Fahrenheit nr 50 - styczeń/luty 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 05>|>

Recenzje

 

 


„A przed nią bieży baraaaanek...”

 

okladka

Są takie książki, do których się wraca. Nieraz po paru latach, a nieraz zamyka się okładki i za moment otwiera na nowo. Do tych drugich należą książki Tomasza Pacyńskiego – ale to uczynię zaraz. Najpierw podzielę się wrażeniami.

„Szatański interes” to raptem (i aż) trzy opowiadania. Kolejne przygody znanych i lubianych bohaterów. Tym razem akcent został przeniesiony na Matyldę, to ona jest osią, wokół której kręci się fabuła wydarzeń. A dzieje się wiele.

Pacyński „Linią ognia” przyzwyczaił nas do nie do końca poważnego traktowania poważnego tematu. Skrzaty szczające do mleka, zła Baba Jaga, królewna, co się puszczała na ziarnku grochu... Postaci z bajek dla dzieci, które należy odstrzelić, bo fałszują rzeczywistość. I nagle humoreski wyewoluowały w rzecz nader poważną – poszukiwanie własnej tożsamości, mierzenie sił do zwarcia się z otaczającym światem, odszukiwanie właściwego sensu takich słów jak „przyjaźń” i „poświęcenie”. Tym stał się „Szatański interes”.

Ale Pacyński nie byłby Pacyńskim, gdyby spróbował podać nam te treści w postaci moralistycznych, przydługawych wykładów. O nie, nie za to go kochają czytelnicy. Zresztą... Kto zna twórczość Packa, ten wie, że moralitetów nie przeczyta. A przynajmniej nie w formie wykładu.

Bo Pacyński posiadł niezwykły dar: opowiadania o rzeczach ważnych w nieważny sposób. Wtłaczania w cudowny, rajski świat beznadziei. Ale też pokazywania promyczka światła w absolutnym mroku. Chyba na tym polega talent, prawda?

To może teraz trochę o opowiadaniach... Jak wspomniałam – trzy. I jak wspomniałam – wszystko koncentruje się wokół Matyldy. Lekko zbzikowanej, trochę dzikiej, wiedźmowatej. I przepełnionej uczuciami, których nie potrafi właściwie ukierunkować. No bo w sumie co? Kim jest dla niej Dziadek Mróz? Co ich naprawdę łączy? Jak sobie poradzić z utratą tożsamości? Kim są te, które nazywają Matyldę siostrą? Jak zwalczyć dogłębne uczucie samotności w przeludnionym świecie?

Pacyński prowadzi nas wokół tych pytań, podstawiając innych bohaterów, którzy dużo lepiej charakteryzują Matyldę niż ona sama. I tak w „Szatańskim interesie” jest Morozow, w „Sprawie wewnętrznej” szatan Abbadon, w „Na swój sposób” nasi dzielni żołnierze: Borejko i Kwiatek.

Oczywiście, nie mógł się autor nie pochwalić swoim konikiem i pasją. W związku z tym opowieści trącają nowym gatunkiem, który na własne potrzeby nazwałam „military fantasy”. Ale wiecie co? To się po prostu czyta! Bo wszystko przepełnione zjadliwym, dosadnym, niekiedy rubasznym humorem, napisane z polotem i Packową swadą.

Skąd taki cytat w tytule recenzji? Jedno mogę zdradzić: to nader ważki element w trzecim opowiadaniu. Zatem: do lektury, panie i panowie! Ja biegnę przeczytać po raz drugi. A nad nią lata motyyyyylek...

 

Karolina Wiśniewska

 

Tomasz Pacyński

Szatański interes

Fabryka Słów, 2005

Stron: 416

Cena: 28,99

 


Pisarze, czeka Was piekło!

 

okladka

Jeden z postów zamieszczonych na Forum Fahrenheita zawiera „Specjalny poradnik dla każdego, kto znajdzie się w sytuacji jak z prawdziwego horroru.”. Chyba każdy z nas nie raz, nie dwa, oglądając film tego typu, miał ochotę krzyknąć: „Nie otwieraj tych drzwi, idiotko!” lub coś w tym rodzaju. Faktycznie, bohaterowie horroru, czy to literaccy czy filmowi, z zapałem godnym lepszej sprawy pakują się w tarapaty, których bez wątpienia mogliby uniknąć. Schodzą do piwnicy, słysząc podejrzane odgłosy; uciekają zawsze na górę i chowają się w pomieszczeniu, z którego nie ma ucieczki. Nie zwracają również uwagi na ścieżkę dźwiękową filmu, podczas gdy nawet małe dziecko wie, że kiedy muzyczka robi się ponura i słychać dzwony, należy przygotować się na najgorsze.

Nie inaczej rzecz się ma z bohaterami „Hotelu Wieczność” Wojciecha Szydy. Uparcie ignorują znaki świadczące o tym, że w otaczającej ich rzeczywistości, coś nie gra. Tym razem rolę muzyczki i dzwonów pełnią między innymi nienaturalnie zachowujące się ćmy. Jest to sygnał ostrzegawczy, konsekwentnie akcentowany przez autora, mimo to Tim, jeden z bohaterów powieści równie konsekwentnie go ignoruje. Aż chciałoby się wrzasnąć: „Zawracaj kretynie!”. No, ale gdyby zawrócił, to nie byłoby zabawy. W związku z powyższym i dla dobra gatunku literackiego bohaterowie Szydy zachowują się tak, jak się zachowują. Zresztą, gdyby nawet zwrócili uwagę na znaki ostrzegawcze, wyciągnęli z nich wnioski i podjęli działania, mające na celu uniknięcie kłopotów, i tak nie uciekliby przeznaczeniu. Bowiem rzeczywistość, w której funkcjonują, nie jest rzeczywista, a Tim, Sonia i detektyw Lentano nie posiadają narzędzi umożliwiających ucieczkę.

„Hotel Wieczność” zaczyna się jak klasyczny kryminał. Ot, młody pisarz Timothy Walter – korzystający z usług wirtualnego „domu pracy twórczej”, znajduje w nim ciało przyjaciela oraz pozostawione przez niego ostrzeżenie, którego oczywiście nie posłucha. Zamiast tego, dowiedziawszy się, że hotel o tej nazwie i takim samym profilu działalności istnieje w realu, postanawia wyjaśnić sprawę. Angażuje detektywa i jakby tego było mało, sam udaje się do Szwajcarii, żeby osobiście przeprowadzić śledztwo. Detektyw, od jakiegoś czasu próbujący rozwikłać sprawę „książek czytających czytelnika”, odkrywa związki tejże z nowym zleceniem i też wyrusza do Szwajcarii. Jedyne, co może wskazywać czytelnikowi, że cała ta historia nie rozgrywa się w realu, jest fakt, że kolejną bohaterkę poznajemy podczas przygotowań do wejścia w przestrzeń wirtualną. Ma ona wziąć udział w symulacji „Pierwsza praca”. I, oczywiście, jedzie do szwajcarskiego hotelu. A ponieważ bohaterowie się spotykają, jasnym jest, że od początku mamy do czynienia z rzeczywistością wirtualną.

Wojciech Szyda dał się już poznać jako autor solidny, nie idący na łatwiznę. I tym razem potrafił stworzyć odpowiednio mroczną atmosferę, przystającą do niej intrygę, wykreować wiarygodnych bohaterów, mnie osobiście lekko denerwujących. No, może poza detektywem Lentano, jedynego z tej trójki, który robi użytek z mózgu. W książce, napisanej pięknym językiem, widać duże oczytanie autora, co krok natknąć się można na odniesienia metafizyczne czy literackie, z nieodzownym dla tej akurat fabuły „Piekłem” Dantego. Również wiele pomysłów Szydy godnych jest opatentowania.

Niestety, część elementów wydających się zaletami powieści jest jednocześnie jej wadami. Akcja, początkowo wciągająca czytelnika, w pewnym momencie zaczyna się rozłazić, nadmiar erudycji autora, mnogość cytatów nużą i nie sprzyjają lekturze. Czytelnik może odnieść wrażenie że głębia książki jest „głębią pozorną”, mającą na celu zrobienie dobrego wrażenia, a nie przekazanie treści ważnych i istotnych. Niektóre z naprawdę dobrych pomysłów, na przykład kwestia kondycji psychicznej Boga, nie zostały wykorzystane. Wykreowane przez Wojciecha Szydę Piekło dla pisarzy, również mnie nie przekonało. Odniosłam za to wrażenie, że żaden z twórców go nie uniknie. Autor omawianej powieści także.

To, że „Hotel Wieczność” jest powieścią zdecydowanie „przekombinowaną”, nie zmienia faktu, że jest to kawałek solidnej literatury, którą z powodzeniem można polecić, szczególnie czytelnikom, którzy cenią sobie metafizyczne klimaty i lubią doszukiwać się w tekście odniesień do kanonu literatury czy filozofii. Nie zawiodą się.

 

Dorota Pacyńska

 

 

Wojciech Szyda

Hotel „Wieczność”

SuperNOWA, 2005

Stron: 235

Cena: 24,00

 


Mowa jest srebrem, milczenie złotem,
a „Żywe srebro” arcydziełem

 

okladka

Właściwie nie wiem, od czego zacząć zachwalanie pierwszej odsłony „cyklu barokowego”. Jest to zaiste nie perełka, ale prawdziwa literacka perła, z tych, które trafiają się tak rzadko. Intryguje, fascynuje, a gdy przyjrzeć się bliżej – zachwyca. Barokowym bogactwem języka, stylu, wątków, bohaterów. Ogromem i zarazem szczegółowością wizji. Połączeniem fikcji z historią XVII i XVIII wieku tak mistrzowskim, że granica się zaciera. Przy wszystkich barokowych zaletach nie ma „Żywe srebro” największej wady tego stylu – proporcje formy i treści zostały tu idealnie wyważone.

Trudno jednoznacznie określić czym „Żywe srebro” jest przede wszystkim – i to chyba jego największy walor. Studium mechanizmów rewolucji, podręcznik handlowy, przystępny wykład filozofii naturalnej dla laików, alchemia i ezoteryka dla zaawansowanych, kryptografia dla wytrwałych, krótki rys historyczny na temat rozwoju chirurgii i mikrobiologii, geometria, algebra i fizyka na wysokim poziomie abstrakcji (dla mnie to już niemalże element fantastyczny) – wszystkie te określenia są równie adekwatne i równie niepełne, jeśli za cel przyjmiemy możliwie najpełniejszą charakterystykę dzieła Stephensona.

Bo jest to również ambitna próba objaśnienia genezy wojen religijnych, przyczyn upadku dynastii Stuartów i sukcesu ich późniejszej restauracji, całkiem rzetelny obraz ówczesnej geopolityki europejskiej, socjologiczny rzut oka na społeczeństwo w dobie absolutyzmu i  moralitet zręcznie zakryty ironią.

Stephenson dokonał niemałej sztuki. Wymieszawszy powyższe elementy, ani chybi w jakimś alchemicznym tyglu podejrzanej proweniencji, stworzył książkę ciekawą, wciągającą i, o dziwo, rozrywkową. Wszystko wskazuje na to, że tygiel był opisany „powieść historyczna” i tak oto mimochodem jesteśmy świadkami tryumfalnego powrotu tego, jakże niesłusznie niedocenianego przez niektórych, gatunku. Mamy więc wielką miłość, wielką politykę, wielkie pieniądze i wielkie zdrady. Szpiegów, wagabundów, kobiety i pojedynki na szpady. Silnych łajdaków i szlachetnych słabeuszy. Sztampa? Wszystko już było? Nie, to klasyka gatunku, zaserwowana na tak modernistycznej tacy, że najwybredniejszy smakosz przełknie, zachwyci się i nawet nie zauważy, kiedy zażąda dokładki.

„Żywe srebro” „żyje”. Realizm najwyższej próby czyni je tylko jeszcze bardziej wciągającym. Nie przegapcie tej perły, byłaby to wielka strata. Ja do tej pory nie słyszałam o Stephensonie, ale przekonałam się, że lepiej późno niż wcale. A wady? Haczyk? Barocco będzie polskim czytelnikom dawkowane nieregularnie. Na kolejne odsłony cyklu przyjdzie poczekać. Mam nadzieję, że jak najkrócej, ale i tak zdecydowanie za długo.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Neal Stephenson

Żywe srebro (tom 1-3)

Tłum: Wojciech Szypuła

MAG, 2005

 

 

 

kolejne recenzje...

< 05 >