Fahrenheit nr 55 - październik-listopad 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 14>|>

Trochę anarchizmu przed snem

 

 

Chciałem napisać powieść. Początkowo pisałem tak sobie, jakieś luźne obrazy, pojedyncze sceny, bez związku i dobrego pomysłu. Szło to bardzo opornie, a bardzo chciałem tę powieść napisać. Dopiero po jakimś czasie wyszło, że ma to być powieść science fiction. Taki powrót z gwiazd. Jak się okazało, że chodzi o powrót z gwiazd, rychło doszedłem także do tego, że nie chodzi mi o napisanie powieści, bo po prostu jestem grafomanem (domniemam, że to kolejny rodzaj zboczenia seksualnego, którego po zakończeniu dojrzewania nie sposób wyleczyć). Takie pisanie... w bambus. Najprzyjemniejszy sposób uprawiania grafomanii, bo jak się pisze, powiedzmy, do bambusowej szuflady, to nie ma tak, że coś nie pasuje, że głupio, że powinno wylądować, zamiast w tej szufladzie, w jakimkolwiek, niekoniecznie bambusowym koszu.

Ano tak, jak człek podejmie decyzję, że science fiction, lub gdy wcale nie podejmuje, ale mu tak uparcie wychodzi, to na skutek kompozycyjnych wymogów, jakimi jest zachowanie specyficznego realizmu, oczekiwanego przez domniemanego, choćby nawet reprezentowanego bambusową szufladą czytelnika – niezbyt realnego, dodajmy, realizmu w pewnym sensie. To znaczy musi dać się coś zrozumieć. Pomijam fakt, że w science fiction, zwłaszcza bohaterskiej science fiction, bohaterem musi być astronauta, najlepiej po ciężkich przejściach. To też, ale właśnie gdy astronauta i po ciężkich przejściach, lecz patrzący na ten świat wzrokiem ciężko doświadczonego (kilka razy po 10 g), a jednak astronauty, nie może nurzać się w psychologizmach, niemożnościach realizacji samego siebie. Ów bohater o szarych oczach i zmęczonym spojrzeniu, realizowanym za pomocą owych szarych oczu, ma swój mocny system wartości, mocną filozofię, która udziela mu prostych i jasnych przepisów, jak postępować w jakiej sytuacji. To facet, który i owszem, mógłby zaprosić komediantów, zamiast skrzyknąć sąsiadów, najemników i krewnych, żeby zadźgać sprawcę podstępnego wlewu do tatusiowego ucha, jednakże tylko dlatego, że zrobił tak jeden bohater tragedii i postępowanie to stało się symbolicznie znaczące. Nie byłby to na pewno akt faktycznej hamletyzacji, lecz tylko sposób na dotarcie do publiczności. Bohater hard SF nie dziwi się złu i ułomności człowieka. Ten astronauta nie wysłałby Ofelii do klasztoru. W sytuacji wyboru zawsze byłby zdolny na zimno określić mniejsze zło. Antygona byłaby cała i Kreon zadowolony.

Bohater taki jest typowym przedstawicielem typowej nic-nie-wartej literatury science fiction, której czytać się nie da, albowiem nic się tam nie dzieje, poza może jakimś rozwiązaniem wątku romansowego, może złapaniem jakiegoś złoczyńcy.

Otóż gdy człek sobie dobitnie uświadomi ułomność własnego pisania, to bynajmniej nie musi już tego wszystkiego opowiadać na sesji grupy anonimowych molestowaczy małych dziewczynek, anonimowych alkoholików, okrutnych samogwałcicieli czy przebrzydłych onanistów, działaczy politycznych czy grafomanów science fiction, by mu się pisać odechciało. Klepie się w klawiaturę, że „mocne spojrzenie szarych oczu”, i myśli sobie człek, że takie spojrzenie to najmniej 1024 lub 65 536 okrągło licząc (bo pisze i myśli komputerowo, skoro science fiction) i zasadniczo można by sprokurować do takich spojrzeń generator tekstu. A generator tekstu wywali z siebie na przykład równe 1 048 576 odcinków opowiadania w czasie 0,1 sekundy. Podówczas sens ręcznego klepania w klawiaturę jest, pod warunkiem, że się wklepuje komendy w C++.

I tak siedząc nad klawiaturą w poczuciu tfurczej bezradności, przemyślałem sprawę i uznałem, że każdy od czasu do czasu powinien się zastanowić nad sobą. Jak chce pisać, a nawet gdy ktoś nie chce pisać, powinien czasami odpowiedzieć sobie na pytanie: dokąd doszedł, dokąd zmierza i kim jest. Może zaszkodzić, owszem. Zastanowiłem się. No cóż, nie będzie zaskoczenia, jeśli powiem o sobie, że na przykład jestem antykaczystą. Lecz: na przykład, i w dodatku umiarkowanym. Nieentuzjastycznym. Albowiem, jak się zastanowić nad sobą raz drugi, wychodzi mi, że coraz bardziej jestem anarchistą. Przykro mi. Zawsze byłem przeciwny wszelkim ruchom w młodzieńczych głowach zrodzonym, ale wychodzi mi, że jestem przeciw, a nie bardzo za. Chciałbym być za kimś, kogoś poprzeć, ale nie bardzo jest kogo. Owszem, mógłbym powiedzieć, za czym jestem, ale to, za czym jestem, to nie tyle abstrakcja, tylko coś takiego, co się ludziom w główkach nie mieści. Więc nawet jeśli jestem za, to w sposób zupełnie beznadziejny, wirtualny, taki, że byłbym za, gdyby była jakaś szansa to coś, za czym jestem, w życie wprowadzać. A skoro szans nie ma, to jestem za niezbyt entuzjastycznie, całkowicie nieczynnie, wręcz bezczynnie, pozostając z bronią u nogi, jak to imputowano za czasów PRL byłym akowcom. Żeby było ich za co nie lubić.

Mój antykaczyzm jest rachityczny z tego powodu, że to, co się dzieje, widzi mi się w tak zwanej perspektywie, być może nawet tak zwanej szerokiej perspektywie dziejowej czy coś równie wytwornego. I owszem, obserwujemy psucie przeróżnych rzeczy, które były dobre, objawy choroby podawane są nam jako objawy zdrowienia. I owszem, powodów do uprawiania antykaczyzmu jest dosyć, tak wiele, że w oczach wielu mój umiarkowany antykaczyzm jest w istocie prokaczyzmem. Poprawność polityczna nie jest moją dobrą stroną, bo pozwalam sobie na probuszyzm w postaci kwestionowania efektu cieplarnianego w czasach, gdy należy wyszukiwać wszelkie dowody na ocieplanie się klimatu, nawet wówczas, gdy się właśnie ma za sobą wyjątkowo długą i śnieżną zimę, a sezon grzewczy sprawia wrażenie wydłużającego się. Jak wiadomo, efekt cieplarniany prowadzi bezpośrednio do epoki lodowcowej, więc jak zimno, to z powodu nadmiaru ciepła. Przecież to oczywiste, do jasnej cholerci!

W chwili, gdy piszę te słowa, Polska zastygła w oczekiwaniu na wynik procesu o ekstradycję niejakiego Edwarda Mazura. O co chodzi? O kasę ze zwiększonych nakładów. Gdzieś w kąciku cichcem można przeczytać, że procedura, o ile nie padnie jak kawka, pociągnie się z rok. Odwołania, rewizje, kasacje, czort wie, co jeszcze. Aktualnej ekipie, jak się zdaje, zależało jak cholera, by się zaczęło przed wyborami samorządowymi.

Ktoś powinien stanąć przed sądem za umieszczenie we wniosku ekstradycyjnym nazwisk świadków. Jakaś parodia, kompletna niekompetencja – jak mogło dojść do tego, że polska prokuratura, starając się o coś na szczeblu kontaktów rządowych, nie sprawdziła, jakie procedury obowiązują w USA? No, ale to drobiazg. Jakoś się przyzwyczaiłem, że tak zwany rząd jest po prostu niekompetentny. Jak polski europoseł może się wypowiadać za „zniesieniem teorii ewolucji”? Może. Liczy na zyski wśród wyborców.

Powiem tak: wykład, którego fragmentów słuchałem w tiwi w wykonaniu pana posła Macieja Giertycha, mógłby się znaleźć w naszym pisemku, jak sądzę, na „zakużonej”. I ów wykład byłby jakimś pomostem pomiędzy polityką codzienną a tym, co lubimy, czyli fantasy i horrorem.

Nie chodzi tylko o głoszenie tez, że ludzie żyli współcześnie z dinozaurami. Bo i cóż, coś podobnego było na naszych łamach rozpatrywane, wszelako bez kwestionowania ewolucji jako takiej; ot, drobna różnica, także w tym, że nie chodziło jednak o dinozaury.

Moglibyśmy i o tym sobie pogadać z panem Giertychem, gdyby rzecz osiągnęła pewien, nazwijmy to, poziom komplikacji, w którym nie było tak łatwo wykazać, że sensu nijakiego nie ma, poza utrafieniem w target, dla którego odróżnianie DNA od RNA nie wchodzi w rachubę.

Rzecz sprowadzę tylko do jednego spostrzeżenia: ano, jakby nie było, to gada oficjalny przedstawiciel państwa europejskiego (dla jasności wywodu: mniejsza o to, którego). Choć niestety z przyczyn tkwiących poza wywodem, zupełnie osobnych, choćby dyktowanych niskim nacjonalizmem, dla nas też najważniejsze, że Polski. Wolałbym zdecydowanie, żeby nie był przedstawicielem Rzeczypospolitej numeru dowolnego, bo wówczas wywody nie byłyby skażone złością i trudniej byłoby oskarżyć mnie, jako badacza, o stronniczość.

No więc z ekstradycją Edwarda Mazura ma się zacząć ta nasza szczęsna kraina numer cztery. Jak na razie mam wrażenie, że wszystkie tak zwane środki masowego rażenia chcą na sprawie utoczyć jak największe współczynniki dotarcia reklam. Rumor wokół daty dnia dzisiejszego – zdaje się, że już, już szeroką rzeką ruszą... No co ruszy? Chyba sensacje, którymi nasz podejrzany, już skazany przez pismaków, ma się podzielić. Tymczasem ruszy albo nie ruszy proces ekstradycyjny. Pociągnie się z rok lub dwa lata.

Wygląda na to, że największa partia koalicji bardzo mocno inwestuje w ów krok. Sprawia wrażenie przedsiębiorcy, który zaplanował sobie bardzo dobry interes, ów interes na razie jest gdzieś za płotem, za rzeką, jutro; lecz gdy noc minie i dotrze się za tę rzekę, to zacznie się bonanza. Jak się zastanowić, to jej główną atrakcją będzie ciąg wspaniałych afer, którymi zajmie się na długo społeczeństwo. Afer, które będą bardziej zajmujące niż nawet brazylijskie seriale. Trudno mi pozbyć się poczucia nieporadności planowania.

Na chłopski rozum równie trudno, by w najbardziej optymistycznym wariancie, kreowanym według znacznej części mediów, że Edward Mazur jest winny, że złoży zeznania, wyszło coś więcej niż z afery Rywina. Bo nawet gdy jakieś kwity były, to po ujawnieniu nazwisk, podejrzeń prokuratury i tropów tych kwitów już nie ma. Pozostaną ewentualne zeznania starego, zagrożonego człowieka. Nie warte nawet tyle, ile zeznania świadka, albowiem oskarżonemu łgać wolno.

Otóż dla moich wywodów istotne jest spostrzeżenie, nie wiem, czy prawdziwe, że po śmierci Papały na miejscu zjawiły się, delikatnie mówiąc, nieskoordynowane ekipy śledcze, które wzajemnie po sobie zdejmowały ślady. Jak twierdziły gazety, dziś zwane tabloidami, sprawę spaprano czy wręcz w dosłownym sensie zadeptano. Zrobili to państwowi urzędnicy.

Pozwolę sobie też poddać w wątpliwość spekulacje, jakoby Marek Papała miał, jak to się mówi, powziąć informacje o przestępczej działalności i w związku z tym został sprzątnięty. Państwowy urzędnik, jeśli trafi na istotne i wiarygodne informacje, to dokumentuje ten fakt. Wszczyna sprawę, o ile działa jako urzędnik. Zastrzelenie jednego policjanta nic nie daje. Trzeba by pewnie zastrzelić kilku i jeszcze pozabierać dokumenty z paru szaf, które niekoniecznie znajdują się w tych samych budynkach. Taka procedura, jak wzajemne wystrzelanie się, obowiązuje w grupach przestępczych, gdzie z reguły nikt niczego nie dokumentuje, gdzie działa się dla własnego, możliwie najciaśniej pojętego interesu.

Obawiam się, że ze śmiercią Papały nic się już mądrego nie da wymyślić, podobnie jak z zamachem na Johna F. Kennedy’ego. Prawda jest zbyt banalna. Ludzie upatrują w świecie diabelskiej przebiegłości, tymczasem istotą zła jest głupota i banalność i dlatego nie da się go zrozumieć. Sprawa nie wygląda na jakąś wyjątkowo finezyjną i polityczną aferę. Można się obawiać, że to raczej banalna zemsta jakiegoś mało rozgarniętego watażki.

W całej tej sprawie ciągle brak motywu, lecz – co dla mnie o wiele ważniejsze – z powodu czasu, który minął od dramatycznych wydarzeń, waga jakiegokolwiek rozstrzygnięcia będzie mocno wątpliwa.

Tak sobie co rusz myślę o tym głupim, co szuka sprawiedliwości. Otóż jak dla mnie, mieszkańca którejś tam Rzeczypospolitej, istotne jest, żeby więcej nic podobnego się nie działo. Górnolotnie mówiąc, mamy narodowy problem z wyłanianiem elit. Jednym z jego aspektów jest to, że jeśli ktoś, dochrapawszy się jakiegoś stanowiska, nie zadziała niczym afrykański kacyk, ciągnąc do stolicy połowę swej wioski, to jest cham i świnia. Do wioski wracać nie ma po co. Lub problem kultury prawnej, która na pierwszym miejscu stawia zameldowanie prasie, że jest sukces, bo publiczne zamówienia muszą przechodzić przez przetargi. I cóż, że ustawiane, że często wręcz dla najlepiej pojętego interesu społecznego trzeba ten przetarg ustawić, żeby się uchronić przed wciśnięciem przez lokalną mafię szajsu. Istotą ustawy jest możliwość trąbienia na prawo i lewo, że był przetarg. A jak jeszcze jest korupcja, to się powołuje urząd do walki z korupcją. Abyś, Czytelniku, nie miał wątpliwości, to stworzenie za społeczne pieniądze miejsc pracy i zatrudnienie (używajmy języka oficjalnego) choćby i krewnych i znajomych z partii nie ma nic wspólnego z korupcją czy tak zwanym nepotyzmem, TKM-em oraz innymi społecznymi patologiami. Otóż w najlepszej wierze – nie mam wątpliwości. Sęk w tym, że to wszystko są działania, u podłoża których tkwi kultura plemienna. To ci z tej wioski za górką krowy nam wydajają, kradną owce. Ewentualnie w lesie siedzą zbójcy. Zbójców się powiesi, wioskę za górką spali i wreszcie będzie dobrze. Nikomu do głowy nie przychodzi, że owce potopiły się na bagnie w lesie, bo nie pilnowane, bo pastuszki poszły w krzaki, podnosić stopę przyrostu naturalnego, że krowy na marnej trawie zwyczajnie mleka nie mają. To się nazywa bardzo zwyczajnie: działania pozorne. Problem zasadniczy, jak uniemożliwić politykom ich uprawianie na taką skalę? Tymczasem, jak mi się osobiście wydaje, ta kwestia w medialnym szumie stoi na ostatnim miejscu.

To kolejna odgrzewana afera sprzed wielu lat, jaką rządząca ekipa wyciąga ze starych szaf. Szafa Lesiaka, sfałszowana lojalka, teczki SB, wszystko to już raczej powinno wylądować w rękach historyków, choćby dlatego, że spora część bohaterów wydarzeń przeniosła się do Krainy Wiecznych Afer, przepraszam – Łowów z nagonką.

Kolejny apel, podobnie jak Macieja Giertycha, do mniej wybrednej części społeczeństwa. I cóż z tego, że ja również wierzę w jak najbardziej szlachetne intencje apelujących.

Jednocześnie, patrząc, co się ostatnio wyrabia, coraz trudniej pozbyć mi się wrażenia jakiejś wyjątkowej nieporadności. Minister oświaty, który wychodzi z maturalnej wpadki przez rozdawnictwo matur, szef krucjaty na rzecz odnowy moralnej, który wchodzi w alianse z ludźmi, o których jeszcze niedawno wyrażał się jako o przestępcach. Otóż nie chodzi mi tu nawet o jakieś moralne wartości, lecz o to, że ludzie ci pakują się w kłopoty. To absolutnie nie jest konieczne. Kaczyński z Tuskiem mogli dać nam ten popis władzy i pewnie jeden i drugi miałby cztery lata rządzenia i media za sobą.

Po prostu gdy się człek temu wszystkiemu przygląda, to zaczyna doznawać mniej więcej takiego samego uczucia, jak czytając, przepraszam, literaturę fantasy: ja bym to, kurna, lepiej zrobił! Jeśli trzeba okantować, zrobiłbym to z wdziękiem, nie narobiłbym sobie schodów, składając wyraźne obietnice; owszem, złożyłbym jeszcze wyraźniejsze, nic nie zrealizował i wykazał czarno na białym, że zrealizowałem, i to jeszcze z zapasem. Nigdy nie byłbym tak głupi, żeby zaczepiać dziennikarzy, wojować z całym środowiskiem prawników.

Otóż nie bardzo o polityce. Sprawa Papały w dość paradoksalnym momencie zlepiła mi się z literackim projektem. Oto pani redaktor Monika Olejnik, jak najbardziej przyjazna mi antykaczystka, nakrzyczała na jednego policjanta, żeby wytłumaczył, dlaczego Mazur jest niewinny... I tu poczułem się, jakbym spadł z satelity, jak to u mnie w Przedborowie mówili. Jak to, u czorta, jest, że ktoś może być niewinny? Ktoś Kalemu nie być winny! Jak to?

Uświadomiłem sobie, że zasada domniemania niewinności, rzymska kultura prawna, zasady, które starałem się poznać w czasach, gdy na podłodze w bibliotece Liceum Ogólnokształcącego w Ząbkowicach Śląskich czytałem też „Powrót z gwiazd”, przestały się liczyć. Ano to było tak, że zacząłem z pozycji człowieka, który marzył, że kto wie, w ciągu tych kilkudziesięciu lat, które ma przed sobą, może poleci na Księżyc, a jeśli nawet nie, to ma zawsze być po stronie postępu, zawsze ma tak robić, by nikogo nie krzywdzić; że jeśli nie poleci, to jego obowiązkiem być wykształconym, mieć taką konkretną wiedzę, która przynajmniej telewizor pozwoli mu naprawić, żeby być ludziom potrzebnym. Zdawało mu się, że ów kanon wiedzy europejskiej, takiej, z jaką ku Srebrnemu Globowi pędzili pasażerowie choćby bolidu wystrzelonego w powieści Verne’a, jest przynajmniej o tyle niezbędny, by nie wylecieć z salonu, by choć popatrzeć na Swanna ze swoją Odetą.

Nie, nie jestem dziś tak naiwny, by wierzyć w ludzką szlachetność, ale zdawało mi się, że kanon trzeba znać, przynajmniej na tyle, by móc udawać, że się go rozumie, i używając brzydkich słów, przynajmniej wypada zaznaczyć wyjątkowość sytuacji i przeprosić Szanowną Publiczność.

Nie powiem, bym po raz pierwszy w życiu pomylił się w swych ocenach tak sromotnie. Najtrudniejsze awaryjne lądowanie przeżyłem po 1989 roku. Nigdy by mi w głowie nie postało, że tak zwane elity zaangażują się na przykład w ustawę antyaborcyjną.

Byłoby to wszystko próżnym hamletyzowaniem, biadoleniem nad upadkiem świata, gdybym się tu zatrzymał.

Na szczęście pomysł napisania powieści science fiction wymaga, żeby pofuturyzować sobie. Wywnioskować, ku czemu świat może zmierzać, skoro jest, jak jest, a było trochę inaczej.

Wszystkie przykłady i lamenty wybrałem po to, by złożyły się na jedną ryzykowną tezę. Wcale nie nową. Że mianowicie władza nie daje rady z dźwiganiem brzemienia ciągłego postępu naukowo-technicznego.

Biadania składają się na taką obserwację. Elity polityczne posługują się ciągle czymś, co jest nazywane ideologią. Świat się komplikuje, a tymczasem rozwiązania w polityce mamy właściwie takie same od co najmniej dziesiątków lat. Zrozumienie świata wymaga rzetelnej wiedzy, mniej więcej takiej, jaka jest potrzebna do naprawienia telewizora. Przestaje wystarczać dobre wychowanie, takie, że domniemanie niewinności, potrzebne są zawodowe nawyki, że jak przestaniemy domniemywać tej niewinności, to wpuścimy się w maliny, powiesimy jakiegoś Cygana, zaś kowal będzie nam grał na nosie i, doświadczywszy w praktyce swej bezkarności, znowu nam da nam popalić.

Rozłazi się dotychczasowy system zarządzania. Instytucja państwa przestaje działać. A to choćby dlatego, że zmieniają się proporcje pomiędzy tym, co państwo może, co mogą ludzie i co wynika z technologii.

Politycy tych zmian nie są świadomi. A przynajmniej na to wychodzi. Nie wiem na przykład, na co liczył nurt neoliberałów, zapowiadając samoreformowanie polskiej wsi po 1989 roku. Koncepcja była taka, że źle prowadzone gospodarstwa zaczną bankrutować, ziemię po nich przejmą lepsi gospodarze i tym sposobem bez interwencji monetarystycznie nastawionego rządu będziemy mieli w ciągu kilkunastu lat zreformowane rolnictwo.

Owszem, kilkanaście lat później można powiedzieć, że widać na wsi polskiej objawy przełamywania bryndzy. Nie widać jednak zapowiadanych procesów w skali, która zapowiadałaby w przewidywalnym czasie osiągnięcie jakiegoś ekonomicznie odczuwalnego rezultatu. Wymyślony przy biurku, oparty o pewne, jak to się mówi, atrakcyjne w towarzystwie ekonomicznym pomysły ideał reformy sięgnął bruku niczym ów zając, co się latać uczył. Zając szczerzy zęby, i owszem, ale przyje... zdrowo! Gdyby się kto pytał, to na przykład Lepper w rządzie to właśnie efekt. Jak do tego mogło dojść?! Nasi neoliberałowie łapią się ze zgrozą za głowy, załamują ręce i wskazują jako winnego wyborcę. No jak?

Banał. Zmieniła się technologia. Okres, gdy w państwach zachodnich coś podobnego się działo, to znaczy wędrówka do miast ludności wiejskiej, to długo przed osiągnięciem obecnych dziesięciu ton zboża z jednego hektara. W okresie, gdy rolnictwo zachodnie się jakoś tam zmieniało, co najmniej kilkadziesiąt lat temu, nie mieliśmy szalonej nadprodukcji. Z jednej strony opłacalny obszar gospodarstwa był na poziomie zaledwie kilkunastu, kilkudziesięciu hektarów, a dziś to najmniej kilkaset hektarów. Z drugiej zaś biedny człowiek musiał się liczyć w realny sposób z głodem i chłodem. Z tym, że nie będzie ani co do garnka, ani na grzbiet włożyć. Po 1989 roku okazało się, że można przetrwać ze szczątkowym dochodem. Nie ma tak niskiego dochodu, żeby groził głód. Owszem, są głodni ludzie wyjątkowo nieporadni. Lecz ci nic nie zrobią w dowolnych warunkach. Głód w Europie Środkowej w końcu XX wieku i początku XXI to przenośnia biedy. Nie ma nic wspólnego z faktycznym brakiem możliwości napchania żołądka. Pomijam fakt, że nie było politycznej woli, jak to się mówi, rozwiązania spraw wsi. Sęk, moim zdaniem, główny w tym, że oczekiwany bodziec ekonomiczny bodnął o wiele za słabo, żeby ludzie się ruszyli.

Nadprodukcja wszelkich dóbr sprawiła, że w skrajnym wypadku trzeba było oglądać czarno-białą telewizję, lecz zazwyczaj bieda polegała na tym, że nie stać było na pełne wideo, tylko na odtwarzacz, że samochód to tylko jakiś stary maluch, że owszem, bida, bo dochody na poziomie zasiłku dla bezrobotnych. Lecz gdy się ze sklepu brało czerstwy chleb i smarowało margaryną, to i na jakieś patykiem pisane wino starczyło.

W sytuacji bezrobocia na poziomie 20% znacznie bezpieczniej zdawało się okopać na wsi, niż wypuszczać się na jakieś miejskie bezdroża.

Tak oderwane od rzeczywistości ideologiczne myślenie zaprowadziło rolnictwo w maliny. Zamiast ulec ekonomicznemu bodźcowi, wiejska ludność wyprodukowała własnego przedstawiciela, który ze sztucerem w dłoni (ściślej: nie on sam wymachiwał bronią, miał swego człowieka ze sztucerem) wywalczył prawa dla rezerwatu. Tymczasem na drugim krańcu technicznej komplikacji, w świecie wykreowanym przez nowoczesną technologię, jak na dłoni widać, że rządy nie tylko kolejnej Rzeczypospolitej kompletnie sobie nie radzą. Kto rządzi Internetem? USA? Trochę. Całkiem niedawno zajechano, jak to się pisało, w świetle reflektorów izraelską firmę świadczącą usługi antyspamerskie. I co mogły internetowe policje świata? Najwyraźniej bucnąć się.

Kilkakrotnie miałem ewidentne włamy na komputer. Stało się to w dość krótkim czasie. I w dość krótkim czasie problem jakby zniknął. Popatrzyłem, co się działo, pomyślałem i przemyślałem, co powiedział znajomy admin. A powiedział, że jedyne, co w przypadku włamu jest interesujące, to to, gdzie jest dziura. To bardzo ideologiczna wskazówka, odnosząca się do ustawienia psychiki tego, któremu się włamali, lecz owa wskazówka diablo skuteczna.

Ta wskazówka może zostać powiedziana inaczej: gdy masz problem, to w świecie wysokich technologii zajmuj się technologią. Wszystko inne jest nieważne lub, gdyby ktoś jeszcze nie rozumiał, nieskuteczne.

Czym zajmują się rządy? A na ten przykład zbieraniem haków w Internecie na własnych obywateli, gdyby ci obywatele w coś wdepnęli lub gdyby haki były potrzebne. Bo czasami trzeba kogoś z wielkim szumem wsadzić. Internet zdaje się wyjątkowo dobrze nadawać do zbierania owych haków, albowiem praktycznie niemal beznakładowo, bardzo komfortowo można zebrać furę danych. Furę tak wielką, że nie będzie sposobu, by ją sensownie spożytkować, lecz sprawiającą przyjemne wrażenie obfitości. Jakoś nikt nie odpowiada na pytanie, po cholerę wsadzać i czemu owo wsadzanie ma służyć? Lecz fakt jest taki, że technologia trzymania za mordę społeczeństwa, oparta na założeniach grubo sprzed czasów nie tylko elektroniki, ale i silnika spalinowego, zakłada, że wsadzanie do mamra jest usługą państwa na rzecz społeczeństwa, której ono bardzo pożąda. Co prawda, przypominam, wiele wskazuje na to, że islamscy ekstremiści już wpadli na to, że technologią równie dobrą co zamachy samobójcze jest planowanie zamachów, których uczestnicy, nie mając szans na realne zaatakowanie choćby atomowej elektrowni, reklamują ideę za pieniądze podatnika dzięki hucznemu procesowi, lecz to, że tak jest, to wrogie państwu anarchistyczne poglądy. Nawet jeśli tak jest, to tym gorzej dla rzeczywistości. Nie? A w ogóle to cham ze wsi, co opowiada o głupim, co szuka sprawiedliwości, jest chamem prowadzącym rozbijacką robotę. Wsadzanie państwo opanowało dobrze i już dopilnuje, by ludziska wiedzieli, że wsadzać trzeba, to dobre i basta!

Swoją drogą, ostatnio wyszło, że największym wrogiem rządu jest ta część rządu, która najbardziej się nadaje do utrzymania władzy i która w sposób najwierniejszy temu rządowi służyć powinna, czyli tak zwane służby specjalne. Otóż grzebaniem w Internecie zajmują się właśnie owe mniej czy bardziej specjalne służby. Te służby domagają się ustaw gwarantujących swobodę grzebania. Sęk w tym, że technologia nie bardzo pozwala. To znaczy, o czym już wielokrotnie pisałem, pozwala na zbieranie haków. Jeśli ktoś nie robi nic złego, jeśli nie spodziewa się, że produkowane przez niego informacje mogą służyć przeciw niemu, to nic nie zrobi i zastosuje jak najbardziej jawne protokoły. Jeśli, jak to się mówi, poweźmie mniej lub bardziej poważną informację lub zacznie się spodziewać, że to, co pisze czy mówi, może być spożytkowane przeciw niemu, to zaszyfruje dokumenty, co więcej – może je ukryć w innych za pomocą techniki steganografii (co warto zaznaczyć, można to zrobić praktycznie w dowolnym pliku) i wówczas cała robota służb specjalnych w piach.

Otóż koncepcja rządzenia społeczeństwem za pomocą służb specjalnych idzie w maliny. Te służby nie tylko nie potrafią dać sobie rady z międzynarodówką spamerów. Wysiadają także w sprawach klasycznie przeznaczonych dla nich. Nie radzą sobie z „pozasieciowymi” ekstremistami islamskimi. A dlaczego? To także technologia. Koncepcja politycznej tak naprawdę policji jest doczepiona do europejskiej technologii zdobywania władzy, ewentualnie walki z tą władzą. Terroryzm jest jak najbardziej europejskiego chowu i pomysłu. Sęk w tym, że nie terroryzm fanatyczny, nie terroryzm wyrosły z całkowitej kulturowej obcości. O ile w Europie ekstremiści są (byli) faktycznym marginesem społeczeństwa, liczonym w ułamkach promila, to, obawiam się, w obszarze spoza kultury śródziemnomorskiej mamy poważne procenty.

Technologia działań policyjnych zawodzi całkowicie, zastosowana do zjawiska, które różni się o rząd lub dwa wielkością od tego, do którego została wymyślona. Czyż jest coś banalniejszego?

Ano mamy zjawisko postępującej nieporadności rządów wobec zjawisk, jakie się we współczesnym świecie objawiają. Rządy coś chcą osiągnąć, wychodzi całkiem coś innego. Dobitnym przykładem jest amerykańska interwencja w Iraku. Pomijam tu problem, po cholerę to było w ogóle. Jedno jest pewne – Amerykanie chcieli na pewno uniknąć sytuacji permanentnej wojny.

Niedawno czytałem wypowiedź jakiegoś doradcy polskiego rządu do spraw wojskowych w kwestii wysłania naszych wojsk do Afganistanu. I zrozumiałem, jak mogło dojść do tego, co się stało w Iraku. Mianowicie tak zwana pełna i czysta niekompetencja. Taka, jak zapewnił nasz dzielny specjalista od spraw wojskowych. Przebijałem się przez potok patriotycznych, górnolotnych figur retorycznych, naznaczonych posłannictwem wobec Europy, NATO i chrześcijaństwa, w poszukiwaniu jakichś merytorycznych argumentów. Ale ich nie znalazłem. Otóż mając za sobą tak zwane studium wojskowe oraz lekturę jakichś bardzo podstawowych teoretyków wojskowości, szukałem odpowiedzi na pytanie podstawowe: czy mamy zapewnioną przewagę?

Banał taki, że nie wolno podejmować operacji wojennych, w których przewagi się nie ma. Nie po to się wysyła ludzi na pole walki, żeby zdobyli sławę wojowników nieustraszonych, tylko żeby osiągnęli zamierzony cel: wpieprzyli komu trzeba. A przynajmniej, i co jest całkowicie najpierwsze, żeby im samym nie wtłukli.

Na pytanie, czy Afgańczycy spuszczą łomot naszym, czy na odwrót, jakie jest prawdopodobieństwo, nasz dzielny ekspert nie zająknął się ani słowem. Owszem, użył całej swej elokwencji, żeby uzasadnić, że dobrze by było, żeby nasi wtłukli. Zasadniczo trudno się nie zgodzić; czytając historię zauważyłem, że kiedy nasze wojska lały, było lepiej, kiedy nasi malowani chłopcy dostawali wciry, jakby nie obrócić – zdecydowanie kiepsko.

Zapewne podobnej argumentacji użyli eksperci rządu USA, że jak nasi zwyciężą, to będzie raczej dobrze. Europejczycy zaś zadali sobie jeszcze pytanie: czy mogą zwyciężyć, i spodziewali się, że może się to skończyć mantem – i tak naprawdę to był zasadniczy argument przeciw inwazji na Irak.

Otóż nie mające o wojsku pojęcia towarzystwo skupiło się na walce z politycznymi przeciwnikami. Wygrali ją i zapewne teraz będzie militarna kompromitacja.

Nie o to mi chodzi, by wykazać się antyprawicowymi poglądami, by przyłożyć zwolennikom Busha, ale o to, żeby pokazać zjawisko dramatycznej niekompetencji. Owszem, prawie wiek temu wykazał się jeszcze większą niekompetencją rząd Jego Cesarskiej Mości obsranej przez muchy, wywołując I wojnę światową. Lecz, prawdę powiedziawszy, podówczas były takie obyczaje międzynarodowe, że wojnę trzeba było wywołać, a nie jest istotne, że tamten rząd był głupszy, a nawet mało pocieszające, że był głupszy, i to po wielekroć. Choć oczywiste, że rządy zdały się dramatycznie zmądrzeć, to jednak zmądrzały dramatycznie za mało, żeby dziś wystarczyło do rządzenia tym światem.

Oto mój cały anarchizm. Patrzę sobie i widzę zjawisko miotania się poglądów politycznych i elit, i społeczeństw pomiędzy medialną lewicowością a medialną prawicowością. Mamy medialny, gazetowy neoliberalizm, medialny, gazetowy, moralny pryncypializm. Medialną lewicowość. Nie o to chodzi, czy masz rację, ale o to, jak wypadniesz w tiwi.

Upadek obyczajów politycznych nie jest bynajmniej widoczny przez porównanie z tym, co było. Owszem, dzięki hipokryzji i zakłamaniu rządy z czasów na przykład II Rzeczypospolitej zdają się bardziej moralne, lecz wystarczy sobie przypomnieć efekty w postaci zakupienia zupełnie niepotrzebnych okrętów podwodnych, by uświadomić sobie, że tam to dopiero były afery. Nie, nie jest prawdą, że podkupywanie posłów, wzajemne nagrywanie się to oznaki jakiegoś skundlenia współczesnych obyczajów. Po prostu bujda. Dawniej było gorzej.

Kulturalniejemy. Świadczy o tym choćby, może paradoksalnie (paradoks zawsze jest pozorny), awantura, jaka wybuchła wokół samobójstwa nastolatki, jak się to opisało, seksualnie molestowanej poprzez ściągnięcie spodni i obmacywanie. No cóż, był taki radosny ludowy zwyczaj, bodaj zapustny, że pachołkowie dziewki łapali, obracali i poklepywali po gołych tyłkach łapą usmarowaną w sadzy. Ów zwyczaj był radosny i ludowy, tchnący zdrową i staropolską tradycją, dziś za to grozi dwanaście lat w kryminale. Owszem, sprawa nabrała wymiaru tragedii z powodu samobójstwa ofiary. Sęk w tym, że jakieś trzydzieści lat temu „nikt” takiego zdarzenia nie traktował jako powodu do odbierania sobie życia. Wystarczy zajść na cmentarz i popatrzeć uważnie po nagrobkach, by nabrać podejrzeń, że takie wypadki bywały. Tyle że poziom wrażliwości był zupełnie inny i gdy dziewczyna sobie podcięła żyły czy obwiesiła się na stryszku lub w stodole, to obwiniano ją. Jakaś taka nieużyta była, nie do ludzi...

Niestety, proces nabierania rozumu pozostaje daleko w tyle za rozwojem technologii. Bodaj najdramatyczniej objawiło się to wówczas, gdy fizycy zmajstrowali bombę atomową. Od tamtej pory jest ciągły problem. Nie tylko ludzie są zbyt głupi, by mieć taką technologię, za głupie są ludzkie zespoły powoływane do rozwiązania problemów i podejmowania najlepszych decyzji: rządy państw. Od momentu, w którym pojawiła się broń atomowa, jest problem, by nie dostały jej w swe ręce zbyt głupie rządy.

Niestety, rozwój technologii prowadzi do czegoś, co powoduje, że coraz bardziej czuję się, jakbym spadł z satelity. Ludziska, jak już pisałem, chcą do rezerwatu. Żeby im się świat nie zawalił, żeby życie nie zmusiło ich do zmiany zawodu, do nauczenia się czegoś, wojują z technologiami. Na przykład z przekazywaniem plików przez sieć zwaną Internetem. Ludzie nie chcą się zabrać do pracy nad sobą, nie mają napędu do tego, by zastygnąć nad klawiaturą i zastanowić się, po cholerę w nią klepią i co na niej chcą wyklepać. Choćby dlatego, że z powodu wielkiej produkcji żywności nie czują już nigdy głodu. Zaś jak spojrzymy na świat zwierząt, odkryjemy, że to głód jest tym, co zmusza je do aktywności. Bardziej może działa tylko widok zbliżającego się drapieżnika, seks ma już mniejszą siłę. Jesteśmy obżarci, wiem, powtarzam argumenty przeróżnych narodowców, lecz chyba w tej części niestety słuszne, jesteśmy cholernie leniwi. Różnię się z narodowcami tylko tym, że oni słówka „głód” używają raczej w cudzysłowie, ja zaś myślę po prostu o braku żarcia.

Można by to nazwać rozpadem społeczeństwa obywatelskiego. Nie wiem. Pisałem już o tym, że przestaje dobrze działać system gospodarki towarowo-pieniężnej, a na skutek zadumy nad moją powieścią dochodzę do wniosku, że szlag trafia ideę nie tylko państwa, ale i społeczeństwa. Nie dlatego, że się atomizujemy, że kundlejemy, ale na skutek tego, że pojawił się Internet, że rozdawane są za darmo gazety, że żarcia powyżej uszu, że komputery są, że technologia gna tak szybko do przodu, że średnio nie potrafimy się jej nauczyć. Że co rusz pojawiają się dziedziny, takie jak słynna wirtualna przestrzeń sieci, w której obowiązuje zupełnie inna metryka, nie mówiąc już o zasadach moralnych. I cholera wie, jak to ugryźć.

Tak mi się we łbie kołacze, że z upadkiem ZSRR skończył się zasadniczy powód istnienia państwa. Albowiem głównie chodziło o to, żeby ci zza granicy nie najechali nas i nie złupili. Technologia skończyła sens posiadania wielkiego terytorium, sensem imperium sowieckiego było zdobywanie coraz to większych obszarów. W końcu ktoś dostrzegł, że to bez sensu, i demon zniknął niczym zdmuchnięta świeczka.

Brak zagrożenia wyeliminował z działalności ludzi i rządów funkcję celu. Poprzednio sprawa była prosta: osiągnięcie możliwie największej przewagi nad ZSRR. Dziś islam jest zbyt słabym wrogiem, by mógł nam realnie zagrozić, wolno wszystko. Wolno być głupim. Rozwija się technologia rządzenia oparta o wyborcę. Atraktorem (w nieprecyzyjnym znaczeniu tego słowa) dla rządów w czasach ZSRR była realna przewaga, technicznie mierzalne zwiększanie możliwości państwa: naukowych, wpływów politycznych, produkcyjności gospodarki (a nie wyników wyrażonych w walucie). Atraktorem dla współczesnej partii jest po prostu możliwie najlepszy wynik w wyborach. A z racji braku jasno określonych innych kryteriów wartości polityka zaczyna przypominać to, co obserwujemy w show-biznesie: owszem, daje się wykreować gwiazdę, lecz publika od czasu do czasu zmienia front, kapryśna popiera raz tych, raz tamtych. Bo, w gruncie rzeczy, skoro brzuch pełny, to wszystko jedno.

Jak wiadomo, demokracja jest najgorszym sposobem rządzenia, tylko brak sposobów lepszych. Otóż w warunkach braku jasnego celu widać wyraźnie, że przedsięwzięcia, do których zostały powołane rządy, nie są możliwe do zrealizowania. Rzymianie budowali akwedukty, słynne drogi, dbali o rozwój szkolnictwa. Dziś zadania państwa w tej dziedzinie wydają się co najmniej takie same, ale z dużym prawdopodobieństwem wielokrotnie większe. Pojawiło się bardzo wiele nowych dziedzin. W skali kraju można do nich zaliczyć na przykład energetykę. O ile w efekt cieplarniany nie wierzę, choć wierzę w zmiany klimatu, bo ni cholery nie ma powodu, by klimat był stały, to niewątpliwie uważam, że na przykład dopilnowanie, by około dwudziestu milionów ton słomy corocznie produkowanej przez nasze rolnictwo, która w lwiej części jest palona na polach, trafiła po prostu do produkowanych już dziś ciepłowni, byłoby co najmniej jakimś sposobem na hop-siupy wyprawiane przez Rosję z dostawami gazu. Zmniejszyłoby emisję gazów cieplarnianych, diabli wiedzą, czy dobrze, czy wszystko jedno – a może nawet źle, bo raczej lubię ciepło – ale na pewno zmniejszyłoby to wpływ producentów węglowodorów na nasz kraj i mielibyśmy ciut więcej waluty w kieszeni, ciut większą produktywność gospodarki.

W sytuacji, gdy rozwiązania te konkurują z własnym przemysłem wydobywczym i ludźmi w nim zatrudnionymi, straty propagandowe nie pozwalają przeznaczyć na słomiane inwestycje ani złotówki. Dalsze miliony ton wyrwalibyśmy z lasu w postaci ściółki, wygrabionej nie z powodu energetyki, ale przy okazji tworzenia pasów utrudniających rozprzestrzenianie się pożarów. Widziałem film pokazujący samobieżną maszynę bez kierowcy, która zamiatała liście i igliwie akurat w parku. Osobliwością było to, że nie warczała spalinowym silnikiem, lecz samodzielnie wtykała sobie wtyczkę do gniazdek umieszczonych na latarniach oświetleniowych. Otóż rzecz działa się w Anglii, jednym z większych producentów ropy naftowej. Mogę dodać jeszcze, że pomijając perwersyjne pomysły, to inwestując choćby w grubsze kable, wieszając wiązki kabli na liniach przesyłowych dla zminimalizowania ulotów, zmniejszylibyśmy o kilka procent straty na urządzeniach przesyłowych, wynoszące obecnie kilkanaście procent.

Społecznego współdziałania wymaga, niestety, na przykład odzyskanie ciepła odpadowego z elektrowni. Sprawa jest naprawdę „pochyła”, bo na wylocie takiej elektrowni jest czasami zaledwie 17 stopni. Lecz na wylocie elektrociepłowni mamy 120 stopni – mówimy cały czas o stopniach Celsjusza. Można zrobić takie oszacowanie: temperatura wody do kąpieli to jakieś 40 stopni Celsjusza, wody wlatującej z sieci wodociągowej – około 7 stopni Celsjusza. Gdyby tak, nawet nie zmieniając parametrów elektrowni, podgrzać o kilka stopni tę wodę do kąpieli (tu każdy stopień to około 3,3%), to za cenę inwestycji do wyjęcia jest nie tylko ileś paliwa za darmo, nie tylko zwiększona niezależność od dostawców paliw, lecz także kwota gazów cieplarnianych do sprzedania.

Pomijam tu takie moje potłuczone pomysły (trzeci raz o tym piszę:), dzięki którym można by wykorzystać to ciepło odpadowe. Przy nagrzewaniu powietrza w mieszkaniu do, powiedzmy, 20 stopni Celsjusza (od 0 stopni, dla wygody liczenia), każdy stopień to 5%. Jeśli nawet nagrzalibyśmy to powietrze w nagrzewnicy zasilanej nośnikiem o temperaturze 17 stopni do temperatury około 10 stopni Celsjusza, to i tak zmniejszamy, bagatela, wydatki na ogrzewanie o 50%. Jeśli komuś to, co piszę, wydaje się fantastyczne, to powiem, że w przypadku sieci ciepłowniczej banalne zakopanie rur głębiej zmniejszyłoby straty przy głębokości około kilkunastu metrów prawie do zera. Pozostaje problem oceny strat związanych z okresowym uruchamianiem sieci, jednak ten prosty zabieg urwałby bardzo wiele z ciepła ulatującego bezproduktywnie w powietrze. Da się, lecz „jest to nieopłacalne”. Albowiem są normy czasu istnienia różnych obiektów, dzięki którym można pokazać, że inwestować w nie się nie opłaci. A że pachnie to liczeniem wstecz, to już wystarczająco trudno uzasadnić, żeby „nikt” się tym nie zajmował.

Las rośnie około 20 kadencji naszego sejmu, zwrot większości inwestycji w energetyce trwa 5 do 10 kadencji. Można przypuszczać, na podstawie obserwacji świata, że takie instalacje, jak głęboko położone tunele ciepłownicze, będą eksploatowane może sto lub dwieście lat.

Jest ogromna liczba inwestycji, których czas eksploatacji wynosi nieskończoność. To badania naukowe. Otóż gdy się wyliczy ilość publikacji na jednostkę dochodu narodowego, nasza „czort wie już, która” Rzeczpospolita podobno mieści się w normie, a na przykład USA wyraźnie odstają. Wynika z tego, że opinia o fantastycznej pozycji nauki w tym kraju jest wynikiem – czego? Technologii majstrowania opinią publiczną.

Rolą państwa, w mojej opinii mocno prywatnej, jest zajmowanie się wspólnym interesem obywateli, tą jego częścią, którą oni sami się nie zajmą. To jest przeciwwaga dla interesów prywatnych. Prywaciarz, choćby i koncern w dzisiejszej skali, bardzo szybko dochodzi do takiego stanu kontaktów z rynkiem, że pierwszym jego celem jest wyeliminowanie konkurencji. A więc wszelkie pieniądze wyłożone na wspólne dla całego społeczeństwa dobra to kasa stracona. Dlatego tym musi zająć się państwo. Generalnie organizowaniem infrastruktury. Na przykład wojskiem, policją – które nie wiadomo dlaczego zawsze wymienia się na pierwszym miejscu przed takimi, jak szkolnictwo, to „zwykłe” i to wyższe – organizacją badań naukowych, budową dróg i mostów czy służbą meteorologiczną.

Jak się wokół rozejrzymy, odkryjemy, ba, odkryliśmy już dawno prostą prawdę, że technologia tworzenia wrażenia, że jest coś, czego nie ma wcale lub jest nie bardzo, tworzenia przeróżnych iluzji też się znakomicie rozwinęła w ostatnich latach. Technologia zastępowania czegoś pracochłonnego i trwałego czymś wykonywanym na przykład na sztancy i powstającym bez udziału człowieka. Czegoś, co stwarza iluzję wartości.

Efekt jest taki, że rządy stwarzają nam iluzję inwestowania w infrastrukturę. Ja wiem, że to będzie wyraz wielkiego malkontenctwa, lecz to, co wiele osób odbiera za wielki wzrost gospodarczy i inwestowanie w infrastrukturę, czyli wielkie pacykowanie Polski za pieniądze Unii, jest w istocie pacykowaniem. Owszem, robi się rzeczy bardzo solidne, lecz wali się też kasę w rozwiązania, jak mi się zdaje, całkowicie schyłkowe, poza tym w coś, co za trzy, cztery lata przestanie dobrze działać. Patrzę sobie na przekładanie banalnych chodników. Pewnie się nie znam, lecz sam kiedyś kładłem i widziałbym warstwę tłucznia, bo grunt nieprzepuszczalny. Nie ma tłucznia, chodnik, owszem, szybko jest. I owszem, kilka, co prorokowałem, że się pokręcą, to się pokręciły, kumpel budowlaniec wyjaśnił, że zgodnie z normą. Mam wątpliwości co do priorytetów, po pierwsze, budowania autostrad zamiast przywrócenia za mniejsze pieniądze funkcjonalności kolei. Bo kraj biedny, biedna ludność z okolic wielkich miast, mając możliwości taniego dojazdu do pracy, jak się to propagandowo nazywa, miałaby szansę zawodowej aktywizacji. Nade wszystko nie ma kasy na szkolnictwo i naukę. W tej perspektywie autostrady jawią mi się jako elementy patiomkinowskiej wioski. Tiry rozjadą je za dwa, trzy lata. Lecz od momentu rozpoczęcia budowy do zakończenia kadencji wytrzymają.

Teza moja jest taka, że gdy porównamy współczesne państwa niekoniecznie z Rzymem, lecz choćby jeszcze wiekiem XIX, a nawet z inwestycjami czynionymi w okresie naszej wzorcowej II Rzeczypospolitej, to widać wyraźną utratę do tworzenia przez organizację zwaną państwem koniecznej przy danej technologii infrastruktury. Zjawisko inne to tworzenie wrażenia, że państwo może mieć wpływ na dziedziny, na które wpływu ani nie miało, ani nie ma. Na przykład nieszczęsna ustawa antyaborcyjna. Moim zdaniem przykład propagandowego traktowania prawa ze świadomością, że będą skutki budżetowe. Przykład niezdolności do racjonalnego organizowania życia społecznego. Przykład wreszcie na to, że państwo traci zdolność do generowania wzorców zachowań pożądanych ze społecznego punktu widzenia. Państwo generuje polityczną, propagandową, medialnie zbywalną moralność.

Zepsute państwo zaczyna ludziom przeszkadzać. Najlepszy dowód – powstawanie organizacji ponadnarodowych. Unia jest właśnie próbą naprawienia tego, co państwa psują. Na przykład wygenerowania lepszej waluty, wartej więcej niż potrafią wyprodukować poszczególne rządy. Na przykład wygenerowania lepszego wzorca prawnego i moralnego niż daje się to w krajach, gdzie 2/3 społeczeństwa książkę w ręku ma raz do roku i aby wygrać wybory, trzeba obiecać, że owszem, Cyganów złapanych na kowalstwie bardzo surowo będziemy wieszać, a nawet obiecywać ściganie samych kowali.

Odpowiedzią na psucie się państwa, a dokładniej na rosnącą przepaść pomiędzy technologią a proponowaną przez państwo organizacją społeczeństwa, są „luźne kupy”, grasujące gdzieś w okolicach Ruchu Wolnego Oprogramowania.

Istnieje pewien miernik rosnącej nieskuteczności i psucia się państwa: rosnący fiskalizm. Kiedyś była dziesięcina i poborca podatkowy postrzegany jako straszny gnębiciel, dziś ze świeczką trzeba by szukać państwa z tak niskimi podatkami. I nie wiem, czy jest takie na świecie. Innym jest rosnąca pracochłonność obsługi systemu gospodarki towarowo-pieniężnej, która jest generowana przez państwo. Co rusz trzeba a to kupić kasę fiskalną, a to grzebać się w tonach papierów wyplutych przez te kasy. Można wskazać dziedziny, jak energetyka, gdzie z punktu widzenia odbiorcy zajmujemy się w ponad połowie obsługą systemów państwa, zaś na wyprodukowanie właściwego towaru idzie mniej niż 1/3 czasu pracy.

Otóż futurologią, jak w przyszłości, pewnie już za kilkadziesiąt lat, będzie wyglądało społeczeństwo, i owszem, warto się zajmować i trzeba by owej gdybologii poświęcić inny artykuł.

Chciałem napisać powieść o niczym, taką kolorową przygodówkę, może jakieś romansidło. Okazało się, że jest jakiś gryź, co mnie moli. Klepanie w klawiaturę jest rodzajem terapii. Jest jakiś problem, coś człekowi w świecie przeszkadza i wzorem powszechnej obecnie praktyki, by zamiast coś zrobić, stworzyć wrażenie, że się coś zrobiło, grafoman przelewa swoje lamenty na twardy dysk czy inny papier i ma alibi, że się w kwestiach społecznych wykazał aktywnością. Jak sumienie co wyrzuci, to on mu, że powieść napisał – i co więcej mógł zrobić? No co?

Fantastyka, i dobra, i zła, to taki sposób pisania o współczesności, w którym zastosowano zabieg wyolbrzymienia pewnych zjawisk. Przeniesiono je w przód w czasie dla zrobienia wrażenia na publiczności. Lecz naprawdę to „zwykła” parabola dla uwypuklenia tego, co współcześnie przeszkadza, a czego odbiorca nie zobaczy, jak się go nie lunie w gębę.

Fantastyka tak naprawdę nie może zajmować się, wręcz nie daj Boże, by się zajmowała technologią, ale skutkami jej zastosowania. Tym, co się w głowach wyrabia, organizacją społeczeństwa, przemianami systemu wartości i temu podobnymi głupotami.

Dumając z rękami nad klawiaturą, ujrzałem mojego astronautę rzuconego w społeczeństwo, w którym po zepsuciu idei państwa, a co gorzej – społeczeństwa jako wartości ukazała się dziura. Które nie wypracowało powodów do swego istnienia. Społeczeństwa zatomizowanego, bo obfitość dóbr nie stwarza powodów do organizowania się. Wyolbrzymiłem na przykład wzrost roli kobiet i wyobraziłem sobie skutki. Nie jako anty- czy profeminista, lecz chyba złośliwy obserwator przemian mentalności także młodych mężczyzn, którzy z radością ustępują paniom w życiu społecznym, uciekając w świat wirtualnej rywalizacji. Cóż jeszcze? Na przykład systemy seksualnej reglamentacji dla scementowania lokalnych społeczności, z którymi (reglamentacjami) obecnie próbuje się jeszcze walczyć w imię poprawności politycznej, lecz coraz mniej skutecznie. Strefa faktycznego dobrobytu, faktycznego rozwoju i na oko niczym się od niej nie różniąca strefa kompletnej biedy, gdzie ludzie, mając wszystko, nie mogą o niczym zadecydować. No i ten mój główny bohater, który – choć ukształtowany w czasie dobrze funkcjonującej idei państwa, ma pozapaństwowy system wartości, właściwy dla pustelnika, nieważne, że kosmicznego – próbuje cokolwiek uratować.

Wymyśliłem wątek kryminalny, żeby było napięcie, bulwersujące, modne i sprzedajne okoliczności erotyczne, niby dla ilustracji hipokryzji. I owszem, wymyśliłem, moim zdaniem, zaskakujące zakończenie, które z właściwą dla science fiction pompą odwołuje się do losów gatunku człowieka i stawia pytanie o to, czym jest człowieczeństwo, kiedy staliśmy się ludźmi. Scena w moim mniemaniu równie silna, jak ta machająca kością małpa w „Odysei 2000”. Generalnie szykuję Dzieło.

Powieści zapewne nie napiszę, bo mi się nie chce. Tak się stało, że natłukłem się w klawiaturę jak durny i mam poczucie spełnienia grafomańskiego. A tak naprawdę to się najadłem i jak wszystkie ssaki z pełnym brzuszkiem ułożę się w suchym wygodnym i bezpiecznym miejscu w celu zaśnięcia.

 


< 14 >