najambitniejszy intelektualnie utwór pisarza. Wielka Improwizacja Huberatha, w której usiłuje znaleźć odpowiedzi na dręczące nas pytania. Gdzie szukać ostatecznej prawdy: w nauce, religii? Może nie ma takiej prawdy lub jest ich wiele? Każdemu pisana jest inna droga, a może nic nikomu nie jest pisane, a wszechświat to tylko pozornie uporządkowany chaos? Ta obszerna wizja przenikania się wielu odmiennych rzeczywistości staje się metaforą ludzkiej cywilizacji.

Huberath pokazał, że fantastyka może być literaturą zaskakującą, mądrą i głęboko humanistyczną. W tej rozbudowanej metaforze różnorodności i zmienności ludzkiego losu wraca do chrześcijańskiego, biblijnego, zhierarchizowanego ułożenia otaczającego nas uniwersum. Najmniej poświęcił miejsca Bogu, ale chyba też celowo, jest On tutaj wielkim nieobecnym. Chociaż gdzieś przewinęło się pewne istotne pytanie: czy w raju był ktoś jeszcze prócz pierwszej pary ludzi? Czy na nich zaczęło się lub skończyło dzieło stworzenia istot mu podobnych? Czy początek wszystkiego możliwy jest raz jeszcze i ile było owych początków? Powieść, będąca jednocześnie po trochu religijnym moralitetem, czasem filozoficznym dialogiem i po trochu horrorem, przeraża i hipnotyzuje oraz zmusza do myślenia o ludzkim cierpieniu. Tak jak w filmach „Harry Angel”, „Podziemny krąg”, powieść opowiada o grzechu, odkupieniu i podróży przez piekło (tu chyba raczej przez czyściec), u celu której bohater odkryje swoją tożsamość. W obrazie powieściowym wyraźnie ujawnia się natura upadłego anioła. W pewnym sensie jest on kaleki, bo nie potrafi tworzyć ani też sam wymyślić nowej idei. By zmieniać swoje państwo potrzebuje ludzkich myśli, pewnie stąd puste naśladownictwo brutalnego ustroju feudalnego czy szalejącego komunizmu. On się karmi pomysłami ludzi. Zazdrości im posiadania dzieci, czyli powoływania nowych dusz, bo ich, Upadłych, jest stała liczba. Bóg stworzył dwie generacje: pierwszą, która się zbuntowała i drugą – ludzi. Odebrał nowszej generacji moc poprzedników, ale pozwolił za to na wiele upadków i poszukiwań. Wynika z tego, ze szatan i człowiek są braćmi, jak Kain i Abel. Upadli próbują zniszczyć rodzeństwo ich własnymi skłonnościami. Obie generacje są dziełem, ale tylko druga jest dzieckiem. To człowiek posiada wolną wolę i to jemu pozwolono grać w kości.

Profesor zaprzyjaźnia się z Człekoustem, zdobywa jego zaufanie, dzięki czemu poznaje osobliwości piekła. Schodzi tam ze strażniczką i zauważa dziwne zmiany w czasie i przestrzeni. Kiedy poruszał się ciasnymi tunelami pomiędzy światami, zajmowało to mnóstwo rzeczywistego czasu. Z siedziby diabła wystarczyło tylko zejść schodami w dół, by dojść do górnych warstw, w których tkwią potępieni. Tu się rozwiązuje cały pionowy układ powieści. Właśnie schodząc w dół można zobaczyć „tamtą stronę”. Idąc w górę natrafiamy na strefę ochronną: Watykan i rzeczywisty świat profesora. Podobnie rzecz się ma w operze Wagnera. Labirynt się zmienia, bo jest żywy, swobodnie manipuluje czasem i przestrzenią. Dwóm bohaterom, którzy przeszli przez bramę w skale wydaje się, że nie ruszyli się z miejsca, donikąd nie poszli, a jednak znaleźli się gdzie indziej. Podobnie swoją kilkugodzinną wycieczkę odbiera Adams.

Huberath stworzył wizję oryginalną, w której zaczerpnął trochę z bogatego wachlarza mitów, z innych powieści (jak w rasowym postmodernizmie), trochę z filozofii średniowiecznej, odrobinę z malarstwa barokowego nawołującego do pamięci o tym, że kiedyś umrzemy. Odczytujemy echa myśli Platona, Edwarda Hussey’a, Pawła z Tarsu, Paracelsusa, Spinozy i innych. Pojawia się tutaj fundamentalne pytanie: czy można zwyciężyć czas? Kto ma nad nim władzę? Mircea Eliade w książce „Mit i rzeczywistość” jeden z rozdziałów zatytułował „Czas można zwyciężyć”. Przezwyciężenie czasu to podstawowy cel mitycznego rytuału i sakramentu. Dlaczego we wszystkich religiach ludzie szukają możliwości nieśmiertelności, czyli bytowania poza czasem? Bóg istnieje poza nim: jednocześnie widzi początek, środek i koniec. Szatan jest uwięziony i nie wierzy, że może opuścić swoje więzienie. W powieści tylko człowiek miał rozum, spryt i pomysły, by samodzielnie wędrować po tym dziwnym uniwersum i spróbować je zrozumieć. Adams dostąpił niezwykłego daru, bo żeby ogarnąć umysłem całą rzeczywistość, trzeba być poza nią.

Autor podarował czytelnikom zagadkową przypowieść o odpowiedzialności człowieka wobec historii i własnego sumienia. Warto zapamiętać, że każda zła myśl skierowana przeciw bliźnim może jeszcze bardziej pogłębić chaos na Ziemi. A nuż ktoś tę myśl przeciw nam wykorzysta? W tym lub w innym świecie...

 

Magdalena Sperzyńska

Marek Huberath

Miasta pod Skałą

Wydawnictwo Literackie, 2005

Stron: 792

Cena: 39,99

 


Gryźć, szarpać, rozrywać na strzępy

 

Okladka

Dom Wydawniczy REBIS odgrzewa od dłuższego czasu horrory i thrillery Grahama Mastertona. Sięgam po nie czasami, bo lubię sposób pisania wyżej wymienionego. Bardzo plastyczny język, barwnie odmalowane postaci, historie akurat do przełożenia na scenariusz filmowy. No i czyta się zdecydowanie szybko. Trafił mi się ostatnio thriller „Głód” – według zajawki na pierwszej stronie okładki: „apokaliptyczna wizja ginącej z głodu Ameryki”.

Zaczyna się bardzo amerykańsko – Ed Hardesty, biznesmen po dobrych szkołach i uczelniach, który wrócił na ojcowiznę i od roku prowadzi w Kansas South Burlington Farm, staje pewnego dnia przed poważnym problemem.

Otóż ponad osiemdziesiąt tysięcy akrów pszenicy, gotowej praktycznie do zbiorów, zaczyna trawić jakaś zaraza, która powoduje, że kłosy w ciągu kilku minut czernieją i gniją. Na oczach farmera topnieje jego spodziewana fortuna. Pospiesznie wykonane badania w pobliskim laboratorium przez genialnego naukowca wykazują, że pszenica została zainfekowana przez sztucznie wyhodowany wirus.

Gdy Hardesty zwraca się o pomoc – obietnicę wypłaty odszkodowania, dotację czy dofinansowanie – do senatora Shearsona, orientuje się, że nie tylko on i jego sąsiedzi, a także nie samo Kansas jest stanem borykającym się z chorobą zbóż. Identyczny problem dotknął większość upraw w Dakocie. W Kalifornii zaś i Kanadzie w trybie przyspieszonym, wręcz ekspresowym gniją warzywa i owoce.

Ameryka staje przed poważnym kryzysem, wszyscy sądzą, że ten rok będzie dość ubogi w świeże plony i że trzeba będzie się posiłkować zapasami zgromadzonymi na tego typu okoliczność.

Jak bardzo się mylą! Gdy zaczynają przesypywać tony pszenicy z rezerwowych silosów, okazuje się, że te zostały skażone aktywnym izotopem i bardzo silnie napromieniowane.

Nie dość na tym, jednak nie napiszę, co jeszcze amerykańskiego narodowi zgotował los, żeby nie pozbawiać czytelników całkowitej przyjemności lektury. Dlaczego – wyjaśnię za moment. Można sobie jednak parę rzeczy wyobrazić, bo to zdradza sam wydawca – owa okładkowa apokalipsa.

Lubię Mastertona za plastyczność opisów, za przekonujący tok narracji, za bohaterów z krwi i kości. Jednak zdecydowanie wolę jego horrory. Ten thriller jest do bólu przewidywalny. Wiadomym się staje, co będzie za moment. Można wręcz zgadywać, co też autor wymyśli dla kolejnej, pojawiającej się postaci w danej scenie.

Gdy Amerykanie dowiadują się wreszcie, w obliczu jakiego kryzysu stoją, hordy oszalałych ze strachu przed głodem ludzi tratują się wzajemnie w wyścigu do supermarketów, wybucha ewidentna panika, płoną sklepy, restauracje, samochody, domy... Rabunki i gwałty na każdym kroku, masowe zabójstwa, zanik wszelkich praw i upadek obyczajów.

Mam jednak nieodparte wrażenie, że reakcja tłumu jest niewspółmierna do przewidywalnej przyszłości. Tym bardziej, że cała apokalipsa wydarza się w ciągu raptem siedmiu dni. Ale nie wiem, jakbym się zachowywała, wiedząc, że grozi mi śmierć głodowa. Może podobnie do tych zwierząt, w jakie przekształcili się obywatele USA?

I czas na wyjaśnienie – powieść ma ponad 400 stron. Do wybuchu pandemonium fabuła toczy się wręcz leniwie, niespiesznie, tak do strony 220. Według autora powinien wzrastać wtedy niepokój czytelnika. I to, co się sprawdza w horrorach Mastertona, narastająca groza, strach przed kolejną sceną, tu zawiodło. Potem przyspiesza wszystko, ale nie ma jakiegoś kulminacyjnego punktu, w którym można by oczekiwać burzy z piorunami. Nic nie jest w stanie czytelnika zaskoczyć.

Jednak Masterton to mistrz gatunku. Spokojnie można tę powieść sfilmować, nie film pełnometrażowy, ale taki miniserial, sześcioodcinkowy. Akurat w sam raz.

 

Karolina Wiśniewska

 

Graham Masterton

Głód

Tłum: Piotr Kuś

REBIS, 2005

Stron: 430

Cena: 16,90

 


Ksi factor

 

Okladka

Quo vadis, homine?

 

Po dwudziestu latach od śmierci Janusza A. Zajdla powtórnie została wydana „Cała prawda o planecie Ksi. Drugie spojrzenie na planetę Ksi” – reedycję wzbogacono o konspekt i fragmenty drugiej części powieści – której autor już nie zdążył napisać. To również moje drugie spojrzenie na utwór – z perspektywy niemal równie długiego czasu.

Wydaje się, że niewiele ma dzisiaj do zaoferowania powieść o misji zwiadowczej na pierwszą skolonizowaną przez ludzi planetę. Oto kilkadziesiąt lat wcześniej wyrusza z Ziemi wyprawa – zahibernowani osadnicy, wyposażenie i sprzęt, by mogli zbudować nowy, wspaniały świat. I jedyny ślad, że statki dotarły do miejsca przeznaczenia – dwa sprzeczne komunikaty, potem milczenie. Nic dziwnego, że wysłani zostają zwiadowcy, by sprawdzić, co się stało. Delikatną misją dowodzić ma człowiek z zewnątrz, urodzony prawie dwieście lat wcześniej, doświadczony astronauta, komandor Sloth. W pobliżu kolonii astronauci znajdują jeden ze statków osadniczych – i samotnego człowieka na pokładzie. Z jego dziennika poznają tytułową prawdę o planecie Ksi...

Widać od pierwszych stron, że to stara powieść – podbój kosmosu, statki i skafandry kosmiczne oraz inne podobne rekwizyty, a także zgrzybiały jak złoty wiek SF dylemat astronauty wyrzuconego z własnej epoki. I ten pretensjonalny amerykanizm – angloamerykańskie imiona, nazwy...

Nie zauroczy również język – suchy, rzeczowy, miejscami nieporadny nawet i drętwy – język prac naukowych, nie utworów literackich.

Oczywiście, pokolenie, do którego należę, nie zwykło odczytywać powieści Zajdla dosłownie. Wychowani w czasach realsocjalizmu odnajdowaliśmy bez trudu nawiązania do znanej nam rzeczywistości – dostrzegaliśmy polemikę z systemem totalitarnym, omijający cenzurę opis mechanizmów ucisku w pozornie idealnym społeczeństwie. I  „Cała prawda...” – z próbą, uproszczoną, niewątpliwie, genezy ustroju – była dla generacji PRL-u traktatem, studium społeczno-historycznym i wyrazem buntu.

Paradoksalnie, „Cała prawda...” nie wydawała mi się wtedy utworem zbyt interesującym. O wiele mocniej oddziaływały bowiem kanoniczne dziś powieści: zabarwione ironią „Wyjście z cienia”, demaskatorskie – „Paradyzja” i „Limes inferior”. Być może winą należy obarczyć perspektywę narracyjną „Całej prawdy...”, wyraźnie zaznaczającą dystans, beznamiętną. Niemniej utwory Janusza A. Zajdla niezupełnie miały wtedy wymiar stricte beletrystyczny – żadna bowiem dystopia nie jest jednowymiarowa.

Jednak system przeszedł do historii i realia się zmieniły – znikł bezpowrotnie kontekst, nadający „Całej prawdzie....” szersze interpretacje i sprawiający, że wydawała się krzywym lustrem uwydatniającym zakłamanie systemu i niedoskonałość rzeczywistości będącej udziałem mojej generacji. I kiedy teraz spoglądam na powieść, obraz numerowanego społeczeństwa z planety Ksi – zbyt uproszczony, oczywisty, a przez to nieco sztuczny i tekturowy – nie angażuje mnie tak, jak wtedy, gdy po raz pierwszy miałam kontakt z powieścią.

Nie ratuje również powieści fenomen, że „Cała prawda o planecie Ksi” dopiero po latach zaktualizowała się i nawiązuje trafnie do jednego z aspektów współczesności. Temat światowego terroryzmu, który kiedyś wydawał mi się przejaskrawiony i fikcyjny, stał się elementem rzeczywistości. Zajdel jednak potraktował to zagadnienie marginalnie – być może miał zamiar rozwinąć je w drugiej części. Niemniej, na co w Posłowiu zwraca uwagę Maciej Parowski, znaleźć można w utworze trafne ujęcie problemu, dokonane w czasach, kiedy terroryzm miał również inne konotacje. Zajdel zjawisko ocenił jednoznacznie – jako konsekwencje rozwoju społecznego i społeczną chorobę. Nie próbuje usprawiedliwiać, lecz bez wahania obdarza w powieści gniewem i pogardą zarówno tajemniczych organizatorów spisku, jak i tych, którzy świadomie na terror się godzą. I choć wielokrotnie opisywał totalitaryzm, tylko w „Całej prawdzie...” bez ogródek nazwał ten system właśnie terrorem.

Pomimo wszystko, nie czuję rozczarowania. Czytając powieść Zajdla, uświadomiłam sobie dopiero teraz, z dystansu, że sięga ona korzeniami do zaangażowanych utworów myśli filozoficzno-społecznej, które w formie fantastyki odbijały niedoskonałości świata, w jakim przyszło żyć autorom tych traktatów. Najpierw byli to utopiści, wymyślający wyspy szczęśliwe, światy doskonałe, będące odpowiedzią na mniej idealną rzeczywistość. Parę wieków później antyutopiści w krzywym zwierciadle wyobraźni wyolbrzymiali wady społeczeństwa pozornie idealnego – by dać świadectwo i ostrzec przed konsekwencjami pogodzenia się z rzeczywistością. I utopiści, i dystopiści jednak poruszali te same kwestie dotyczące natury ludzkiej i społecznego rozwoju, stawiali sobie pytanie, dokąd zmierza ludzkość i co z tego wyniknie dla człowieka. Ten właśnie ładunek uniwersaliów –  charakterystyczny zarówno dla wizji utopijnych i dystopijnych, oparty na obserwacji systemu, społeczeństwa i cywilizacji – sprawia, że powieść ma siłę oddziaływania na czytelnika. Albowiem cała prawda zawiera się w pesymistycznym przesłaniu o niezmiennej podłości ludzkiej natury – podłości będącej cechą jednostek, lecz zdolnej do wpływania na losy całej społeczności przez umiejętnie użytą przemoc i kłamstwo.

To dlatego dopiero po latach powieść Zajdla wydaje mi się bardziej przejmująca. Ponieważ wykreowany świat – społeczeństwo rządzone przez hipokryzję, nepotyzm i oszustwo, narzędzia łatwe do zastosowania, gdy rządzonych utrzymuje się w biedzie i zmusza do niekoniecznej wcale walki o byt – wydaje się znajomy, paradoksalnie, właśnie przez pozbawienie wizji kontekstu historycznego. Znaleźć wówczas można metaforyczną interpretację, właściwą nowej rzeczywistości. I nieuchronnie wtedy pojawia się smutna myśl, że w dystopii Zajdla nie ma wiary w sprawczą moc prawdy, co wyzwala, a jedynie przekonanie, że ludzkość nie potrafi zmienić się na lepsze.

Z perspektywy czasu „Cała prawda...” przynosi również inną jeszcze refleksję. Uświadamia, że aby uzyskać dostęp do umysłu i serca czytelnika, nie wystarczy wymyślny sztafaż fantastycznych dekoracji lub sprawnie poprowadzony i pogmatwany ciąg wydarzeń. Potrzebny jest jeszcze czynnik ksi – banalna prawda o nas samych...

 

Małgorzata Koczańska

 

Janusz Andrzej Zajdel

Cała prawda o planecie Ksi. Drugie spojrzenie na planetę Ksi

SuperNOWA, 2005

Stron: 287

Cena: 24,00

 

 

 

kolejne recenzje...

 


< 06 >