Fahrenheit nr 55 - październik-listopad 2oo6
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Na co wydać kasę

<|<strona 29>|>

Nieśmiertelny (fragment)

 

 

O KSIĄŻCE
okladka

Znakomita powieść historyczno-obyczajowa, której akcja toczy się w renesansowej Florencji na przestrzeni prawie dwustu lat. Głównym bohaterem jest tajemniczy Luca Bastardo – sierota, nieznanego pochodzenia, obdarzony cudownym darem długowieczności, dzięki której jest świadkiem burzliwych wydarzeń historycznych w XIV i XV wieku we Włoszech. Wrodzona inteligencja i uroda pozwalają mu utrzymać kontakty z takimi sławami, jak Giotto, Boccacio, Petrarca, Leonardo da Vinci, Botticelli. Leonardo da Vinci jest jego bliskim przyjacielem i próbuje zgłębić zagadkę jego długowieczności. Luka spotyka zachwycającą kobietę i żeni się z nią, potem jednak traci ją, jak wszystko, co wpada w ręce Rzymskiej Inkwizycji. W końcu sam zostaje uwięziony przez Świętą Inkwizycję za uprawianie czarów. Leonardo próbuje wstawić się za Luką u papieża, ale bezskutecznie. Luca Bastardo, któremu wydawało się, że naprawdę jest nieśmiertelny, ginie na stosie. Piękna i porażająca powieść o sztuce, miłości, przemijaniu w niezapomnianej scenerii renesansowej Florencji.

Traci L. Slatton, amerykańska pisarka, żona słynnego rzeźbiarza, Sabina Howarda, autorka wielu poematów, opowiadań i artykułów. Pisząc „Nieśmiertelnego” dokładnie zgłębiła życie i sztukę włoskiego renesansu, okresu gdy takie umysły, jak Pico della Mirandola, Leonardo da Vinci i Ficino zastanawiały się nad naturą i wzajemnym przenikaniem się nauki, sztuki i duchowości.

 

(Philip Wilson)

Rozdział 1

 

Mam na imię Luca i umieram. To prawda, że każdy człowiek musi umrzeć, miasta i księstwa znikają, a potężne cywilizacje rozwiewają się w szarym oparze. Ze mną jednak – za sprawą przekleństwa i błogosławieństwa Boga-Prześmiewcy – miało być inaczej. Od stu osiemdziesięciu lat noszę imię Luca Bastardo, Luka Bękart. I chociaż nie wiedziałem nic o swoim pochodzeniu i rodzinie, jednego byłem pewien: że śmierć nie upomni się o mnie. Nie moja to zasługa. Moje życie płynęło w uroczej Florencji tak jak płynie zmienna rzeka Arno. Wielki Leonardo da Vinci rzekł mi kiedyś, że kapryśna Natura zapewne czerpie przyjemność ze stworzenia człowieka o tak trwałej jak moja młodzieńczości, gdy obserwuje, jak duch uwięziony w ciele walczy z pragnieniem powrotu do Źródła swego bytu. Daleko mi do geniuszu Mistrza, lecz sądzę, że koleje mego losu bawiły Wszechmogącego. I żyłbym do dziś, gdyby nie Inkwizytor. mieniący się wykonawcą boskiej woli.

Teraz – poparzony, z połamanymi kośćmi, z gnijącą od gangreny lewą nogą, której cuchnący odór z trudem znoszę – wiem, że moje chwile są policzone. I niech tak będzie. Nie chcę snuć się po świecie jako nadęty fanfaron, chełpiący się przyjaźnią z wielkimi ludźmi, podbojami wśród pięknych kobiet, stoczonymi bitwami, cudami, których byłem świadkiem i jedyną, nieporównaną miłością. Wszystko to wydarzyło się naprawdę i naznaczyło moje życie tak samo jak dobrobyt i głód, choroby i wojny, zwycięstwa i hańba, czary i proroctwa. Ale nie dlatego snuję swą opowieść. Mam po temu zupełnie inne powody.

Żyłem dość długo, by zaspokoić swoje największe pragnienia, choć byłem tego niegodny. Stawałem przed wyborami, jakie w pewnej mierze przypadają wszystkim mężczyznom i kobietom. Raz wybierałem dobrze, innym razem popełniałem straszliwy błąd. Czasami okrutny los czynił mnie więźniem; ale nawet w niewoli starałem się zachować wolność duszy. W upodleniu i w chwale, żyłem pełnią swego jestestwa, osiągając to, co według wielkiego Ficino stanowi cel miłości: „Zjednoczenie z pięknem, aby wieczność stała się udziałem śmiertelników”. Nie twierdzę, że doszedłem do tego dzięki jakiemuś wyższemu wtajemniczeniu; po prostu instynktownie wyciskałem każdą chwilę jak cytrynę. Tylko w przesycie znajdowałem spełnienie. Zatem osądźcie mnie. Ofiarowuję moje dzieje tym, których dusze tęsknią, by poznać duszę świata. Przeżywszy prawie dwa stulecia można się dowiedzieć, co jest naprawdę cenne na tej ziemi, co liczy się w życiu i w jakiej muzyce głos Boga-Prześmiewcy porzuca ironię i zmienia się w pieśń.

Nigdy nie wiedziałem, skąd się wziąłem na tym świecie. Zupełnie jakbym pewnego dnia w roku 1330 obudził się na florenckiej ulicy jako duży, dziewięcioletni chłopak. Wprawdzie byłem drobniejszy niż rówieśnicy – pewnie dlatego, że nigdy nie jadłem do syta, ale za to , z brutalnej konieczności, czujny i sprytny. W tamtych czasach spędzałem noce w bramach lub pod mostami, dnie zaś na żebraninie i wypatrywaniu zgubionych soldów. Wypraszałem jałmużnę u bogatych kobiet, zapuszczałem palce w kieszenie dobrze ubranych mężczyzn. Rozpościerałem ciężkie chodniki u stóp starych bogaczy, którzy w słotne dnie wysiadali z powozów. Opróżniałem do Arna nocniki, czyściłem szczotki stajennym i kominiarzom. Wspinałem się na wysokie dachy i reperowałem dachówki z terakoty. Załatwiałem sprawunki dla kupca, który wiedział, że jestem szybki i można na mnie polegać. Czasami chodziłem za księdzem, klepiąc zdrowaśki i fragmenty mszy po łacinie, miałem bowiem wrodzony talent do naśladowania i potrafiłem powtórzyć wszystko, co tylko wpadło mi w ucho, a to bardzo owego księżulka bawiło i usposabiało do chrześcijańskiej dobroczynności. Pozwalałem lubieżnym staruchom wciągać się pod most i głaskać, wstrzymując oddech, kiedy ich łapska pożądliwie macały mnie po twarzy i szyi, plecach i pośladkach. Wszystko bym zrobił dla drobnej monety, za którą mogłem kupić jedzenie. Dręczył mnie nieustanny głód.

Jednym z moich ulubionych zajęć było chodzenie po targowisku w poszukiwaniu owoców, które sturlały się z wozów i kramów. Handlarze nie schylali się po nie, bo były poobijane i brudne, a więc bez wartości, lecz ja nigdy nie wybrzydzałem. Uważałem, że parę ciemnych plam nawet je upiększa. Niekiedy znajdowałem upuszczone monety, a pewnego razu bransoletę nabijaną perłami, która po sprzedaniu zapewniła mi chleb i solone mięso przez cały miesiąc. Nieczęsto mogłem chodzić na targ, bo strażnicy miejscy nieustannie dybali na takich jak ja obdartusów, a kiedy nas dopadali, bili i traktowali bardzo źle. Mimo to przynajmniej raz na tydzień rankiem wybierałem się na któryś z licznych bazarów stutysięcznej Florencji, gdzie olśniewała mnie obfitość towarów. Zapachy i widoki działały na zmysły: słodko pachnące czerwone jabłka, dorodne morele, rzędy złocistych chlebów o chrupkiej skórce, owiane aromatem drożdży, beczułki i worki z chrzęszczącym ziarnem, smakowite orzechy zanurzone w kadziach z miodem, przyprawione ziołami wieprzowe szynki, czerwonawe kawały wolowego mięsa i miękkie plastry jagnięciny, pachnące polną lawendą, a także grube trójkąty sera i osełki żółtego masła – wpijałem się w nie spojrzeniem i węchem, przysięgając sobie, że pewnego dnia najem się za wszystkie czasy. I wciąż obmyślałem, jak zdobyć te smakowite kąski. Nawet kilka okruchów odsunęłoby widmo głodnej, niespokojnej nocy i burczenia w brzuchu. Liczył się każdy kęs.

Moją rodzinę stanowili dwaj chłopcy, Massimo i Paolo, też mieszkańcy ulicy. Massimo kulał, miał obwisłe uszy i zmętniałe oko, zezujące na wszystkie strony, Paolo zaś cerę ciemną jak Cygan. To wystarczyło, by wylądowali na ulicy. Florencja nie znosiła niedoskonałości. Ja sam nigdy nie dowiedziałem się, dlaczego zostałem porzucony. Massimo, bystry chłopak, twierdził, że pewnie jestem synem żony jakiegoś arystokraty i jej spowiednika, co nie należało do rzadkości. To właśnie Massimo nazwał mnie żartobliwe „Luca Bastardo”, czyli „Luca Bękart”. [...]

 

Kilka tygodni później wybrałem się do franciszkańskiego kościoła Santa Croce. Zbliżała się już zima, w mieście było chłodno i wietrznie, a ja szedłem w płaszczu podbitym gronostajowym futrem, najwspanialszym stroju, jaki kiedykolwiek miałem na sobie. Snułem się po krętych uliczkach rojnej, rzemieślniczej dzielnicy Santa Croce z bijącym niespokojnie sercem i wielkim podnieceniem na myśl, że za chwilę stanę przed freskami, do których tak często podróżowałem w wyobraźni. Minąłem farbiarnię wełny, budynki sądu i targowisko, na którym dawniej bywałem rzadko, ale które teraz mnie zaciekawiło. Odkąd Silvano dał mi trochę swobody, spacerowałem po mieście, ale nie zapuszczałem się na stare śmiecie. Nie chciałem się spotkać z Paolem i Massimem. Pogardzaliby mną. Bardzo się zmieniłem. Zawsze byłem inny niż wszyscy ci żebracy, cyganie i wyrzutki, których znałem na ulicy, ale teraz nawet nie przypominałem już siebie z dawnych czasów. Byłem do szpiku kości zbrukany przez pracę, jaką wykonywałem, mimo że czysty, wykąpany i w pięknym odzieniu. Nie byłem już głodny i – o wstydzie! – jeszcze za to wdzięczny. Odkryłem w sobie nadprzyrodzoną zdolność do cudownych podróży, które odgradzały mnie jeszcze bardziej od starych towarzyszy i dawnego siebie. Kroczyłem prawą nawą poprzeczną kościoła Santa Croce do kaplicy Peruzzich. Wreszcie, z nabożną czcią, stanąłem przed freskami przedstawiającymi żywot św. Jana. Były dokładnie takie, jakimi widziałem je w moich podróżach. Wszystkie szczegóły – harmonijnie skomponowana gromadka ludzkich sylwetek, kontrast postaci ludzkich z budynkami, wymowne twarze i realistyczne gesty, zachwycające odcienie barw, jakie mogły powstać tylko z boskiego natchnienia, pełnokrwiste życie bijące od malowideł – zgadzały się z tym, co przedstawiało się oczom mojej wyobraźni. Było to tak niezwykłe, że z wdzięczności aż upadłem na kolana.

– Czyżby tak cię wzruszały, chłopcze? – zapytał jakiś przyjemny głos.

– Och! – Wyrwany z zapamiętania, aż usiadłem na tyłku, jak głupek. Odwróciwszy się, ujrzałem stojącego o kilka kroków krzepkiego staruszka o topornej twarzy. Przyglądał mi się z ciekawością, tak samo jak i ja jemu. Nagle poznałem go i z ust wyrwał mi się okrzyk niedowierzania. – Wtedy na placu Santa Maria Novella! To ty, panie, jesteś człowiekiem od „rozumu i sprytu”!

– Ufam, że jestem wart tego zaszczytnego tytułu – odparł sucho. – Jas też cię poznaję. Jesteś tym chłopcem od złamanego kija i bękarciego miecza...

– Jestem chłopcem, z którego Bóg się śmieje.

– Nie bierz tego do siebie. Bóg śmieje się ze wszystkich.

Wzruszyłem ramionami, a on w odpowiedzi wskazał na freski.

– One pochodzą z pięknego miejsca – odrzekłem cicho:

– Z pięknego miejsca? Jakiego? – spytał unoszą jedną siwiejącą brew.

– Z takiego miejsca, z którego pochodzi wszystko, co jest piękne – odparłem. – To ty, panie, powiedziałeś mi, że w ludziach są miejsca, ale to piękne miejsce nie jest w nas, chociaż możemy się dostać do niego z naszego wnętrza. To miejsce w ogóle nie jest z tej ziemi, na której jest tyle zła i brzydoty.

– Jeśli to piękne miejsce nie jest w naszym wnętrzu, to w jaki sposób możemy je tak wyrażać? – Staruszek, podchodząc do mnie ciężkimi krokami, wskazał na freski. – A zresztą, co taki szczeniak jak ty może wiedzieć o brzydocie?

Pomyślałem o bywalcach burdelu otwierających drzwi do mego pokoju, o strażnikach miejskich, przed którymi uciekałem, gdy jeszcze byłem ulicznikiem. Pamiętałem obojętne twarze ludzi, którzy mijali mnie, kiedy umierałem z głodu i błagałem o grosik, o resztki jedzenia, o cokolwiek. Doświadczenie nauczyło mnie, że u większości ludzi brzydota góruje nad pięknem. Nie miałem zamiaru mówić tego człowiekowi, którego mowa iskrzyła się inteligencją i dowcipem, chociaż sądziłem, że prawdopodobnie zrozumiałby mnie.

– Brzydota jest tym, co dostajemy za to, że jesteśmy ludźmi. To grzech, który plami nas od czasów Raju. A piękne miejsce – to dobroć Boga.

Starzec wpatrywał się we mnie, głaszcząc swą brodę.

– Miałem przyjaciela, który zgodziłby się z tobą. Powiedziałby, że piękno wyraża łaskę Boską i że widzimy piękno, kiedy jesteśmy wolni od grzechów na tyle, by postrzegać całe dzieło stworzenia jako jedność, nienaruszoną całość.

– Nie jestem wolny od grzechu. Stykam się z mnóstwem zła.

– Ośmielę się twierdzić, że mój przyjaciel Dante sam już od pewnego czasu spędza czas w czyśćcu – uśmiechnął się mój znajomy, a jego uśmiech był jak światłość bijąca od serca: uśmiech miłości i smutku po stracie, uśmiech, który obejmował wszystko i niczego nie odrzucał. Nigdy w życiu nie widziałem takiego uśmiechu i dobrze go zapamiętałem, natychmiast postanawiając, że pewnego dnia sam będę się w ten sposób uśmiechał. Mimo zła, które mnie spotyka, jeśli może istnieć taki uśmiech, ja też się go nauczę. Poczułem się, jakbym był trochę bliżej tego dalekiego pięknego miejsca, które według starca było w ludzkim wnętrzu, ale którego z pewnością nie było we mnie. Silvano, jego klienci, mój udział w nieszczęściu Marka były na to dowodem. Ale nawet bliskość pięknego miejsca miała dla mnie wielką wartość. Niezdarnie podniosłem się na nogi i wyprostowałem ramiona.

– A więc on nie żyje. Czy był dobrym przyjacielem? – spytałem, spoglądając na wniebowstąpienie świętego Jana.

– O, tak. Najdroższym przyjacielem. Człowiekiem wybitnym i niezrównanym poetą. Był wielkim człowiekiem. Wciąż mi go brakuje.

– Ja też miałem przyjaciół, ale jeden z nich, jak się okazało, miał w sobie wiele brzydoty i wyrządził mi krzywdę. Drugi zaś był dobrym, wspaniałomyślnym człowiekiem i właśnie przez to został skrzywdzony.

– Takie już jest nasze życie na tej ziemi, tak często niesprawiedliwe, pełne przyjaciół, których ktoś krzywdzi i którzy krzywdzą nas – rzekł staruszek w zadumie.

– Ja też skrzywdziłem przyjaciela, choć niechcący – przyznałem się.

Przeszył mnie ból na wspomnienie Marka, który chciał mnie ratować jak siebie samego i który, poszedłszy za moją radą, musiał to straszliwie od cierpieć. Nie widziałem go od dnia, kiedy Silvano urządził pokaz swego okrucieństwa, ale Simonetta szepnęła mi, że Marka wypędzono. Z przerażeniem myślałem, że pewnie już nie żyje, bo jak mógł wyżywić się z żebraniny, nie mogąc się nawet poruszać?

Mój nowy znajomy wzruszył ramionami.

– Jak my wszyscy, a przyjaciele przychodzą i odchodzą. Na szczęście mamy też rodziny, do których jesteśmy przywiązani.

– Nie wszyscy – powiedziałem, utkwiwszy oczy w niebie, do którego wznosił się święty Jan. Miałem nadzieję, że Marco jest tam, wśród świętych, że Pan był na tyle łaskawy, by wynagrodzić go za dobroć i spojrzeć przez palce na pracę, do której go zmuszano. Podjąłem na nowo: – Ale ty, panie, pewnie ją masz.

– Mam żonę i sześcioro brzydkich dzieci i jeszcze więcej jeszcze brzydszych wnuków – westchnął. – Hałaśliwa i kosztowna gromadka. Często wolę już przyjaciół.

– To jest moja rodzina i moi przyjaciele – wyciągnąłem ramiona, jakbym chciał objąć malowidła. – Oni mnie nie opuszczą,

Stał obok mnie w milczeniu i przez jakiś czas obaj kontemplowaliśmy freski. W końcu odwrócił się do mnie.

– Jestem umówiony, żeby kupić barwniki, chłopcze. A potem wracam do pracy w innym mieście.

– Ja też mam pracę – powiedziałem, a słowa te na moim języku miały smak popiołu.

Skinął głową.

– Wrócę do Florencji za kilka miesięcy. Chciałbym ci coś przywieźć. Przypominasz mi jednego z moich synów, z tymi myślami, zbyt poważnymi jak na twój wiek... Jeśli moje obrazy mają być twoją rodziną...

– To znaczy, że to ty, panie? Jesteś tym wielkim, niezwykłym artystą? To ty, panie, wymalowałeś te święte freski? – wykrztusiłem, zaglądając mu w twarz.

– Chciałbym być wart tych pochlebstw – powiedział sucho, kręcąc posiwiałą głową.

Upadłem na kolana.

– Panie, nie wiedziałem, okazałbym większy szacunek!

– Bzdura, przecież właśnie go okazujesz, głupi szczeniaczku – burknął szorstko Giotto di Bondone. Chwycił mnie za ramię i zmusił do wstania z zaskakującą siłą w starczych rękach. – Gdzie cię znajdę, kiedy wrócę?

Tylko nie w burdelu, to byłoby nie do zniesienia. Za nic w świecie nie chciałbym, żeby ten mądry człowiek, ojciec rodziny, w którego uśmiechu był ślad boskiej światłości, autor cudownych malowideł, wiedział kim i czym byłem. Poczułby do mnie odrazę. Potrząsnąłem głową.

– Ja cię znajdę, Mistrzu.

– Dobrze więc, tylko pamiętaj, szczeniaczku – powiedział.

Wesoło potarmosił mnie za włosy i odszedł.

Przepełniony radością w podskokach wyszedłem z kaplicy. Nogi niosły mnie same wzdłuż błyszczącej w słońcu rzeki, pod most, pod którym tak często sypiałem. Stanąłem tuż nad wodą, która nagle zrobiła się niebieska, upstrzona cętkami słońca, pełna psotnych wirów i dziwacznych rysunków tworzonych przez zimowe światło. Czasami wody Arna wzbierały i zrywały mosty, porywały krzyczących z przerażenia ludzi, ale dziś rzeka była spokojna, jakby chciała się bawić, a z mostu powyżej niósł się śmiech.

Po jakimś czasie oprzytomniałem, bo ktoś mnie wołał.

– Bastardo, Bastardo! – doleciał mnie słaby głos.

Odwróciłem się. Oparty o wspornik mostu, z bezużytecznymi nogami wyciągniętymi przed siebie, siedział tam Marco.

– Marco!

Podbiegłem do niego, położyłem głowę na jego piersi i przytuliłem. Potem odchyliłem się, żeby mu się przyjrzeć. Był wciąż piękny, ale brudny i blady, z ropiejącymi zadrapaniami ranami na twarzy i dużo chudszy niż kiedyś.

 – Jesteś głodny? Przyniosę ci coś! – pytałem niecierpliwie.

Potrząsnął głową.

– Już nie czuję głodu. Tylko przez pierwszych parę dni.

– Przyniosę ci chleba i mięsa! – Zerwałem się na nogi, gotów lecieć i coś mu kupić.

– Czekaj! Zostań, porozmawiaj ze mną, Luca! – rzekł Marco, czyniąc słaby gest zabłoconą dłonią. Usiadłem przy nim. – Więc mimo wszystko pozwolił ci w końcu wyjść. Nasz plan się powiódł.

– Tak, tylko że to już na nic! – krzyknąłem z rozpaczą. Coś ścisnęło mnie za gardło, ale jakoś wyksztusiłem dalsze słowa. – Marco, wybacz mi. Nie wiedziałem, że tak będzie.

– Ale ja wiedziałem! – roześmiał się z goryczą. – Dobrze wiedziałem, a teraz nie mogę chodzić. Przynajmniej nie muszę pracować. To już coś!

– Dajesz sobie radę? Jak ci tu jest?

Z drżeniem wciągnął powietrze, a jego długie rzęsy rzuciły cień na wymizerowane policzki.

– Jest bardzo ciężko. Bardzo. Ulice Florencji nie mają serca dla kalek.

– Wiem. Ale ja będę ci przynosił jedzenie za każdym razem, kiedy mnie wypuści – obiecałem.

Marco otworzył zapadnięte oczy i słabo się uśmiechnął.

– Wiem, że zrobiłbyś to dla mnie – powiedział cicho. Wyciągnął rękę i lekko dotknął mojej. – Przynosiłbyś mi jedzenie, dawałbyś mi ubrania i rozmawiałbyś ze mną, jakbym był kimś ważnym.

– Jesteś kimś ważnym! – powiedziałem gorąco. – To, że żyjesz na ulicy, nie znaczy, że jesteś nieważny! Będę ci opowiadał o wszystkim, co się dzieje w mieście i w domu Silvana. Dopilnuję, żeby ci było jak najlepiej!

– Wciąż jest w tobie to coś, coś co sprawia, że jesteś dobry.

– To ty byłeś dobry dla mnie – zaprzeczyłem łagodnie. – Byłeś taki wspaniałomyślny, dawałeś mi cukierki, dawałeś mi dobre rady!

– Nie byłem wcale dobry. Byłem po prostu ludzki. A kiedy dawałem ci rady i cukierki, robiłem to tak samo dla siebie, jak i dla ciebie. Posłuchaj mnie, Luca Bastardo – powiedział Marco poważnie. – Dzięki tym drobnym rzeczom, które robimy dla innych, nie ginie w nas człowieczeństwo, to one podtrzymują w nas życie. Kiedy możemy coś zrobić, coś poza kontrolą Silvana i jego gości, kiedy dowodzimy, że nie stajemy się samolubnymi potworami jak oni, właśnie wtedy wygrywamy życie, to jest nasze zwycięstwo! Małe, ale dla nas wiele znaczy.[...]

Giotto zmarł w roku 1337 i cała Florencja pogrążyła się w żałobie. Ludzie, którzy zaledwie o nim słyszeli, chodzili ze smutkiem na twarzy i w ciemnych szatach. Pochowano go w Santa Maria del Fiore, której budowę wreszcie ukończono, pod płytą z białego marmuru. Nie brałem udziału w uroczystym publicznym kondukcie pogrzebowym ani w długiej mszy żałobnej. Dopiero kilka dni później stanąłem przy białym marmurowym nagrobku z obrazkiem świętego Jana Ewangelisty z brzoskwiniowym pieskiem ukrytym pod koszulą. Nie modliłem się, po prostu wspominałem obrazy Giotta. Przymknąłem oczy i z wielką czcią przywoływałem w wyobraźni każde z jego dzieł, jakie widziałem. Myślałem o jego prostych, z gruba ciosanych rysach, uśmiechu i radości życia, która przyciągała do niego tylu ludzi. Smakowałem we wspomnieniach każdą z  naszych rozmów. Pamiętałem wszystkie ważne słowa, które przez te lata padły między nami. Przyjaźń z Giottem była najcenniejszą rzeczą, jaka zdarzyła mi się w życiu. Dzięki niej czułem się niemal kimś wartościowym, przynależałem do normalnego społeczeństwa. Ta przyjaźń budziła we mnie nadzieję na kolejne przyjaźnie, na lepsze okoliczności życia, na lepszego siebie, a któregoś dnia może nawet na ukochaną żonę. Dla kogoś takiego jak ja, kto prawdopodobnie nie dożyje męskiego wieku, były to niedosięgłe marzenia. A jednak gorliwie pragnąłem naśladować Giotta. Jego myśli często były przy rodzinie, o której mówił z mieszaniną ironii i serdeczności. Kilka miesięcy wcześniej pokazał mi obraz, który namalował dla mniszek z San Giorgio. Postawił mnie przed obrazem i nic nie mówił, dopóki nie krzyknąłem z zachwytu.

– To ja! On ma moją twarz! – zawołałem pokazując zapatrzonego chłopca stojącego w tłumie.

– Dobrze jest rozpoznać siebie, szczeniaczku – roześmiał się Giotto. – Człowiek, który zna siebie, daleko w życiu zajdzie.

– Nie jestem tego wart – wydukałem. Aż nazbyt dobrze rozumiałem, że rzeczy, do których co dzień byłem zmuszany, odzierają mnie z resztek wartości. Moje winy przylgnęły do mnie jak czarny płaszcz, którego nie da się zdjąć; parałem się nierządem i zabijałem. To twarze Ingrid i Marka powinny zostać uwiecznione w dziełach Giotta.

– Oczywiście, że jesteś tego wart. Lepsza już twoja gęba niż gęba któregoś z moich dzieci lub wnuków. Nie obdarzył nas Pan Bóg urodą, a już mnie i żonę najmniej – przewrócił oczami w udanej rozpaczy. – Ale przynajmniej do siebie pasujemy, prawda? Nie wiem, jak ty sobie znajdziesz żonę, Luca. Niewiele kobiet dorównuje ci urodą. To wielki dar, chociaż jak się zdaje, nie cenisz go zbytnio.

– Ty, panie, otrzymałeś dar o wiele cenniejszy: sam tworzysz piękno – odparłem cicho, poruszony myślą, że ja, taki grzeszny i nic nie znaczący, byłem dla Mistrza małym natchnieniem. I kiedy on o tym wspomniał, perspektywa posiadania żony, towarzyszki życia, przestała mi się zdawać tak odległa.

Podczas naszego ostatniego spotkania, kiedy przechadzaliśmy się po samym sercu Florencji, wokół ośmiokątnego Baptysterium św. Jana wyłożonego kolorowymi marmurowymi płytami, Giotto przytoczył mi długi fragment Raju Dantego:

To, co umiera i umrzeć nie może,

Jest jeno ziemskie idei odbicie,

Którą kochaniem rodzi tchnienie Boże,

Bo światłe słowo, które bierze życie

Od swej Prajaśni, a zawsze się jedna

Z nią i z Miłością, złączone w Trójbycie,

Promienie rzuca z dobroci bezedna

Na dziewięciorga sfer wiry okolne,

Ustawne trwając jako istność jedna.

(Dante, Boska komedia, Raj, pieśń XIII, tłum. E. Porębowicz)

 

– To piękne, ale nic z tego nie rozumiem – powiedziałem. Zatrzymałem się, żeby podziwiać zielonobiałe, geometryczne wzory na fasadzie baptysterium. Były inkrustowane najszlachetniejszym białym marmurem z Carrary i zielonym serpentynem, który Giotto nazwał verde di Prato.

– Mój stary przyjaciel bardzo podziwiał ten starożytny budynek, który był kiedyś rzymską świątynią poświeconą Marsowi. Jest tak niezwykły, że nie możemy go zostawić w spokoju, wciąż wprowadzamy w nim zmiany – Giotto z uśmiechem głaskał brodę. Arnolfo di Cambio dodał prążkowaną okładzinę do narożnych pilastrów, której precyzyjne kształty doskonale harmonizują z rytmem wzorów na powierzchni murów. – Przebiegł palcami po jednym z prążków. – Nie martw się, szczeniaczku, że czegoś tam nie rozumiesz w poezji Dantego. Jesteś inteligentny, po namyśle pojmiesz, o co w niej chodzi, to jest właśnie piękne w jego sztuce. Był doskonale wykształcony, znał wiele tajników teologii. Czytał Tomasza z Akwinu, a w tym fragmencie, który ci recytowałem, opowiada o dziewięciu sferach anielskich i o tym, jak wszystko, co Bóg stworzył, śmiertelne i nieśmiertelne, jest wcieleniem miłości, spływającej jak światło z umysłu Boga. Dante uważał, że Bóg jest światłością.

– Słyszałem, jak księża mówili o Trójcy, aniołach i takich tam. Nie wiem, jak trzy albo dziewięć może być jednym, poza tym nie wierzę w żadne anioły. Gdyby istniały takie magiczne stworzenia, strzegące praw boskich i pomocne ludziom, to na świecie nie byłoby tyle zła. Dlaczego niektórzy chcą czynić zło, a inni są zmuszeni do ohydnych rzeczy, których nigdy sobie nie wybaczą, choć robią je, żeby uniknąć jeszcze gorszego zła? To straszny dylemat, bo jeśli nie popełni się grzechu, ktoś inny będzie skazany na gehennę, a to też przecież grzech. A kiedy się taki czyn popełni, nie można go cofnąć i sprawca będzie skazany na potępienie.

– Czy to z powodu tego dylematu uważasz, że Bóg się z nas śmieje? – spytał Giotto, zniżając głos niemal do szeptu.

– Przecież to ty, Mistrzu, mówiłeś, że Bóg się śmieje, pamiętasz? Tamtego dnia na piazza Santa Maria Novella, kiedy z połamanym patykiem musiałem się bić z synami szlachciców – powiedziałem gorąco. – Tamten dzień, kiedy powiedziałeś mi o rozumie i sprycie! Nie zapomniałem o tym i zawsze trzymałem się twojej rady!

Siwe brwi Giotta podskoczyły w górę. – Moje słowa wywarły duże wrażenie, choć przypadkowo rzucone.

– Dla mnie były ożywcze!

– I padły na żyzny grunt – odparł Giotto szybko. Obrzucił mnie nieprzeniknionym spojrzeniem, a potem, jakby zasłona spadła mi z oczu, zrozumiałem, co ono znaczy: było to spojrzenie pełne szacunku. Zarumieniłem się, zająknąłem i zmieniłem temat rozmowy.

– W każdym razie to, co Dante mówi o światłości ma dla mnie sens – rzekłem. – Myślę, że Bogu to odpowiada, żeby odbijać się w pięknie i sztuce, które są tak blisko Boga, jak tylko człowiek może podejść, a one przecież są spokrewnione ze światłem. Światło połyskuje w marmurach baptysterium św. Jana, i ty, Mistrzu, malujesz światło w swoich obrazach.

Poszliśmy spacerem od baptysterium przez plac do dzwonnicy, budowanej przez Giotta, gdzie robotnicy z Santa Maria del Fiore stłoczyli się wokół nas, zabierając się do południowego posiłku. Giotto był tu uwielbiany, wszyscy go pozdrawiali i podsuwali plastry twardego, wiejskiego sera, suszone figi i kawałki chleba grubo smarowanego domową oliwą. Giotto, który zapamiętale oszczędzał i umarł jako bardzo zamożny człowiek, nigdy nie zawracał sobie głowy kupowaniem jedzenia. Z serdecznym klepnięciem w plecy przyjmował poczęstunek od swoich budowniczych.

Jeden z kamieniarzy wetknął mu bochenek chleba, a Giotto odwrócił się do mnie z poważnym spojrzeniem.

– Dylematy, boskie humory, sztuka jako droga do Boga... przychodzą ci do głowy dziwne myśli, chłopcze – potrząsnął głową. Oderwał kawałek chleba od bochenka i podał go mnie. – Lepiej zachowaj je dla siebie, szczeniaczku. Człowiek, który wymyśla takie rzeczy, może być zauważony, prześladowany. Tyle dobrego, żeś trochę urósł i nie wyróżniasz się tak bardzo, chociaż ludzie zawsze wyłowią cię z  tłumu. Nie chcę, żeby o tobie gadali.

Byłem nieco wyższy i wreszcie zaczynałem wyglądać na starszego, jak inni chłopcy w wieku dziesięciu, jedenastu lat. Nie dojrzałem na tyle, by wyglądać na swój rzeczywisty wiek, ale nawet to wystarczyło, żebym przestał się zamartwiać, że jestem wynaturzonym dziwadłem i że to kara za moje przewinienia. Wciąż dręczyły mnie wyrzuty sumienia z powodu śmierci Marka, Ingrid i dziecka Simonetty, więc uważałem, że zasłużyłem sobie na cierpienie. Ale cieszyłem się, że Giotto zauważył we mnie zmiany. Stojąc przy jego grobowcu, wspominałem przypływ przyjemnych uczuć i na głos powtarzałem słowa, które cytował mi z wierszy swego przyjaciela. Miałem nadzieję, że są teraz razem w niebie, śmieją się i żartują, jak to Giotto miał w zwyczaju. Wciąż nie wierzyłem w Trójcę świętą i w zastępy aniołów, ale jeśli Bóg jest światłością, musiał być zadowolony z tego, jak go Giotto malował. Samo to powinno mu dać wstęp do nieba.

 


< 29 >