Fahrenheit nr 59 - czerwiec-lipiec 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 07>|>

Recenzje (3)

 

 


Sistars Marines

 

okladka

W drugim tomie spaceoperowego cyklu Jagi Rydzewskiej śledzimy dalsze losy szóstki bohaterów znanych już z tomu „Wojownicy”. Przy okazji zapoznajemy się bliżej z Medą – cywilizacją niezwykle odmienną od totalitarnego Sol Wangkuo. No i obserwujemy rozwój intrygi przewodniej. O ile takowa w „Atalayi” rzeczywiście istnieje, albowiem przeczytawszy „Gwiazdomorze”, poczułem się lekko skonfundowany i zagubiony. Do rzeczy jednak, do rzeczy, są bowiem stany ducha, w których tylko rzeczowość może nas uratować.

Pozytywną stronę powieści z pewnością stanowi kreatywność autorki, która serwuje masę szczegółów dotyczących świata przedstawionego, nie ograniczając się przy tym do żadnego z aspektów owego świata. Mamy więc kulturę, filozofię, religię, gospodarkę, politykę, architekturę, prawo... Łatwiej byłoby wymienić, czego w kreacji nie ma. Otóż – nie ma tu chyba właściwego doboru danych. Po cóż wiedzieć czytelnikowi tak wiele, skoro tylko niewielki ułamek w tym gąszczu informacji ma jakieś większe znaczenie dla fabuły? Akcja, sposobem tym, ujawnia pretekstowość, a autorce nie udaje się niestety ustrzec przed owej pretekstowości konsekwencjami. Najstraszliwszą z nich chyba – nudą.

Wspomniany problem wzmagany jest przez fakt, że proza Jagi Rydzewskiej jest przegadana, momentami mocno. Treść rozmywa się w potokach słów. Nie można odmówić autorce swoistego stylu, ale nie jest on na tyle urzekający, by usprawiedliwić gadanie po próżnicy. Osobiście nie dostrzegam żadnego artystycznego uzasadnienia dla przegadania „Gwiazdomorza”. Lektury nie ułatwia również jałowość dialogów. Bohaterowie często przekomarzają się na cokolwiek pensjonarską modłę, dowcipkują z poczciwą, rozbrajającą naiwnością i podejmują dyskusje na tematy abstrakcyjne z zapałem godnym oszołomionych własną erudycją gołowąsów. Nijak nie przystaje to ani do bagażu ich doświadczeń życiowych, ani do poważnego charakteru ekstremalnie elitarnej grupy, którą tworzą. Inna sprawa, że stylizacji i indywidualizacji języka bohaterów w zasadzie brak. Herosi posługują się stylem podobnym do narratorskiego. Narrator gustuje w rozwlekłych wykładach na temat rozmaitych elementów świata przedstawionego, w dygresjach dotyczących życiowych historii herosów (znamienne, że często o ich przeszłości dowiadujemy się więcej niż o aktualnie podejmowanych działaniach), we wnikliwych opisach tego, kto jak na kogo spojrzał, kto jak zacisnął usta, kto jakim tonem wydobył z siebie głos. Narratorska instancja nadawcza z lubością rozsypuje przy tym perły wielkich tajemnic, monumentalnych mitów, zapierających dech w piersiach splotów niesamowitych wydarzeń i innych podobnych atrakcji. Pereł owych tak jest wiele, że w czytelniczym umyśle narasta głód normalności i zwyczajności. „Gwiazdomorze” – przy całym swym nadmiarze – ewidentnie cierpi na niedobór rzeczonych.

Fabuła wydaje się równie heterogeniczna, jak obowiązujący w Sol Wangkuo gnostycyzm. Brak uporządkowania i hierarchizacji rodzi chaos. Opowieść rozjeżdża się, a czytelnik gubi. Kolejne perypetie poszczególnych bohaterów często nie znajdują uzasadnienia przyczynowo-skutkowego, nie da się tutaj przewidzieć naturalnych konsekwencji poszczególnych wydarzeń. Światem „Atalayi” rządzi nie tyle logika, ile niepojęte kaprysy Demiurga. To naprawdę może męczyć. Domyślam się, że nieprzewidywalność fabularna (obok wspomnianego wyżej przeładowania) znajduje uzasadnienie w prezentowanej przez autorkę doktrynie religijno-filozoficznej. Świadomość ta nie zmienia jednak faktu, że realizacja koncepcji artystycznej niebezpiecznie przywodzi na myśl twórczość autorów słabych, zmuszanych co chwilę do łatania opowieści cudownymi ingerencjami.

Na uwagę zasługują gry intelektualne, odniesienia, aluzje, których u Rydzewskiej nie brak. Szkoda tylko, że tak łatwo je przegapić w narracyjnym gąszczu. Szkoda też, że niewielu czytelników dostrzeże ten walor.

Podsumowując, polecić mogę drugi tom „Atalayi” przede wszystkim tym, którym podobał się tom pierwszy, ponieważ zasadnicze cechy tej prozy pozostają niezmienne. Tym, którzy nie czytali tomu pierwszego, polecam spróbować, bo twórczość Rydzewskiej jest nietuzinkowa tak w swych zaletach, jak wadach, więc dla nielicznych wybrańców okazać się może kultowa. Tym, którzy próbowali przeczytać tom pierwszy i nie udało się, przepowiadam, że drugiego też się nie uda.

 

Piotr Kobus

 

Jaga Rydzewska

Atalaya Tom II: Gwiazdomorze

superNOWA 2006

Stron: 360

Cena: 27,50

 


Nic, tylko wziąć pałę

 

okladka

„Thud!”, najnowsza stricte Dyskowa powieść Terry’ego Pratchetta, rozkręca się opornie. Przez ten rozbudowany początek (jakieś 100 z prawie 500 stron – z poprawką na mały format) brnęłam z samozaparciem, na które przy innym autorze najprawdopodobniej bym się nie zdobyła. Oraz, co nie mniej ważne, przy innym bohaterze. Po tym, co Vimes pokazał w poprzednim, także jeszcze nieprzetłumaczonym na polski, tomie „Night Watch” – musiałam dać im obu – Samowi i Terry’emu – większy od standardowego kredyt zaufania. I, co miło mi zauważyć, nie zawiodłam się.

Więcej – zyskałam nowego lidera mojego prywatnego Dyskowego rankingu. Bo gdy autor w końcu łapie wiatr w żagle, bierze na warsztat ilość problemów, która z zachowaniem dotychczasowych standardów spokojnie wystarczyłaby na trzy osobne tomy.

Wracamy do Ankh-Morpork w szczególnym czasie. W przededniu kolejnej rocznicy bitwy w dolinie Koom, gdzie: a) trolle napadły krasnoludy z zasadzki, b) krasnoludy zdradziecko napadły trolle (niepotrzebne skreślić, zależnie od przynależności gatunkowej respondenta). W powietrzu wisi starcie, rocznica jest bowiem szczególna, nie tylko dlatego, że okrągła. Dziwnym trafem niewiele wcześniej grupa ortodoksyjnych i charyzmatycznych krasnoludów zeszła z gór i zaczęła prowadzić pod miastem zagadkowe wykopaliska. Niejako przy okazji zasiała w głowach krasnoludzkich obywateli ferment ideologiczny na tle „prawdziwej krasnoludzkości”. Której esencją jest, ma się rozumieć, odpowiednio intensywna i czynnie manifestowana nienawiść do trolli.

Tenże sam traf zrządził, że jeden z przywódców ortokrasnoludów został zamordowany. A głównym podejrzanym jest niezidentyfikowany troll. Na rasę sprawcy żaden krasnolud nie potrzebuje dowodu. Rozpaczliwie potrzebuje ich Straż, jeśli chce mieć jeszcze jakieś miasto, w którym mogłaby strzec spokoju. Vimes ma nóż na gardle, a sprawa jest delikatna, czyli taka, jakich najbardziej nie lubi. W swojej nienawiści i podejrzliwości komendant jest ideałem demokraty – kieruje te uczucia po równo na każdego, kto mu bruździ. A bruździ mu każdy, kto burzy chwiejną harmonię miasta i tym samym jego własny spokój. Jedyną oazą jest dla Sama pokój dziecinny synka, w którym codziennie o punktualnie szóstej odczytuje juniorowi tę samą bajeczkę edukacyjną o zaginionej krowie.

Poza standardową w tym podcyklu zagadką zabójstwa osią fabuły jest zagadka obrazu pędzla Methodii Rascala „Bitwa w dolinie Koom”. Za tę czytelną drwinę z Browna Terry ma u mnie kilka dodatkowych punktów. Autor obrazu całe życie ukrywał się przed inwigilującym go, w jego przekonaniu, Kurczakiem.

Z licznych poruszonych problemów niektóre, jak podłoże i bezsens konfliktów zbrojnych czy rasizm, pojawiały się już wcześniej („Bogowie, honor, Ankh-Morpork”, „Zbrojni”, „Piąty elefant”). Tym razem otrzymujemy kompilację – konflikt zbrojny na tle rasowym.

Zupełnie nowe, a równie ważne, są dwie kwestie. Przede wszystkim Ciemna Strona Vimesa. Zawsze najbardziej lubiłam tego zdegenerowanego kapitana, który pojawił się w „Straż, straż!”. Z upływem czasu ten człowiek, tak brzydko prawdziwy, coraz bardziej znikał, pojawiał się tylko od czasu do czasu, w chwilach utraty samokontroli. Teraz dawny Vimes wrócił, jeszcze niebezpieczniejszy, bo zamroczony nie alkoholem, a jedynie czystą złością. Co więcej, świadomy posiadanej władzy i związanych z nią możliwości, jakich wcześniej nie miał. A możliwość bezkarnego stosowania najprostszych rozwiązań to zarazem nieodparta pokusa sięgnięcia po nie. Najprostsza – i najskuteczniejsza – jest przemoc. Balansowanie Vimesa na cienkiej linii, ogrom wysiłku wkładanego przezeń w przekonanie samego siebie, że, niezależnie od okoliczności, przestrzeganie pewnych fundamentalnych zasad ma sens – to zostało oddane wspaniale. A rezultat starcia Sama z samym sobą wcale nie jest przesądzony. Bo chyba nie do końca znał tę stronę swojej osobowości, która nieoczekiwanie otrzymuje wsparcie pradawnej, mrocznej magii. Quis custodiet ipsos custodes? (Kto pilnuje samych strażników?). Oto jedno z ważniejszych pytań stawianych na kartach „Thud!”.

Drugie dotyczy tego, czym właściwie jest prawda historyczna. Co naprawdę miało miejsce w dolinie Koom? Kto kogo napadł? Luksus zrzucenia winy na drugą stronę jest nie do pogardzenia. Zatem każdy chce poznać prawdę. A ostatecznie nikomu się ona nie spodoba – każda strona będzie miała interes w tym, by bronić własnej – rzecz prosta, najlepszej – prawdy. Prawda rzeczą względną, choć to pozornie paradoks. Dlatego przydają się tacy naiwniacy jak Vimes, których interesuje nie tyle prawda, co sprawiedliwość – czasem dość bezwzględna, a w każdym razie bezwzględnie egzekwowana. Choć pałą, mimo wszystko, tylko w ostateczności.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Terry Pratchett

Thud!

Corgi books, 2006

Stron: 440

Cena: 7 funtów UK

 


Bez Honor, ale z honorem!

 

okladka

Już niedługo nasze marzenia o lotach kosmicznych, planetach, kolonizacjach się spełnią, a za lat kilkaset Ziemia będzie tylko jedną z wielu planet zamieszkanych przez Homo Sapiens Sapiens. Odkryjemy nowe technologie umożliwiające dalekie podróże, opanujemy potęgę warpów – naturalnych dróg na skróty przez wszechświat. Zaniesiemy na krańce Galaktyki naszą myśl i zdobycze demokracji. Przytrafią się po drodze wojny z obcymi cywilizacjami, ale cóż, one tylko bardziej zjednoczą naszych potomków. Krótko mówiąc – żyć nie umierać!

Ale co się stanie, kiedy ekspansja naturalnie zwolni, kiedy skolonizujemy wszystkie nadające się do zamieszkania układy, kiedy wojny zostaną już tylko wspomnieniem? Dalej już nie jest tak różowo. Federacja wszystkich ludzkich planet przeżywa ciężki kryzys polityczny. Stosunek głosów w Zgromadzeniu nie odzwierciedla rozkładu populacji. Układy zewnętrzne, dumne ze swej odmienności od tradycyjnego rdzenia, nawet łącząc swe siły, nie są w stanie uzyskać korzystnych dla nich regulacji prawnych. Dopóki rządzący traktowali wszystkich jednakowo, nie stanowiło to problemu, jednak te czasy już bezpowrotnie minęły. Od kilkudziesięciu lat Zgromadzeniem rządzą korporacje, wykorzystując swoją pozycję do maksymalizacji zysków. Wysokie podatki, monopol na transport międzyplanetarny i brak legalnych metod zmiany takiej sytuacji to tradycyjnie dobra podstawa do buntu. Tak było ze Stanami Zjednoczonymi w przeszłości, tak może być i w kosmosie. Czasami potrzeba tylko impulsu, iskry, by rozniecić ogień, którego skutki trudne są do przewidzenia. Raz może to być transport herbaty, a raz zabójstwo delegata na Zgromadzenie. I właśnie w środek takiej dziejowej zawieruchy zapraszają nas panowie David Weber i Steve White.

Nazwisko pierwszego z nich budzi zapewne określone skojarzenia miłośnikom SF. Jego cykl o Honor Harrington sprzedaje się dobrze i zdobył sobie wielu gorących miłośników. W „Powstaniu” spodziewałem się więc kolejnej wariacji na temat kosmicznych batalii. I tu dochodzimy do osi całej akcji, do floty Federacji, siły spajającej ten wielki organizm polityczny. Setki okrętów, olbrzymie zdolności bojowe, świetnie wyszkolona i karna kadra wystarczy przecież do zdławienia w zarodku każdego buntu, każdej próby secesji. Niby tak, ale co w sytuacji, kiedy 60% załóg to obywatele wywodzący się z planet pogranicza? To nie wróży dobrze, to może nawet oznaczać wojnę domową. A tego chyba nikt nie pragnie.

„Powstanie” to pierwszy tom cyklu. Gdyby nie rzucające się w oczy informacje na okładce, można by spokojnie nie zwrócić na to uwagi. Książka ma dobry początek, niezłe zakończenie i mnóstwo akcji między nimi. Wydarzenia następują po sobie w zastraszającym tempie i czasami nawet odnosi się wrażenie, że za szybko. Rozwój akcji oglądamy oczami wielu postaci, mamy wgląd na wiele szczebli działania rozpędzonej machiny. Wysoko postawieni politycy, wywiad, admirałowie floty czy zwyczajni dowódcy plutonu piechoty, każdy z nich dostarczy nam kawałek wielkiej układanki. Czasami to lepsze, a czasami gorsze rozwiązanie. W tym wypadku niestety muszę przyznać, że taka konstrukcja utrudniała mi odbiór. Z jednej strony rozumiem cel – próba stworzenia pełnego obrazu wydarzeń, pokazania z wielu stron i zapoznanie czytelnika z ogromem przedsięwzięć. Z drugiej jednak strony giną w tym wszystkim ludzie. Mamy kilka głównych postaci, jednak nie zdążymy się do nich dobrze przyzwyczaić, trudno się z nimi zacząć identyfikować. Poza tym nie mamy możliwości utożsamić się z którąś ze stron. Autorzy konsekwentnie pokazują nam punkt widzenia powstańców i sił wiernych Federacji. Pragną w ten sposób pokazać, że wojna domowa nie tworzy tych złych i tych dobrych, utrudnia jasne i klarowne podziały. Bohaterowie to żołnierze próbujący wykonać rozkazy zgodnie z przysięgami, ale także zgodnie ze swoim sumieniem. Musieli dokonać wyboru i nie mają możliwości cofnięcia się z raz obranej drogi. Zarówno po jednej, jak i drugiej stronie walczą więc pozytywni bohaterowie, giną, krwawią przez polityków, którzy podjęli określone decyzje, a sami tkwią bezpiecznie w luksusowych gabinetach. Rozumiem to przesłanie, jednak brak podziału na dobrych i złych, tak tradycyjnego dla książek tego gatunku, utrudnia lekturę.

Nie znaczy to jednak, że jest to pozycja zła. Najlepszą zachętą niech będzie to, że przeczytałem ją w dwa wieczory i nie mogłem się oderwać. Mamy tu wszystko, czego umiarkowany militarysta i fantasta potrzebuje. Krążowniki, niszczyciele, lotniskowce, myśliwce, rakiety, głowice jądrowe, forty orbitalne. Do tego wszystkiego już nas Weber w cyklu o Honor Harrington przyzwyczaił, ale w cyklu „Starfire” obraz jest bogatszy. Nawet marines mają wreszcie porządne narzędzia do prowadzenia walki i będziemy się mogli z nimi zapoznać w akcji. Autor pokazał wreszcie, że wojna to nie tylko okręty przemierzające kosmiczną pustkę, ale także zdobywanie i utrzymanie celów naziemnych. To wszystko zostało zgrabnie połączone i tworzy ciekawy melanż. Akcja od początku pędzi na złamanie karku i do samego końca się nie zatrzymuje. Nie ma dłużyzn i sztucznych wypełniaczy, każda scena ma czemuś służyć. Bohaterowie są wyraziści, aczkolwiek trochę zbyt jednowymiarowi. Cóż, taka jest jednak siła konwencji. W tym wypadku nie należy się spodziewać żadnej wartości dodanej. W zamian za to dostajemy kawał porządnej kosmicznej wojenki. Wystarczający na kilka wieczorów świetnej rozrywki.

 

Jacek Falejczyk

 

David Weber, Steve White

Powstanie (Tom I cyklu Starfire)

Tłum. Jarosław Kotarski

REBIS, 2007

Stron: 538

Cena: 33,00

 


Militarne nie znaczy złe

 

okladka

Tak się złożyło, że pewnego dnia wpadły mi w ręce dwa tomy cyklu, którego pierwszą część jakiś czas temu czytałem. I nie powiem, że mi się nie podobała. Podobała, i to jak. Niestety, po raz kolejny w życiu uświadomiono mi bolesną prawdę, że nie ma nic za darmo, były to mianowicie egzemplarze recenzyjne i dostałem ultimatum: „OK, czytaj, ale piszesz recenzje”. Cóż było robić, jak mawiano na Kowieńszczyźnie: „Tak ty siadłszy płacz”. Pokusa okazała się silniejsza od zdrowego rozsądku.

W związku z lekturą przypomniało mi się, i to zupełnie zresztą słusznie, historyczne już prawo Sturgeona, odnoszące się do wszystkich i wszystkiego (poza oczywiście polityką, bo tu proporcje wyglądają jeszcze gorzej). Pomyślałem bowiem (i nie była to myśl odkrywcza), że klasyfikowanie wartości dzieł literackich, przyjmując za kryterium jedynie etykietki, jakimi są opatrzone (romans, powieść historyczna, współczesna, SF i tak dalej, i tak dalej...) ma tyle wspólnego ze zdolnościami rzetelnego krytyka, co wielkanocny zajączek z reniferami Świętego Mikołaja.

Tak zwana fantastyka militarna nagminnie i łatwo zdaje się padać ofiarą tego typu postępowania. Wielu recenzentów ma tendencję do przedstawiania takiej literatury jako bezmyślnej krwawej jatki, wychwalającej militaryzm i nagą siłę, epatowanie błyskami blasterów i wybuchającymi co rusz okrętami bez żadnej głębi czy przesłania. Literatury tworzonej tylko dla zaspokojenia prymitywnych instynktów. Słowem: fantastyka militarna okazuje się mieć równie zgubny wpływ na czytelnika, jak teletubisie na preferencje seksualne kilkulatków.

Cóż, niewątpliwie wiele pozycji z tego gatunku, a może nawet większość, sprowadza się do wielkiej kocanki umiejscowionej na kosmicznej scenie. Ale czyż z kolei większość innych dzieł z dowolnej półki nie jest kiepskimi czytadłami lub nawet grafomańskimi bazgrołami, których myślący człowiek nie powinien nawet brać do ręki? Prawo Sturgeona mówi jasno i wyraźnie, aby użyć tutaj łagodniejszej i bardziej purytańskiej wersji, że większość czegokolwiek jest kiepska. Ale gdyby nie owe zwały chały i tandety, co by znaczyło owe dziesięć procent rzeczy naprawdę wartościowych? Przecież bez szajsu nie może istnieć nic dobrego. Czy zachwycałyby nas stosy pereł, gdyby oprócz nich nie było wielkich kup łajna? Zupełnie inaczej wyglądają i tym więcej je cenimy, kiedy wyłowimy jedną spośród tysiąca pospolitych kamyków.

Cykl Davida Webera „Starfire” stanowi taki właśnie przykład pięknej perełki.

Pomimo realistycznych scen bitewnych, a także wojny w znacznie szerszym tego słowa znaczeniu, bo nie ograniczającej się wyłącznie do pola walki, ale wojny o zasięgu totalnym, a także mimo pochwały braterstwa broni, co sugerować mogłoby pochopnie apoteozę walki, skłonny jestem porównywać ją z takimi klasycznymi dziełami, jak „Na zachodzie bez zmian” Ericha Marii Remarque’a (realizm), z „Paragrafem 22” Josepha Hellera (zabójcze poczucie humoru i ośmieszanie absurdów, przy jednoczesnej świadomości, czym jest wojna). Można zaryzykować śmiało stwierdzenie, iż czasami „Starfire” jest cyklem tak wojennym, że aż antywojennym.

Weber zręcznie unika, mimo rzetelnej wiedzy i wizjonerstwa militarnego oraz sympatii okazywanej swoim umundurowanym bohaterom, kultu wojny i siły, a jego książkom nie można zarzucić „braku treści”. Pokazuje obiektywnie procesy polityczne i społeczne, takie jak problem odpowiedzialności za ludzi, odpowiedzialność przywódców i dowódców, ciężar trudnych wyborów, napędzający konflikty fanatyzm, który umie, owszem, zmobilizować i natchnąć oślą determinacją ogłupiałe masy, ale poprzez swój zamknięty na sceptycyzm i logiczne myślenie charakter prowadzi do klęski. Pięknym akordem cyklu jest wiara autora w możliwość przyjaźni i zjednoczenia się ponad podziałami rasowymi czy narodowymi, nie tylko ludzi w ramach jednej Federacji, ale także braterstwa z innymi przedstawicielami kosmicznych ras, co ma wydźwięk bardzo humanistyczny.

Pomimo więc pogardzanej etykietki „military SF” czy „militarystycznej powiastki” cykl „Starfire” zadowoli nie tylko miłośnika przygód i wartkiej akcji, ale i czytelnika, który poszukuje uczty duchowej i intelektualnej i ma w nosie, czy akcja dzieje się pośród gwiazd, czy w bardziej znanej scenografii. Bo ludzie jak ludzie, są wszędzie tacy sami.

Szczerze polecam.

 

Krzysztof „Kalwejt” Pacyński

 

David Weber, Steve White

Krucjata

Tłum. Jarosław Koterski

Rebis, 2006

Stron: 488

Cena: 29,00

 

David Weber, Steve White

W martwym terenie

Tłum.Jarosław Koterski

Rebis, 2006

Stron: 706

Cena: 35,00

 


O sztuce mieszania koktajli

 

okladka

Pisarze mają doprawdy ciężkie życie – tak trudno im o nowe pomysły. Bo nie dość, że trzeba wytężyć umysł, to jeszcze w tym umyśle powinna jarzyć się iskra boża, która odróżnia artystę od rzemieślnika, Bacha od Straussa, a don Juana od pana Ziutka w dresie z trzema paseczkami. Ponieważ Stwórca gospodaruje swoimi iskrami nader oszczędnie, z prawdziwymi artystami i ich naprawdę umiejętnie skomponowanymi pomysłami mamy do czynienia boleśnie rzadko. Stąd mnogość opowiadań i powieści, powielających do znudzenia i do bólu to, co było już przerabiane setki razy. Efektem owego multiplikowania jest nagromadzenie wyniosłych elfów, mocarnych krasnoludów, pomysłowych uczniów czarnoksiężnika i nieopierzonych żółtodziobów, którym dziwnym zbiegiem okoliczności zawsze wszystko się udaje – od rozpalenia ogniska podczas deszczu po uratowanie świata włącznie.

China Miéville jest chyba jednym z ludzi, w których iskra boża rozgorzała płomieniem. Po jego „Bliznę” sięgnęłam w następstwie lektury „Dworca Perdido”, oczarowana światem Bas-Lag, niepodobnym do niczego, o czym dane mi było do tej pory czytać. Tym, co mnie w nim zachwyciło, były umiejętnie dobrane proporcje między tym, co znane, a tym, co obce.

Dziwny to świat. Niby nasz, a jednak nie nasz. Niby podobny, ale jakże różny. Świat, w którym egzystuje obok siebie kilka lub kilkanaście rozmaitych rozumnych ras, a każda z nich prezentuje cechy znane i nieznane zarazem. Są tak bardzo obce – bo obcym jest stworzenie z wężowym językiem, które żywi się krwią i powoli umiera pod wpływem słońca. Obca jest istota z chlorofilem pod skórą, najeżona kaktusowymi kolcami, w której żyłach płynie żywica. Zaś krańcowo obce są olbrzymie komarzyce, potrafiące w ciągu paru minut opróżnić świnię z krwi i wszelkiego innego płynu. Są również tragiczne. Dlatego, że choć dają się poznać tylko jako bezmyślne morderczynie – to jednak wtedy, kiedy są syte, gdy głód nie szarpie każdą ich komórką, próbują myśleć. A co w przedziwnych rasach takiego swojskiego? Ich przedstawiciele są tak bardzo ludzcy w swoich dążeniach. Dążeniach starych jak świat i tak doskonale nam znanych. Władza, ciekawość, chęć poznania, miłość, ambicja, braterstwo, głód, nienawiść... Można wyliczać długo, ale po co. Znamy to wszyscy, niektórzy aż nazbyt dobrze.

Lecz siła „Blizny” nie polega tylko na tym, że jej akcja dzieje się w świecie innym niż wszystkie. Nie tylko w tym, że technika przeplata się w niej z magią – przepraszam, z taumaturgią. Cechą, która sprawia, że to universum tak szybko przypada do serca, jest prawdopodobieństwo wydarzeń. Tak, wiem, trochę dziwnie to brzmi w odniesieniu do Ziemi-Nieziemi, gdzie w głębinach wszechoceanu można schwytać olbrzymiego wieloryba i zaprząc go do roboty jak konia do pługa. Gdzie spotyka się ludzi ze sztucznie wyhodowanymi mackami i skrzelami albo poruszających się na kołach napędzanych kotłem parowym. Gdzie można nosić przy sobie miecz wzmacniający prawdopodobieństwo albo grać na instrumencie, który spośród nieskończonej liczby możliwości równoległych wybiera i wzmacnia właśnie tę jedną, tę właściwą, tę w danej chwili potrzebną.

My, ludzie, obawiamy się nieznanego, lecz także kusi nas ono i pociąga. Dlatego, gdy odkrywamy za fantastyczną fasadą coś dobrze znanego, coś, czym żyjemy i co nas porusza – zatrzymujemy się przy tym. W „Bliźnie” mamy to wszystko. I podróż do krańca świata, do krainy bardziej odmiennej niż jesteśmy sobie to w stanie wyobrazić. Także uparte, codzienne działanie, które może nas tam zaprowadzić. Jest porywające uczucie, namiętne, gwałtowne i twórcze, znaczące każdą obietnicę blizną na twarzy kochanka, a także chłodna pustka, skłaniająca do oddania się komuś przypadkowemu, kto po prostu był w pobliżu. Mamy zdradę wielką i zdradę małą. Jest tam przyjaźń i jest niechętna tolerancja. Jest patriotyzm wielkich i chęć powrotu do ojczyzny, nie dająca spać małym. Jest wreszcie to, co nam najdroższe i najbliższe. Jest nadzieja.

Umiejętność zachowania proporcji to skomplikowana sztuka. Autorowi o płodnej wyobraźni prawdopodobnie łatwo jest stwarzać nowe elementy i osadzać je w świecie, który już zna. Stworzyć od podstaw nowy świat i rządzące nim prawa – już trudniej. Ale najtrudniej jest sprawić, by fantastyczny sztafaż nie stał się wartością samą w sobie, nie przysłonił autorowi, a następnie czytelnikowi tego, co zawsze jest najistotniejsze – innych ludzi. By niezwykłość środowiska posłużyła jako instrument do ukazania ludzkiego działania, a nie stała się celem samym w sobie. By dziwność i to, co znamy, tworzyło harmonijny napój, który można będzie z przyjemnością popijać, delektując się jego smakiem i próbując zidentyfikować i nazwać jego składniki. Miéville’owi chyba udało się ten złoty środek zachować.

Chciałabym kiedyś spróbować zmieszanego przez niego koktajlu. Bo ze zwykłych i niezwykłych składników potrafiłby chyba stworzyć drink, którego smak zapamiętałabym na długo. Tak, jak zapamiętam „Bliznę”.

 

Hanna Fronczak

 

China Miéville

Blizna

Tłum. Tomasz Bieroń

Zysk i S-ka, 2006

Stron: 636

Cena: 39.99

 


< 07 >