Fahrenheit nr 50 - styczeń/luty 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 21>|>

Płomień w szkle

 

 

Konstancja Seymour wstrzymywała oddech.

Była stanowczo zbyt dorosła, aby ukrywać się w komórce na szczotki, ale czasami nawet dama musi schować dumę do kieszeni. Wiedziała, że jeśli odczeka dłuższą chwilę, korytarz opustoszeje. Wszyscy kuzyni przejdą do salonu, a wtedy ona będzie mogła wymknąć się do prawego skrzydła domu i spędzić tam resztę wieczoru. Spodziewana bura od matki, a nawet długi wykład na temat dobrych manier nie wydawały jej się wysoką ceną za możliwość uniknięcia dorocznego spotkania z kochaną rodzinką.

Krewni zaczęli zjeżdżać się w gościnę dwa dni po tym, jak Konstancja i jej młodszy brat William wrócili z Londynu. Rodzinny zjazd z okazji świąt należał już do tradycji rodowej. Okazałe domostwo państwa Seymour odzyskiwało na ten czas część dawnego splendoru; służba sprzątała nieużywane pokoje, wieszano lampiony, polerowano kandelabry. Ojciec palił fajkę częściej niż zwykle. Matka sprawiała sobie nową suknię i zaczynała zbyt mocno sznurować gorset. Wszyscy stawali się bardzo nerwowi.

A potem zjawiali się kuzyni oraz przyjaciele rodziców, grono szacownych osób w wieku matuzalemowym. Konstancja wiedziała, że w dalszej rodzinie też istniały jakieś dzieci; pamiętała dwoje czy może nawet troje z kilku wspólnych zabaw, ale powoli przestawała wierzyć blaknącym wspomnieniom. Może umarły? Albo zostawiano je w domu, aby nie przeszkadzały rodzicom? Konstancja rozważała rozmaite możliwości.

W każdym razie, najmłodsi z gości państwa Seymour dawno już przekroczyli trzydziesty rok życia. Wszyscy byli okropni, zarówno ciotki jak i wujowie. Między sobą rozmawiali głównie o wyścigach konnych oraz osobach, których nie znała. Najbardziej zgrzybiałe ciotki głośno opowiadały o swoim reumatyzmie, ischiasie, a nawet – gdy już trochę popiły – o soliterach.

Najgorsza była ciocia Ernestyna, której przygarbiona sylwetka i pomarszczona szyja przywodziły na myśl greckiego żółwia. Wprost uwielbiała Konstancję, a dziewczynka robiła co mogła, aby uniknąć spotkania z nią oko w oko. Ciocia zwykle zaczynała od uwag typu: „Och, jak ty urosłaś! Cóż za prześliczna młoda dama!”. Były to, oczywiście, kurtuazyjne kłamstwa. Pomimo heroicznych wysiłków panny Hamilton, przełożonej Wzorowej Pensji dla Młodych Panien, jedenastoletnia Konstancja wciąż była niezgrabnym wypłoszem o twarzyczce pociągłej jak u łasicy i rozwichrzonych włosach, opierających się wszelkiej sztuce fryzjerskiej.

Ciocia Ernestyna szybko przechodziła do wykładów na temat dobrego wychowania, obficie przeplatanych cytatami z Pisma Świętego. Była przy tym uważnym starym sępem. Należało słuchać jej cierpliwie i często potakiwać. W przeciwnym wypadku boleśnie zaciskała szponiaste palce na ramieniu Konstancji z głośnym pytaniem „Czy słyszałaś, młoda damo? Powtórz, co mówiłam. Ach, ta dzisiejsza młodzież jest taka płocha...”.

Jedyną metodą na ucieczkę od starej wiedźmy było wezwanie na pomoc ciotki Letycji. Ciotka Ernestyna unikała jej ze znanych tylko sobie powodów.

Podobno w zamierzchłych czasach Letycję sławiono jako niezrównaną piękność. Jeżeli nawet była to prawda, jej uroda dawno utonęła pod wielką górą tłuszczu. Mąż podobno nadal kochał ją niezmiernie. Konstancja wierzyła tym pogłoskom. Wuj posiadał spore udziały w kompanii wielorybniczej.

Konstancja była szczupłą dziewczynką, więc Letycja dostrzegła w niej skłonności suchotnicze. I dokarmiała. Na początku to było całkiem miłe, ale nawet jedenastolatka potrafi zjeść tylko pewną ilość ciastek oraz innych smakołyków. Konstancja nauczyła się chować je sprytnie w dłoniach, a potem pozbywała się ich przy najbliższej okazji. W wypadku odmowy, Letycja długo i płomiennie perorowała o biednych, głodnych Murzyniątkach, młodych dziewczynach umierających na suchoty oraz tym podobnych przyjemnościach.

Były jeszcze inne ciocie, mniej lub bardziej zaborcze, pełne dobrej woli i święcie przekonane o słuszności swojego postępowania. Ciocia Eleanor bez końca wypytywała o pobyt na pensji. Zdaniem Konstancji, samo przypominanie o istnieniu tego miejsca stanowiło formę niezwykle wyrafinowanych tortur. Zaś ciocia Hortensja namawiała dziewczynkę do występów przy fortepianie, co już było torturą nie tylko dla Konstancji. Ciocia Julia przemawiała do niej zdrobnieniami, jak do małego dziecka. Ciocia Wiwiana przyłączała się do każdej z nich, entuzjastycznie wspierając kuzynki w każdym ich przedsięwzięciu. Za wszystkimi, pominąwszy wiekową Ernestynę oraz starą pannę Eleanor snuli się grubi, głupi wujaszkowie.

Skład gości zmieniał się trochę co roku. Konstancja nie znała wszystkich i nie miała najmniejszej ochoty ich poznawać. Zazdrościła młodszemu bratu, którego ze względu na wiek traktowano dość pobłażliwie. Przynajmniej nikt nie zmuszał go do wysłuchiwania tyrad.

Kroki na korytarzu ucichły. Konstancja nie mogła dłużej powstrzymywać kichania. W komórce na szczotki było ciemno i duszno, a każdy nieopatrzny ruch wzbijał w powietrze kłęby kurzu.

– Na zdrowie! – odezwał się cichy głosik tuż obok niej.

Dziewczynka stłumiła krzyk dłonią.

– Billy! – szepnęła. – Co ty tutaj robisz?

Rozległo się szuranie. Wnętrze schowka na szczotki rozjaśniło się ledwie widocznym, pomarańczowym blaskiem. Siedmioletni William Seymour wychylił głowę spod wytartego, przeżartego przez mole koca. Źródło tajemniczego światła trzymał w dłoniach, zawinięte w szmatki.

– To samo, co ty. Chowam się przed starymi harpiami.

Konstancja udała oburzenie, ale oczy jej się śmiały.

– Billy, skąd znasz takie okropne wyrażenia?

– Od ciebie, ma się rozumieć – rzekł chłopiec. – Popatrz tylko, co znalazłem.

Przedmiot był owalny. Konstancja uznała, że przypomina spore jajko. Od wewnątrz rozświetlony migotliwym płomieniem; wyglądał jak lampion z czerwonego szkła. William trzymał go ostrożnie, przez szmatki.

– Jeśli chcesz, możesz dotknąć – powiedział. – Ale uważaj, żeby się nie oparzyć.

Konstancja ostrożnie wyciągnęła rękę. Rzeczywiście, owal był gorący jak dzbanek z herbatą.

– To jest śliczne. – powiedziała. – Jak myślisz, co to?

– Na pewno jajo feniksa – oświadczył Billy. – Włożymy do kominka i sprawdzimy. One potrzebują ognia, żeby się wykluć.

Konstancji nagle wrócił zdrowy rozsadek.

– Williamie Karolu Seymourze, nigdy w życiu nie słyszałam gorszej bzdury! Moim zdaniem to jest pamiątka z Indii, a ty świsnąłeś ją którejś z ciotek.

– Wcale nie świsnąłem, samo wypadło...

– Której?

– Cioci Moirze – burknął niechętnie. – Taka chuda jak patyk, wysoka, w żałobie.

Konstancja dłuższą chwilę przetrawiała usłyszaną wiadomość. O lady Moirze Finnegan wspominało się w rodzinie zawsze wtedy, gdy rozmowa schodziła na mrożące krew w żyłach historie albo opowieści z gatunku tych ku przestrodze panien. Po śmierci pułkownika Finnegana wdowa odziedziczyła spory majątek, jednak zamiast jak przystoi damie, ponownie wyjść za mąż albo zająć się działalnością dobroczynną, zaczęła podróżować po świecie. Do tej pory zwiedziła już całe Indie, połowę Afryki oraz obydwie Ameryki. Nie miała zwyczaju zwierzać się ze swoich przygód, więc w towarzystwie opowiadano skandaliczne historie z jej udziałem, które za każdym razem różniły się znacznie pod względem szczegółów. Trudno było odróżnić pogłoski od prawdy. Moira niechętnie udzielała informacji.

Billy nie mógł pamiętać cioci Moiry. Ostatnim razem zjawiła się na rodzinnym zjeździe trzy... nie, cztery lata temu. Konstancja ledwie przypominała sobie czarno odzianą kobietę, która opędzała się od niej jak od zarazy. Zapewne nie lubiła dzieci. Później zapewne musiała podróżować, ponieważ Konstancja nie zobaczyła jej nawet przy okazji pogrzebu wuja Archibalda.

– To ta sama, która polowała na lwy i spędziła pół roku w plemieniu Beduinów – wyjaśniła bratu. – Wiesz, że masz kłopoty?

Oczy Williama zrobiły się zupełnie okrągłe.

– Beduinów?

– Cśśśś! Ktoś idzie...

Nie było to nerwowe stukanie damskich obcasów ani ciężki krok któregoś z wujów. Ktokolwiek szedł korytarzem poruszał się lekko i płynnie jak kot. Gdyby nie skrzypiąca podłoga, Konstancja nie usłyszałaby niczego. Po chwili rozległy się trzy starannie odmierzone puknięcia w drzwi schowka. Rodzeństwo zamarło.

– Dobry wieczór. Czy aby nie przeszkadzam? Powiedziano mi, że zastanę tutaj młodego sahiba Williama Seymoura – w głosie dźwięczał miękki egzotyczny akcent.

– Hm, istotnie, tak się składa, że to ja – odezwał się Billy, naśladując napuszony ton, jakim czasami przemawiał ojciec.

– Serdecznie proszę o wybaczenie, lecz moja pani nalega na rychłe spotkanie z sahibem.

– Cóż, skoro nalega... – rzekł chłopiec nonszalancko, po czym wcisnął siostrze zawiniątko w dłoń. Konstancja popukała się w czoło; Billy gestem nakazał milczenie. Dziewczynka przewróciła oczami. Dlaczego właściwie miałaby zostać wspólniczką zbrodni? Billy zrobił minę do złudzenia przypominającą wyraz twarzy ciotki Ernestyny. Stare harpie z pewnością zasługiwały na to, aby spłatać im figla. Konstancja zastanowiła się. Moira to przecież nie Ernestyna; zresztą prawie jej nie znali. Ale osobliwy przedmiot korcił. Dziewczynka chciałaby zabrać go do pokoju, dokładnie obejrzeć, sprawdzić jak działa.

Schowała jajko na podołku i znieruchomiała. Billy opuścił komórkę, jak najmniej uchylając drzwi.

 

***

 

Konstancja chyłkiem wymknęła się z komórki. Korytarz był pusty. Z oddali niosło się ledwie słyszalne echo melodii granej na fortepianie. Szybko zzuła trzewiczki, wetknęła zawiniątko w jeden z nich i jak wiatr pomknęła korytarzem. „Konstancjo Seymour, spocisz się! Panience tak nie wypada!”. Figę!

Zdyszana, dobiegła do schodów prowadzących na parter. Ze zwinnością świadczącą o wieloletniej wprawie, wskoczyła na poręcz i w mgnieniu oka zjechała na dół. Tutaj dopiero zatrzymała się na chwilę. Otrzepała sukienkę, włożyła buciki. Znajdowała się w innym świecie, w uśpionym królestwie; musiała to uszanować.

Matka Konstancji opowiadała jej o czasach babci Gladys, kiedy dom tętnił życiem. Rodzina Seymour była wtedy liczna i bajecznie bogata. W sezonie lordowie i ladies zjeżdżali się na bale, młode damy wprowadzano w towarzystwo. Toalety pań skrzyły się od brylantów, nawet liberia służby kapała złotem, a na stołach pojawiały się najbardziej wykwintne przysmaki.

Później fortuna się odwróciła. Konstancja ledwie domyślała się przyczyn klęski. Słyszała wzmianki o majątku straconym na akcjach, o bogactwie utopionym w morzu. Nic więcej. Temat tabu.

Nie byli ubodzy, ale gospodarowało się znacznie oszczędniej. Rodzina korzystała jedynie z części lewego skrzydła olbrzymiego domu. Niektóre pokoje trzymano w gotowości na takie okazje, jak wizyty lub święta. Prawe skrzydło spełniało już tylko rolę graciarni.

W saloniku pachniało kurzem, którego zbite szare kłęby zbierały się w kątach i na brzegach dywanu. Fotele i krzesła przykryto zgrzebnym płótnem. Spomiędzy niedbale zasuniętych zasłon przenikał księżycowy blask, oświetlając szafkę pełną zmurszałych książek i wysoki zegar z nieruchomym wahadłem. Konstancja rytualnie potrąciła zniszczone wiklinowe krzesło na biegunach. Zakołysało się z cichym skrzypieniem.

Ciepło bijące od niewielkiego tobołka zanadto rozgrzało jej prawą dłoń, więc przełożyła go do lewej. Rozejrzała się. Każdy, kto znał jej zwyczaje, mógłby znaleźć ją tutaj bez większego trudu. Ale Konstancja miała też swoją tajemnicę.

Przeszła przez salonik i zagłębiła się w ciemny korytarz. Pokoje po obu stronach dawno temu zostały pozamykane, a nieużywane klucze matka Konstancji trzymała w kredensie. Dziewczynka podwędziła w zeszłym roku kilka z nich i wypróbowała na różnych drzwiach w prawym skrzydle. Drugie... trzecie... czwarte po lewej. Tak, to będzie tutaj.

Konstancja kucnęła i spod brzegu dywanu wygrzebała niewielki kluczyk. Jedyny, który pasował. Przekręciła go w zamku, weszła do środka i zamknęła drzwi od wewnątrz.

W tym pokoju najbardziej podobało jej się biurko. Wielkie, pełne szufladek, poplamione atramentem, zarzucone książkami. Stary zielnik znała już na pamięć. Pozostałe księgi były dla niej niezrozumiałe; napisano je w obcych językach, niektóre także obcym pismem. Przynajmniej jedna z nich traktowała o astronomii, a przynajmniej tak wynikało z ilustracji. Wszechobecne bibeloty oraz niewielka puderniczka sugerowały, że gabinet należał do kobiety. Czyżby przeczytała te wszystkie książki? Doprawdy, musiała być niezwykłą osobą!

Konstancja zdjęła płócienny pokrowiec z miękkiej, zielonej kanapy przy okrągłym stoliku herbacianym. Kichnęła sążniście, po czym rozsiadła się wygodnie i wyłuskała ze szmatek tajemniczy przedmiot.

W pierwszej chwili przypominał jej znicz z czerwonego szkła. Teraz widziała, że ścianki w rzeczywistości były bezbarwne; to wewnętrzny płomień sprawiał, że niby-jajko przybierało kolory zachodzącego słońca. Musiała istnieć jakaś sprytna sztuczka, za pomocą której wprowadzono do środka płonącą substancję.

Konstancja ujęła obiekt badań w trzy palce i przyjrzała się z uwagą, szukając spojenia albo ukrytego zaworu. Obserwowała jajko trochę za długo, wskutek czego sparzyło ją w rękę. Syknęła, upuściła je na kanapę. Na szklanej powierzchni pokazały się trzy ciemne plamki, które szybko zanikły. Dziewczynka przyłożyła dłoń do zimnej powierzchni herbacianego stolika. Natychmiast odczuła ulgę, oparzenie nie było poważne.

Wtem rozległo się głośne „klik!”. Ktoś energicznie nacisnął klamkę. Konstancja zesztywniała, jej serce zabiło gwałtownie. Już ją znaleźli, zapewne dzięki drogiemu braciszkowi! Spokojnie, zmitygowała się. Nawet Billy nie zna tej sekretnej kryjówki. Zobaczą, że zamknięte i pójdą dalej.

Rozległ się chrobot, jakby ktoś grzebał w zamku. Dziewczynka błyskawicznie zebrała szmatki, owinęła jajko i wsunęła je za oparcie kanapy. Z powrotem zarzuciła pokrowiec, po czym usiadła przy biurku, otwierając zielnik na chybił trafił.

Drzwi ustąpiły, a potem rozwarły się na oścież.

– Pani pierwsza. – ozwał się z egzotycznym akcentem znajomy głos.

– Dziękuję, Neelam – rzekła ciocia Moira.

Aż do tej pory Konstancja była przekonana, że Moira Finnegan to starsza kobieta z pokolenia jej rodziców. Publicznie pokazywała się w żałobnym kapeluszu z woalką, nosiła skromną czarną suknię w niemodnym fasonie oraz koronkowe mitenki. Dopiero teraz, kiedy ciocia odsłoniła twarz, okazało się, że jest zdumiewająco młoda. Dwadzieścia lat? Niemożliwe. Zresztą Konstancja i tak nie umiała oceniać wieku dorosłych.

Wedle ciotki Letycji, Moira byłaby doskonałym przykładem suchotniczego dziewczęcia. Blada, chuda, o silnie zaznaczonych kościach policzkowych. Na tle alabastrowej cery, jej zielone oczy wywierały niesamowite wrażenie.

Za nią jak cień wsunął się do pokoju wysoki Hindus z twarzą poznaczoną drobnymi bliznami. Trzymał za rękę zrezygnowanego Williama.

Moira objęła wzrokiem biurko, a następnie wpiła spojrzenie w oczy Konstancji.

– Gdzie to jest? – Jej nozdrza rozszerzyły się, jakby węszyła. – O, do diaska!

Natychmiast znalazła się przy biurku.

– Pokaż ręce! – rozkazała. – Szybko!

Dziewczynka zrobiła minę urażonej niewinności.

– Zupełnie nie wiem, o co cioci chodzi. Jeżeli William znowu nabroił, ja nie mam z tym nic wspólnego.

Moira westchnęła zniecierpliwiona i bez ceregieli złapała ją za prawą rękę. Uścisk miała żelazny. Pod jej badawczym spojrzeniem ciarki przebiegły Konstancji po grzbiecie. Ciocia Moira nie należała do osób, z którymi można było grać w kotka i myszkę. Dorośli na ogół znakomicie dawali się wodzić za nos, nawet surowa panna Hamilton nie stanowiła wyjątku. Ale z Moirą było inaczej. Konstancja zrozumiała, że tym razem wykręty w niczym jej nie pomogą.

– Nie zaciskaj pięści! Znakomicie... Teraz drugą. Hm! Coś takiego...!

Oparzenie, chociaż błahe, zostawiło ślady na palcach dziewczynki. Trzy czerwone plamki, jak namalowane farbą. Konstancja nie zauważyła ich wcześniej. Zdjęło ją przerażenie. Co to mogło oznaczać?

Moira zdawała się być zafrasowana.

– Lewa, od serca – mruknęła. – Jeszcze tylko tego brakowało. Dobrze chociaż, że nie są czarne. Nie dość, że muszę znosić mądrości Letycji, która sądzi, że wie coś o spirytyzmie...! Słodka ironio, w dodatku ten gabinet! Bogowie mają łajdackie poczucie humoru. Czy wy wiecie, głupie bachory, coście zwędzili?

– Wypraszam sobie! – oburzyła się Konstancja.

– Jajko feniksa – bąknął William.

Złośliwy uśmiech wykwitł na ustach cioci Moiry.

– Prześliczny strzał...! Niestety, pudło.

– Hm. Czarodziejską lampę Aladyna?

Ciocia spojrzała mu głęboko w oczy. Konstancja spostrzegła ze zdumieniem, że jej brat wpatruje się w Moirę jak w hipnotycznym transie, na podobieństwo małego zwierzątka, które natknęło się na kobrę.

– Mali, wścibscy chłopcy powinni dawno leżeć w łóżeczku.

Ledwie skończyła mówić, Billy już spał; niechybnie upadłby na podłogę, gdyby nie podtrzymał go Hindus.

– Znacznie lepiej.

Konstancja poczuła, jak ogarnia ją groza.

– Ty wstrętna wiedźmo! Coś ty zrobiła mojemu bratu?

– Zapytaj, czego nie zrobiłam – rzekła Moira z błyskiem w oku. – Nie obdarłam go ze skóry, nie rzuciłam na pożarcie psom, nie użyłam nawet rózgi, chociaż ze wszech miar na to zasłużył. Poszedł spać; tym lepiej dla niego. Ty, kochanie, znalazłaś się w znacznie gorszej sytuacji.

– Pani – skłonił się Hindus. – Czy mam zanieść sahiba do jego pokoju?

– Ależ oczywiście, Neelamie – Moira skinęła twierdząco głową. – Później możesz udać się do siebie. Na razie nie będziesz mi potrzebny.

Hindus ukłonił się ponownie, wziął na ręce chłopca i bezszelestnie opuścił pokój.

– Powiem ci, Konstancjo, w jakie wpadłaś tarapaty. Najpierw jednak proszę o zwrot mojej własności.

– Figę! – krzyknęła dziewczynka, zasłaniając twarz zielnikiem. – Nie dam! Nie będziesz rzucała na mnie zaklęć!

– Twój wybór – wzruszyła ramionami Moira. – Jeśli chcesz, możesz pozostać związana z ifrytem do końca życia. Niezbyt długiego, jak mniemam.

Konstancja odłożyła zielnik.

– Czym?

– Ifrytem. – Głos lady Finnegan był słodki jak miód. – Arabskim dżinnem ognia o dość wybuchowym usposobieniu. Tuszę, iż pasujecie do siebie jak dwie krople nafty. Poproszę kuleczkę.

Jej słowa zabrzmiały dość zdecydowanie i dalszy sprzeciw wydał się Konstancji ryzykowny. Wyjęła zza oparcia kanapy przedmiot, uważając pilnie, aby dotykać go tylko przez szmatkę.

– No proszę. Jak widać, trzeba raz się sparzyć, aby strzec się ognia – prychnęła ciocia. Ostrożnie przyjęła kulę z rąk dziewczynki. Potem zaś, intensywnie wpatrując się w płomień, wymamrotała kilka gardłowych, niezrozumiałych słów. Zapłonął jaśniej, zamigotał ognistymi barwami, wreszcie przygasł. Konstancji zdawało się przez chwilę, że oczy Moiry zabłysły własnym światłem.

Pani Finnegan skrzętnie owinęła szkło we własną chusteczkę. Pokręciła głową, westchnęła.

– Nie ma rady – rzekła. – Więź jest zbyt mocna. Cóż. Wpadłaś jak śliwka w kompot, moja droga Konstancjo. Trudno, jak sądzę, znaleźć w całej Wielkiej Brytanii większego pechowca, niż ty. Otóż będziesz musiała służyć mi pomocą w pewnej delikatnej i bardzo niebezpiecznej sprawie.

 Obeszła pokój wkoło, węsząc i uważnie nasłuchując.

– Dobrze. Dobrze – powiedziała wreszcie. – Słuchaj uważnie, bo od tego zależy całość twojej powłoki doczesnej, a być może również nieśmiertelnej duszy. Przybyłam tutaj z powodu pewnej niegodziwej damy. Nazwałaś mnie wiedźmą; jeżeli rozszerzymy znaczenie tego jakże dosadnego określenia, mogłabym zgodzić się z tobą. Pewne praktyki nie są mi obce. Jednak przy owej pani, jestem niewinna jak ledwie ochrzczone niemowlę. Od lat trzyma pod pantoflem całą swoją rodzinę oraz hrabstwo, w którym mieszka. Składa ofiary z ludzi, praktykuje rytuały tak ohydne, że wzdragam się opowiadać o nich. Jeżeli ktoś ma choćby cień talentu porównywalnego z jej własnym, zabija go, zanim tamten rozwinie swoje zdolności.

– Najgorsze jednak jest to – tutaj Moira zniżyła głos – że dama, o której mówię, znajduje upodobanie w potrawach przyrządzanych z mięsa dzieci. W ten sposób odnawiała siły życiowe i przedłużała sobie młodość przez kilkadziesiąt ostatnich lat. Podobno pożarła własnego wnuka.

Konstancja zmarszczyła nosek. Podejrzewała blagę. Prędzej uwierzyłaby, że to właśnie ciocia Moira miała na koncie równie zbrodnicze praktyki.

– Bardzo straszne – odezwała się przemądrzale. – Co to za dama?

– Twoja babeczna ciotka Ernestyna.

Gdyby Konstancji przedefilował właśnie przed oczyma cały sabat czarownic, nie byłaby bardziej zdumiona.

– Nie wierzę!

– Och, ona świetnie potrafi zachowywać pozory. – Moira zrezygnowała z mentorskiego tonu, teraz mówiła bardziej do siebie. – Diabli wezmą starą prukwę! Wykończyła połowę wewnętrznego kręgu, zanim ktokolwiek odważył się posłać po mnie. W okolicy zabrakło chłopskich dzieci. Mówią, że koklusz. Ładny mi koklusz. Zaczęłam rozpracowywać megierę, nijak podejść, w huk zaklęć ochronnych. Całe szczęście, że nie zna magii egipskiej. Za ifrytem, którego twój brat świsnął tak zręcznie z mojej torebki, sześć lat jeździłam po Afryce i Azji. Na jej zamówienie – myśli, że przywiozłam jajo feniksa. Chce zapewnić sobie wieczną młodość. Rytualny kanibalizm przestaje działać, nasza świętoszka czuje na karku oddech kostuchy. Nie wykręci się tym razem.

Konstancja poczuła, że włosy jeżą się jej na głowie.

– Ciocia ją zamorduje... – szepnęła.

– Nie, kochanie, ty ją zamordujesz. – Moira zaplotła dłonie, spojrzała na nią z powagą. – Ty nieopatrznie związałaś się z arabskim demonem. Będziesz musiała wypowiedzieć słowo, które go uwolni. To jedyne wyjście.

 

***

 

Konstancja w milczeniu przyglądała się Moirze, która rozsiadła się przy zakurzonym biurku i pochłonięta zagranicznymi księgami, ledwie zwracała uwagę na dziewczynkę. Nie wierzyła słowom tej kobiety o ciętym języku i niesamowitym spojrzeniu. To pewne, że tamta opowiadała banialuki, licząc na dziecięcą naiwność. Ciocia Ernestyna, jakkolwiek trafnie nazwana starą prukwą, nie mogła być przecież ludożerczą zbrodniarką. Już raczej ciocia Moira miała na sumieniu coś równie strasznego. Ponadto trzeba było przyznać, że nie zachowywała się jak dama. Czego zresztą można spodziewać się po osobie, zwłaszcza przedstawicielce płci pięknej, która tyle czasu spędziła wśród dzikusów?

Dziewczynka zachowała te myśli dla siebie. Cierpliwie potakiwała, gdy Moira wyjaśniała jej, w jaki sposób pozbyć się Ernestyny. „Poczekaj, aż dotknie powierzchni kuli, dopiero wtedy wypowiedz słowo – to bardzo ważne, dżinnom należy wydawać dokładne polecenia. A potem zamknij oczy i za żadne skarby nie patrz na to, co się będzie działo.”. Tajemnicze słowo ciocia nakreśliła ołówkiem na kartce wyrwanej ze swojego karneciku „Nie wypowiadaj go teraz na głos, jeśli cenisz sobie własną skórę.”

Nar. Podobno po arabsku znaczyło to „ogień”. Konstancję kusiło, aby użyć zaklęcia w obecności cioci Moiry, ale nie odważyła się. Postanowiła natomiast, że wyzna cioci Ernestynie całą prawdę, kiedy tylko zniknie Moirze z oczu.

Tymczasem lady Finnegan sięgnęła do torebki i wyciągnęła z niej srebrny zegarek.

– Czas już na rendez-vous z Ernestyną. Pamiętaj, nie mów nic! Niech myśli, że jesteś pod wpływem hipnozy. Im mniej spodziewa się po tobie, tym lepiej. Zresztą zjadła już tyle dzieci, że straciła dla nich szacunek należny rodzajowi ludzkiemu. W jej mniemaniu to potulne, durne stworzenia, jak cielęta bądź jagnięta. O, dzieci człowiecze! Ze wszystkich zwierząt najbardziej podobne młodym małpom. Słabe, lecz podstępne i złośliwe! Udawaj głupią, ale bądź czujna.

Spotkanie miało odbyć się w opustoszałym salonie prawego skrzydła domu. Z bliżej nieokreślonej przyczyny, Moira znowu widziała w tym palec losu. Czekały w milczeniu. Lady Finnegan przechadzała się wzdłuż okien, skąpana w księżycowym blasku.

Migotliwe, żółte światło rozjaśniło półmrok. Nachodziła ciocia Ernestyna, z twarzą upiornie podświetloną trzymanym w prawej dłoni kagankiem. Meble rzucały długie, podwójne cienie. Na tle połyskliwej boazerii malowała się nienaturalnie wysoka, długoręka sylwetka Ernestyny.

– Ileż można czekać, Moiro? – odezwała się z pretensją w głosie. – I co tutaj robi córka młodej Emilii?

Zgodnie z poleceniem, Konstancja starała się wyglądać tak tępo i bezwolnie, jak tylko mogła.

– Złapałam to małe stworzenie na grzebaniu w mojej torebce – wyjaśniła ciocia Moira. – Cóż, wilka ciągnie do lasu, a muchy do miodu. O ile wiem, masz zwyczaj wyrywania chwastów, nim zapuszczą korzenie.

Konstancji zdało się, że ciocia Ernestyna świdruje ją spojrzeniem na wylot. Wreszcie staruszka wykrzywiła cienkie wargi w uśmiechu. Ostre cienie podkreślały każdą zmarszczkę na jej twarzy.

– Rzeczywiście! – syknęła. – Och, to było bardzo sprytne, posyłać ją na pensję! Aż dziwne, że nie dostrzegłam tego wcześniej. Oddaj mi ją. Było nie było, sprawa rodzinna. Czy moje zamówienie jest całe?

– W zupełności. – Moira skinęła głową. – Najpierw jednak poproszę zapłatę.

– Nie dostaniesz nic, dopóki nie zobaczę jajka. – powiedziała Ernestyna.

Moira wyjęła zawiniątko z torebki i odwinęła szmatkę. Pomarańczowy blask zmieszał się z żółtym światłem kaganka.

Ernestyna potarła swój długi, haczykowaty nos.

– Tak. Hmm, tak. – Wyciągnęła dłoń po pakunek, ale Moira schowała rękę za plecy.

– Zapłata – przypomniała sucho.

Stara wiedźma dobyła z własnej torebki pokaźną sakiewkę i wręczyła ją cioci Moirze. Tamta wyjęła ze środka flakonik wypełniony gęstą, czerwoną cieczą. Przyjrzała się uważnie, zamruczała z uznaniem.

– Doskonały rocznik.

– Swoją drogą, chciałabym wiedzieć, do czego jej używasz. – powiedziała Ernestyna. – Jedyny przepis, który znam, jest w dzisiejszych czasach zupełnie bezużyteczny.

– Tajemnica zawodowa – rzekła czarownica, oddając Ernestynie krągłą paczuszkę. – Radzę ci, zajmij się jajkiem najszybciej, jak tylko możesz. Nie potrafisz go właściwie przechowywać; w twoich rękach straci moc najdalej w ciągu godziny.

– Pff! – Ernestyna zachłannie schowała jajko do swojej torebki. – Wiem, co mam robić! To by było na tyle, Moiro.

– Interesy z tobą to prawdziwa przyjemność – skinęła głową lady Finnegan. – Wesołych świąt.

– Daruj sobie! – prychnęła Ernestyna i wpiła kościste palce w rękę Konstancji. – Idziemy!

 

***

 

Ciocia Ernestyna poprowadziła dziewczynkę do swojego pokoju okrężną drogą, aby nie natknąć się na domowników. Kluczyły po rzadko uczęszczanych korytarzach, wspinały się na kręte schody. Konstancja była pewna, że przodkowie uwiecznieni na portretach ścigali je ponurymi spojrzeniami. Oddałaby wszystko, by wyplątać się ze spisku, w którym wbrew swojej woli musiała wziąć udział. Kiedy mijały salon, postanowiła krzyknąć; ku swojemu przerażeniu uświadomiła sobie jednak, że nie jest w stanie wydobyć z siebie głosu.

Ernestyna otworzyła drzwi drobnym kluczykiem i zamknęła je, kiedy weszły do środka. W pokoju unosił się ledwie wyczuwalny zapach naftaliny. Na gościnnym łóżku, zaciągniętym kapą w słoneczka, leżała niedokończona robótka – czapka z różnokolorowej włóczki. Spod zwisającej aż do ziemi kapy wystawały miękkie papucie w szkocką kratę. Obok nich Konstancja dostrzegła gazetę „Hafty Tudzież Inne Pożyteczne Robótki Ręczne”, ulubiony periodyk pani Hamilton.

Nie zwracając uwagi na dziewczynkę, ciocia podeszła do szafki nocnej, gdzie leżała gruba księga w oprawie z ciemnozielonej skóry, o wytłoczonym na okładce tytule: „Holy Bible”. Kartkowała ją przez chwilę, po czym otworzyła na stronie z pięcioramienną gwiazdą nakreśloną atramentem o niepokojącej, brudnobrązowej barwie. Wokół znaku wiły się zagadkowe esy-floresy.

– Jak najszybciej... – Ernestyna niespodziewanie wyprostowała się i zwróciła w kierunku dziewczynki. Z jej oczu biły gromy.

– Jak najszybciej! – huknęła. – Ileż trzeba bezczelności, żeby tak otwarcie wysyłać mi szpiega! Czy ona uważa mnie za niespełna rozumu? Najpierw zajmij się jajkiem, a tymczasem mała będzie patrzeć!

Złapała Konstancję za ramię.

– Mów, co zaplanowała ta kłamliwa jędza. Tylko sobie nie wyobrażaj, że uwierzyłam w twoją hipnozę. Też mi specjalistka od mieszania w głowach! Może rzucić na ciebie tyle zaklęć maskujących, ile zdoła, ja tam swoje wiem.

Konstancja popatrzyła na nią tępo.

– Możesz już mówić! Nie udawaj! – syknęła Ernestyna. – Po co jej była smocza krew?

– Nie wiem... – bąknęła dziewczynka.

– Akurat! Nieodrodna wnuczka Gladys! Z całą pewnością weszłaś z nią w spółkę.

– Naprawdę nie wiem. Ciociu, puść mnie, to boli.

Ernestyna uniosła ręce w geście pełnym irytacji.

– Święci anieli i diabły z Otchłani! Niech zachowa swoje durne tajemnice, nie na wiele jej się przydadzą. I tak dostała fałszywkę. Wampirza posoka, niech jej na zdrowie wyjdzie. Powiedz, mała, czy jajko jest autentyczne?

– Ja....

Czarownica mimochodem zgarnęła z łóżka robótkę.

– Oczywiście, że nie. Widzę to w twoich oczach. Tośmy sobie pohandlowały! Ciekawe, skąd wzięła swoją nieposzlakowaną opinię. Pewno sama ją rozpowszechnia.

Nie przerywając słowotoku, Ernestyna ostrożnie zsunęła czapkę z drutów. Delikatnie odłożyła robótkę na miejsce, zaś druty chwyciła mocno w garść.

– Powiedz mi, dziecko, czym naprawdę jest jajko?

Konstancja milczała, chociaż na widok dwóch ostrych szpikulców w ręku cioci ogarnęło ją wyjątkowo niemiłe przeczucie.

– Nie lubię uciekać się do otwartych gróźb – rzekła tymczasem Ernestyna. – Ale z dzieciakami trzeba postępować wprost. Widzisz, w tej profesji nie można mieć zbytnich skrupułów. Zjadasz albo dajesz się zjeść. Długo pracuję w swoim fachu i wierz mi, znam się na rzeczy. Wyeliminowałam moją drogą siostrę Gladys, chociaż miała znacznie większą moc i wiedzę. Zgubiła ją naiwność. Odpowiedz po dobroci – czym jest jajko?

Serce Konstancji zmieniło się w małą bryłkę lodu.

– Ifrytem – usłyszała własne słowa. – W środku siedzi uwięziony ifryt.

– Ifryt?

– To arabski dżinn ognia – kontynuowała dziewczynka. – Ma bardzo wybuchowy charakter. Sama widziałam, jak ciocia Moira trzymała kulę w dłoniach, mówiąc: „Drogi dżinnie, nim godzina minie, dasz popalić Ernestynie”. Albo coś w tym guście.

– Ach tak! – cioci Ernestynie zabłysły oczy. Cisnęła na bok druty, wysupłała rzekome jajko z torebki. – Istotnie, to brzmi jak jej słowa.

Puknęła gruzłowatym palcem w powierzchnię kuli.

– Spodziewałam się czegoś...

– NAR! – zawołała Konstancja. I wbrew ostrzeżeniom Moiry, nie zamknęła oczu.

Jej lewa dłoń zamrowiła osobliwym ciepłem i rozjarzyła się krwistoczerwonym blaskiem. Światło wystrzeliło prosto w Ernestynę, otaczając jej postać krwawą aurą. Czarownica zajęła się ogniem jak sucha kartka papieru. Wrzeszczała potępieńczo, a jej chude kończyny skręcały się na podobieństwo płonących gałązek.

Jajko wypadło z rąk Ernestyny i potoczyło się po dywanie. Dopiero wtedy płomienie objęły firanki, kapę na łóżko oraz fałszywą Biblię. Księga zaskwierczała i buchnęła różnobarwnym ogniem. Przy akompaniamencie nieludzkich pisków i syków, spomiędzy kart zaczęła wynurzać się czarna, sześciopalczasta dłoń.

Konstancja ocknęła się z osłupienia i błyskawicznie dopadła drzwi. Kluczyk! Ernestyna schowała go w torebce! Dziewczynka odwróciła się i spojrzała na płonący, wijący się szkielet za sobą. Czarna ręka wyłoniła się z księgi aż do ramienia. Gryzący dym powoli zaczynał odbierać Konstancji oddech.

Usłyszała gwałtowne uderzenie w drzwi. W porę usunęła się na bok, zamek trzasnął jak zapałka. Ostatnim, co zapamiętała był widok Moiry Finnegan oraz olbrzymiego tygrysa u jej boku.

 

***

 

Powoli wracała do przytomności. Czuła dotyk czegoś zimnego i wilgotnego na swoim czole. Leżała na wznak w pachnącej krochmalem pościeli. Powoli obróciła się na bok i przytuliła do twarzy róg kołdry. Czyżby koszmarny sen?

Otworzyła oczy. Na taborecie przy łóżku siedziała Moira. Przysypiała trochę, opierając łokcie na pościeli. Sprawiała wrażenie bardzo zmęczonej. Pachniała dymem, a mankiety jej sukni wyglądały na nieco osmalone.

Konstancja zdjęła z czoła kompres i delikatnie pociągnęła ciocię za rękaw. Moira wymamrotała coś pod nosem, uniosła głowę.

– Witaj, młoda damo – powiedziała. – Już po kłopocie. Możesz spać dalej.

I sama ziewnęła szeroko.

– Ciociu Moiro! – szepnęła dziewczynka. – Wszystko już rozumiem. To ja zrobiłam, prawda? Powiedz mi prawdę, ciociu. Nie było żadnego ifryta.

Lady Finnegan opuściła głowę i przez dłuższą chwilę milczała. Konstancja bezskutecznie próbowała pochwycić jej wzrok.

– Masz rację – przyznała wreszcie Moira. – Historię z ifrytem wymyśliłam na poczekaniu, dzięki pomysłowości twojego brata. Kula zawierała starannie przygotowaną klątwę – śmiertelną pułapkę na czarownice, skuteczną w dziewięciu przypadkach na dziesięć. Mogła wypalić cię od wewnątrz. Na szczęście jesteś nieodrodną wnuczką Gladys i talent masz we krwi. Zamiast paść ofiarą zaklęcia, przejęłaś je.

Westchnęła.

– Imponujące dokonanie, zwłaszcza w twoim wieku.

Dziewczynka ponownie targnęła ją za rękaw.

– Mogłaś mi od razu o wszystkim powiedzieć. Ona zamordowała babcię! Mnie też chciała zabić! Załatwiłabym ją! Po co wymyśliłaś tę bajkę? Dlaczego?

Moira zdawała się patrzeć nie na Konstancję, ale gdzieś daleko, poza nią. Nagle wydała się dziewczynce bardzo stara, znacznie starsza niż ciocia Ernestyna. Być może tak sędziwa, jak Anglia.

– Właśnie – mruknęła. – Sama nad tym myślę. Ciekawe, dlaczego.

Drzwi uchyliły się z cichym skrzypieniem. Weszła matka Konstancji, niosąc świeże ręczniki. Moira ciężko dźwignęła się z taboretu.

– Zwracam ci śpiącą królewnę, Emilio – rzekła. – Na mnie już pora.

– Nie zostajesz?

– Rano muszę zameldować się w Londynie, złożyć dowody. Może jeszcze znajdziemy wampira, z którym współpracowała. – Moira stłumiła dłonią potężne ziewnięcie. – Przy okazji... Nie chowaj dziecka pod szkłem, nic ci z tego nie przyjdzie. Żadne z niej niewiniątko. Najdalej za dziesięć lat będzie trzęsła wami wszystkimi.

Na widok zdumionej twarzy Emilii uśmiechnęła się złośliwie jak chochlik, po czym zgarnęła z oparcia łóżka swój czarny, wełniany pled i wyszła.

Korytarz rozbrzmiewał echem stukotu jej obcasów.

 


< 21 >