Dawno temu wszystkie opowieści należały do Tygrysa, a opowieści Tygrysa pełne były strachu, krwi, okrucieństwa i złych ślepi, świecących w mroku. Potem jednak wszystkie pieśni Tygrysa przypadły Anansiemu, a wtedy nastał czas odwetu na wielkich kotach, bo opowieści Anansiego są historiami sprytu, żartów (nie zawsze w dobrym guście) i podstępów, których ofiarami padają wszyscy wokół Anansiego. Czy Anansi jest człowiekiem? Owszem, w tych chwilach, kiedy nie jest pająkiem. Tyle, jeśli chodzi o mitologię.
Gdyby „Chłopaków Anansiego” miał analizować psycholog (lub nawet psychiatra), stwierdziłby, że jest to powieść psychologiczna o rozdwojeniu jaźni, kompleksie ojca i o dojrzałości, a raczej jej braku – gdyż Gruby Charlie, mimo przekroczonej trzydziestki, samodzielnego mieszkania i posiadania narzeczonej dorosły nie jest. W jego dużym ciele nadal tkwi chorobliwie nieśmiały chłopiec, którego samodzielne decyzje ograniczają się do wyboru rodzaju pizzy. Z tego punktu widzenia byłaby to opowieść o dorastaniu, przeprowadzająca bohatera od chwili, kiedy jego głównym mottem życiowym jest „tak, panie dyrektorze”, aż do momentu, kiedy będzie potrafił powiedzieć całemu światu „zrobię to, bo tego chcę”. Sytuacja życiowa, kiedy jest się synem boga o mocno przewrotnym poczuciu humoru, oraz posiada się brata, który jest wiernym odbiciem taty, nie należy do komfortowych, i albo się temu sprosta, albo można zawczasu szukać sobie jakiegoś miłego zakładu bez klamek.
Na szczęście książki Neila Gaimana czytają nie tylko psychiatrzy. Gdyby napisania tej recenzyjki podjął się zawodowy komik, doceniłby przewijający się przez narrację niewymuszony dowcip i lekkość pióra, będącą już znakiem firmowym autora. Sabat czarownic, używających do czarów ziół prowansalskich i świec w kształcie pingwinków (bo liczy się nastrój, a nie rekwizyty) każdego doprowadzi do niekontrolowanego chichotu.
Bywają książki w strukturze przypominające kawał plasteliny – jednostajne od początku do końca; na szczęście proza Gaimana jest zawsze tortem – wielowarstwowym i zawierającym smaczne niespodzianki czytelnicze.
Ewa Białołęcka
Neil Gaiman
Chłopaki Anansiego
Tłum: Paulina Braiter
MAG, 2006
Stron: 344
Cena: 29.90
Alastair Reynolds solidnym pisarzem jest, co do tego nie mam wątpliwości. Jego książki fantastyczno-naukowe mają zawsze tę niezbędną warstwę realizmu. Lektura dostarcza przyjemności obcowania z człowiekiem, który wie, nie trzeba ostrożności w zadawaniu pytań (takiej, jaką niestety musimy nieraz stosować nie tylko wobec naszych piszących) podszytej strachem, że za momencik okaże się, iż nasz interlokutor nie za bardzo wie, o czym mówił. Oraz, co często o wiele bardziej przykre, że w ogóle nie za bardzo wie. Reynolds, jeśli fantazjuje, to na solidnych podstawach. Co więcej, pomiędzy obiektami w jego świecie jest zorganizowana sieć połączeń, zazwyczaj się pisze, że świat przedstawiony jest przemyślany. Jest celowo wykreowany, dzięki czemu można próbować samemu się nim poruszać, zadawać pytania, snuć domysły.
Nieodzownym elementem składowym literatury pięknej jest jakaś tajemnica. Można oczywiście pisać, nie oferując czytelnikowi żadnych tajemnic, lecz prawie zawsze doprowadzi to do jakiegoś zubożenia, a gdy chodzi o literaturę rozrywkową (jeśli podziały literatury mają jakiś sens) to do rozczarowania czytelnika. Tajemnica działa wówczas, gdy jest odkrywana. Myślę, że wszelkie odkrycia dostarczają człowiekowi niekłamanej przyjemności. Pierwszym poziomem tajemnicy u Reynoldsa jest to, że oferuje czytelnikowi swoją wiedzę. Ty nie wiesz, a ja wiem, więc ci opowiem. Przewijające się terminy nie są prostymi zbitkami słów naśladującymi naukowe terminy. Krata Wheelera coś znaczy, także pomysł stereoskopowego pisma to odwołanie się do czegoś, co znamy. Tajemnica rodzi się na styku wiedzy i niewiedzy, znanego i poznanego, i nieznanego jeszcze, lecz nie tak obcego, by było nierozpoznawalne. To jest przyjemność obcowania z erudytą. Coś o tym słyszałeś, ja ci opowiem, jak to było ze szczegółami, albo ja wymyślę, jakby to jeszcze być mogło i przyznasz mi rację.
Książka zaczyna się od tajemnicy: oto wykopaliska na obcej planecie. Coś, co zagrzebane w ziemi, co się zdarzyło bardzo dawno, samo z siebie jest tajemnicą budzącą ciekawość, bo wpół wiemy, domyślamy się. Odkrywamy wprost, odgarniając ziemię, i naszym oczom ukazują się coraz to nowe fragmenty układanki. Już w pierwszej scenie zostaje postawione niepokojące pytanie: co się stało? Cienka jak włos warstwa popiołów konkretyzuje pytanie: jak doszło do zagłady?
Takie pytania wciągają czytelnika, bowiem koniec cywilizacji, choćby całkiem obcej, a do tego tylko wymyślonej, zawsze dotyczy poprzez analizę zdarzeń także naszych wszelkich końców, osobistych cząstkowych katastrof, czy strachu przed katastrofą ostateczną.
Większość z tego, co napisałem powyżej, mógłbym napisać na temat „Śledztwa” Lema. Zakończyłbym tym, że autor genialnym pomysłem wywinął się z tego, co jest słabością wszelkich kryminałów, wszelkich książek zasadzających się na tajemnicy – jej wyjawienia.
Niestety, jednak Reynolds Lemem nie jest. Niestety także, żyjemy już w całkiem innym środowisku czytelniczym. Pisałem to już w poprzednich recenzjach, czuć presję rynku. Widać to w kompozycji, widać to w konstrukcji bohaterów, w pośpiesznej fabule, w której nie czasu na refleksje, musi zostać wypełniona gwałtownymi wydarzeniami rodem z gier komputerowych. Powiem też szczerze, choć szkoda, to może tak być musi... żeby ktoś poza garstką sięgnął po książkę. Może tak dzisiaj pisać trzeba, może lepiej, że książka jest łatwiejsza. Tym niemniej po pierwszych scenach, które robią apetyt, zaczynają się rozczarowania. Owszem, autor zasypuje nas ciągle pomysłami, niegłupimi, takimi, które kochającym technikę przynoszą przyjemność, lecz powiem szczerze, początkowa plastyczność świata, w którym się poruszamy, zaczyna się przemieniać w plastykowość. No cóż, kwestia gustu, to moje własne doznanie, mam wrażenie, że utalentowanego autora coś przytrzymuje, że podąża za nim jakiś wysłannik wydawcy, który szpachluje, wygładza, wyostrza, ówdzie zaczyna się wydzierać niczym pseudorockowy muzyk, który pilnuje, żeby publiczność w sali jadalnej nie zasnęła.
Niestety, największym mankamentem książki jest chyba brak... pomysłu. Owszem, pomysłów mamy wór w porównaniu z innymi produkcjami, owszem możemy się delektować ich wycyzelowaniem, swego rodzaju realizmem, lecz są to pomysły cząstkowe.
Epopeja powinna przekazywać jakąś nietrywialną myśl. Jakiś niepokój autora, co do tego, w jakim kierunku podążają ludzie, pułapek, jakie na nas czyhają. W tej najogólniejszej warstwie rzecz jest trochę banalna, przynajmniej ja nie znalazłem owej spinającej wszystko klamry. Szkoda, bo gdyby była, mielibyśmy książkę doskonałą. Tak – jest tylko dobra.
Adam Cebula
Alastair Reynolds
Przestrzeń objawienia
Tłum. Grażyna Grygiel i Piotr Staniewski
MAG, 2002
Stron: 630
Cena: 37,00
Niby nowoczesne, wyzwolone z oków przesądów, świadome, że czosnek i święte symbole przestają szkodzić, jeśli tylko ma się dość woli, by oczyścić umysł i pamięć gatunkową z głęboko zakodowanego lęku przed nimi.
Postępowe, całkiem nietypowo jak na nieumarłych, chcą z żywymi naprzód iść, odrzucić uświęcone przez tradycję zasady i rekwizyty, takie jak pajęczyny, kapiące świece i trzeszczące drzwi. Korzystać z nowinek. Odzyskać ponownie dzień, niedostępny dla nich, odkąd narodzili się dla nocy. Nawet rodowe zawołanie mają quasi-epikurejskie – „Carpe jugulum!” czyli „Chwytaj za gardło!”.
I właśnie w gardle jest problem. Bo ludziom kością w gardle staje lansowana przez wampyry (postępowe także na niwie ortografii) jakże twórcza i świeża przecież, obiektywnie rzecz ujmując, koncepcja pokojowej koegzystencji ssących i wysysanych. Cóż złego jest w tym, że wampir słucha swojej natury? Wszak człowiek też jest drapieżcą. Ludzie jednak różnią się od zwierząt, które zabijają. I nie chcą zostać sprowadzeni do roli pokornego bydła. Instynkt samozachowawczy podpowiada im, że układy z wampirami nie są właściwe. Właściwy układ to taki, w którym wampir ma kołek w sercu. Najlepiej osinowy. I odrąbaną głowę dla pewności. Niestety, Verence z Lancre, król absolutnie wyjątkowy pod każdym względem, ma pewien deficyt instynktu samozachowawczego i zdecydowanie zbyt optymistyczną wizję świata. Co skutkuje tym, że zaprasza wampiry do swojej dziedziny w ramach polepszania stosunków międzygatunkowych. Na chrzciny małej księżniczki.
Jest to dla kreatywnej głowy rodu Magpyrów niezwykła okazja wcielenia nowej koncepcji w życie. Rzecz jasna, równość się w niej nie mieści. Jednak, mimo że postępowe i nowoczesne, wampiry okazują się również bardzo głupie. Bo jak inaczej niż objawem głupoty nazwać zlekceważenie tak silnie tradycyjnego elementu Ramtopów, jakim są czarownice? A już te z Lancre są zupełnie wyjątkowe. Zwłaszcza jedna, ta, która wciąż stoi na granicy pomiędzy światłem i mrokiem i wciąż na nowo znajduje w sobie siłę, by nie przekroczyć jej w niewłaściwą stronę. By wybrać to, co należy. Choć nie zawsze ma na to ochotę, a pokusa, jaką oferuje mrok, jest trudna do odrzucenia.
Tym bardziej, że teraz w Lancre zamiast magicznej trójki, przebywają cztery adeptki czarownictwa, czyli o jedną za dużo. Bo trzy to właściwa liczba dla czarownic. Sprawdza się. Może jednak akurat w tym aspekcie nie warto niewolniczo trwać przy tradycji?
Najnowsza opowieść ze Świata Dysku to zarazem pierwsza, w której tak znaczącą rolę odgrywają wampiry, co wnosi do serii pewien powiew świeżości, niewątpliwie potrzebny, zwłaszcza po „Ostatnim kontynencie”, w którym wątek Rincewinda jawi się jako ostatecznie wyeksploatowany. Innym takim elementem są Nac Mac Feegle (bogom dzięki, że tłumacz zrezygnował z wymyślonych przez inną tłumaczkę Fik Mik Figli), obdarzone niezwykłym temperamentem oraz pięknymi niebieskimi tatuażami i mocnymi głowami gnomy, wzorowane na szkockich klanach, które po polsku przemawiają ze swadą przezabawną góralską gwarą.
Pod charakterystycznym humorem, znakomicie oddanym w przekładzie, kryje się jednak coś więcej. Próba refleksji nad tym, czym naprawdę jest tradycja i od jakiego momentu przestaje być wartościowym fundamentem postępu, a staje się spowalniającym go łańcuchem. A z drugiej strony: jak długo postęp jest użyteczny, gdzie jest granica, za którą staje się niebezpieczny i szkodliwy. Czy jest coś, co trzeba zawsze uszanować i zostawić w spokoju, a jeśli tak, co to jest? Wszelka absolutyzacja jest szkodliwa, co doskonale widać na przykładzie Magpyrów, zwłaszcza hrabiego, zupełnie groteskowego w dążeniu do realizacji nowej idei. Rola tradycji jest niebagatelna, o czym hrabia pragnie zapomnieć, jednak dogmatów też nie wolno przyjmować bezkrytycznie.
„Carpe jugulum” to wciągająca (by nie powiedzieć „wsysająca”) opowieść o tym, które zmiany są naturalne i jak natura radzi sobie z niepożądanym biegiem wypadków. A także o tym, że Om (i zapewne inne bóstwa) pomaga tym, którzy sami sobie pomagają. Bo nie każdy może liczyć na czarodziejski kwartet. Większość musi swoich wyborów pomiędzy jasnością i mrokiem dokonywać sama.
Agnieszka Chojnowska
Terry Pratchett
Carpe Jugulum
Tłum: Piotr W. Cholewa
Prószyński i S-ka, 2006
Stron: 304
Cena: 29,90
Cóż ma począć człowiek z utęsknieniem czekający na „Pana Lodowego Ogrodu” tom drugi, gdy miesiące mijają, a wymarzonej książki jak nie było, tak nie ma, autor zaś ani myśli zdradzić przed czasem, co się stanie z Drakkainenem? Może albo kolejny raz przeczytać tom pierwszy, na przemian złorzecząc i wychwalając Jarosława Grzędowicza, albo planować napaść celem wyciśnięcia dalszego ciągu historii z pisarza, albo rzucić się jak bezzębny na suchary na jego najnowsze dzieło. Myli się jednak ten, kto sądzi, że „Popiół i kurz” jest ciśniętym sępom ochłapem, byle się choć na chwilę odczepiły i przestały jęczeć. To sztuka doskonałego mięsa, świeżutkiego i wybornie przyprawionego, aż ślinka cieknie. Sztućce i dobre maniery precz – książkę należy pochłonąć jednym kęsem, haustem czy jak kto woli.
Nie bez powodu zaczęłam od przywołania powieściowego debiutu Grzędowicza. To, co w „Panu Lodowego Ogrodu” najlepsze, znalazło się także w „Popiele i kurzu”. Oryginalny świat-zaświat, charyzmatyczny główny bohater i klimat, który można już chyba nazwać grzędowiczowskim: mroczny, oniryczny, na płynnej granicy jawy i halucynacji, sugerujący, że za każdym rogiem kryje się fascynująca, ale i budząca lęk tajemnica. Z kolei fabułę trudno nazwać skomplikowaną, toteż nie ona stanowi o sile powieści. Bohater, którego prawdziwego imienia autor nie zdradza, jest psychopomposem – przenosi się do krainy Półsnu, miejsca między życiem a śmiercią, by za mniej lub bardziej symbolicznego obola przeprowadzać na Tamtą Stronę tych, którzy nie potrafią sami znaleźć drogi. Dlatego zwie się Charonem, przewoźnikiem dusz. Jest samotnikiem, a z uwagi na przebyty niegdyś „epizod schizoidalny” najbliżsi mają go za świra, zakałę rodziny. Zwykli ludzie nie domyślają się nawet powagi i znaczenia roli, którą pełni, póki sami nie trafią do świata Pomiędzy. Tak, jak trafił jezuita Michał, wzywający pomocy przyjaciela za pośrednictwem koszmarnych snów z krzyżem i cierniami w roli głównej. Dlaczego umarł? Jaką zagadkę kryją szachy, Biblia i książka o mistykach? Co kryje się za słowami „uważaj na ciernie”? W poszukiwaniu odpowiedzi na te i wiele innych pytań Charon rusza do królestwa demonów i stawia czoła najpotężniejszym z nich.
Wiele elementów składających się na opowiedzianą historię czytelnicy już skądś znają – na przykład kościelny spisek to ani chybi Dan Brown lub któryś z jego epigonów, a Żałobnicy przywodzą na myśl nazgule Tolkiena albo dementorów z serii o Harrym Potterze. Choć to raczej skojarzenia, nie zaś celowe nawiązania. Ale najciekawsze jest odkrywanie raz za razem motywów i wątków stale obecnych w prozie Grzędowicza: przegląd najróżniejszych alkoholi, obrazy Hieronima Boscha, godzina czwarta rano (godzina wilków), tytoń Virginia, wiedźmy i Krąg Binah... Znam to, znam! – zawoła czytelnik, lecz nie będzie rozczarowany. Ucieszy się, że znów trafił do zaklętego kręgu, w którym już kiedyś się znalazł. Rozpozna styl, zabawne metafory, dowcipne dialogi i bez wahania pozwoli im się uwieść.
Wszystkie zalety „Popiołu i kurzu” długo by wymieniać, dlatego poprzestanę na trzech.
Po pierwsze, kreacja głównego bohatera. Charon, podobnie jak Vuko Drakkainen, nie jest magiem ani superbohaterem, nie pstryka, ot tak, palcami i nie wyciąga królika z kapelusza. Wszystko, co robi w świecie Pomiędzy, ma swoje konsekwencje w świecie realnym. Powrót z podróży astralnej zwykle oznacza wizytę u lekarza i kurację, z intensywną terapią włącznie.
Po drugie, opisując zaświaty, autor przemyca sporą dawkę codziennej, szarej rzeczywistości. Sceny rodzajowe bynajmniej nie zapychają dziur między scenami walki.
Po trzecie, świetne ilustracje Dominika Brońka, idealnie dopasowane do klimatu powieści i równie mocno co ona zapadające w pamięć. Dzięki nim, a przede wszystkim dzięki niezmiennie dobremu stylowi Jarosława Grzędowicza gotycki, ponury świat Pomiędzy staje się przerażająco realny, a taki duet w polskiej fantastyce wciąż należy do rzadkości.
Pozostaje zatem tylko marzyć, że również pozostali rodzimi autorzy będą rzucać swym czytelnikom tak smaczne kąski w przerwie między kolejnymi tomami sag, trylogii i innych tasiemców.
Marta Kisiel
Jarosław Grzędowicz
Popiół i kurz
Fabryka Słów, 2006
Stron: 329
Cena: 28,99 zł