Fahrenheit nr 60 - sierpień-październik 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 07>|>

Recenzje (2)

 

 


Pij mleko – będziesz miał kaca!

 

okladka

Pewnego dnia w biurze pewnego prywatnego detektywa zadźwięczał telefon. Gdy Raymond podniósł słuchawkę, dobiegł go uroczy niewieści głosik błagający o pomoc i spotkanie w lokalu „Sen Konduktora”. Detektyw próbował wypytać kobietę o jakieś szczegóły sprawy, jednak wyglądało na to, że jego rozmówczyni wyszła z budki, nie przerywając połączenia. Twardy cyniczny łaps zaciągnął się papierosem, narzucił wymięty szary prochowiec i udał się na spotkanie. Niestety, kobieta nie pojawiła się w umówionym miejscu. Zamiast niej czekał niezbyt sympatyczny osobnik, który dość stanowczo usiłował odwieść detektywa od prowadzenia śledztwa. Wtedy dopiero zaczęły się kłopoty...

Brzmi znajomo? Wydawałoby się – klasyczny kryminał i detektyw na tropie zbrodni. A jednak to tylko pozory. Trzeba wspomnieć, że Raymond nosi niezbyt medialne nazwisko Chwościk, odczuwa nieprzeparty pociąg do mleka (którym upija się aż do utraty przytomności), a tak w ogóle to jest diabłem. W dodatku wszystkie wydarzenia mają miejsce nie na starej poczciwej Ziemi, ale w Zaświecie, miejscu, gdzie diabły, anioły, centaury, dżinnowie i inne ciekawe rasy wiodą radosną koegzystencję. Nie brak także nieumarłych... to znaczy umarłych, ale żyjących ponownie. Można tu spotkać wiele postaci, które jako żywo przypominają te, które kiedyś przewinęły się także przez „nasz” świat – jak na przykład gangstera Hieronima „Lubię rozkrajać ludzi i patrzeć, co mają w środku” Boscha, Brudnego Harry’ego Pottera czy Porucznika (to imię!) Borewicza. Książka pełna jest aluzji do znanych dzieł, miejsc czy osób, dość wspomnieć, że Zaświatem rządzą bliźniacy Romulus i Remus.

„Martwe dziwki idą do nieba” to cykl sześciu opowiadań połączonych osobami bohaterów. Autor operuje dowcipnym, lekkim stylem, sprawiając, że tekst nawet tak naszpikowany gagami czyta się płynnie i bez wysiłku. Szyller szydzi ze schematów fabularnych i szlagierów, domalowuje wąsy ikonom literatury i filmu.

Nie obyło się jednak bez niewielkiego zgrzytu. Konstrukcja Zaświatu, a w szczególności Miasta, nawiązującego do współczesnej ziemskiej metropolii, nie jest tak spójna, jak czytelnik mógłby sobie tego życzyć. Aniołów i diabłów jest tu jak na lekarstwo, w dodatku niewiele między nimi różnic, poza wyglądem i tradycyjnymi – takimi jak rogi czy aureola – atrybutami, no, może jeszcze odmienne upodobania w kwestii napojów wyskokowych. W Mieście żyją, jak już wspomniałam, istoty różnych ras, mają miejsce strzelaniny, porachunki gangów. Nierzadko ich spotkania kończą się dla jednej ze stron na... cmentarzu.

Mimo drobnych niedociągnięć książkę polecam. To sympatyczna, odprężająca, a przede wszystkim rozweselająca lektura.

 

Katarzyna Pilipiuk

 

Donat Szyller

Martwe dziwki idą do nieba

superNOWA, 2006

Stron: 292

Cena: 25,50

 


Twierdzy poczet dziwów

 

okladka

Tak się ostatnio złożyło, że Wrocław, w pewnych kręgach Twierdzą zwykle zwany, zyskał sobie przychylność wielu autorów co chwila nowe książki na jego temat popełniających. Mój patriotyzm lokalny pieje z zachwytu i przyklaskuje ochoczo tej tendencji, która szybko się chyba nie skończy, gdyż i plenerów, i historii, i tajemnic, i inszych źródeł inspiracji wystarczy jeszcze na dziesiątki, ba, nawet setki opowieści. Fantastycznym obliczem stolicy (z)Dolnego Śląska zajął się – bądź co bądź tubylec – Krzysztof Piskorski, porzuciwszy w końcu jałowe piaski pustyni tudzież różnych wygnańców, najemników i proroków. Jego „Poczet dziwów miejskich” to zbiór dziesięciu dość krótkich opowiadań, jak na standardy Fabryki Słów, z upodobaniem raczącej czytelników opasłymi tomami – zdumiewająco cieniutki. „Łeee, tylko tyle?”, wyrwało mi się na jego widok. Ano tylko.

Wrocław według Piskorskiego to miasto zamieszkiwane przez wysłanników niebios i piekieł, gadające kruki, których żywot rozpoczął się w zamierzchłych czasach pogaństwa, równie wiekowe bazyliszki, czarownice, zdegenerowane krasnoludki zatrudnione przy wyrobie wina marki wino i mnóstwo innych, niecodziennych stworków. Czyli nic, czego byśmy już nie znali. Aż chce się powiedzieć – normalka, panie, normalka. Gdzieś pośród tej czeredy błąkają się również ludzie, w przeważającej większości nieświadomi istnienia tej drugiej, skrzętnie przed nimi ukrywanej strony rzeczywistości. Ci, którym dane jest jednak ową stronę poznać, nie zawsze kończą szczęśliwie. Bo równie dobrze mogą się z bazyliszkiem czy krasnoludkami zaprzyjaźnić, ale także skończyć jako dzieło sztuki na ścianie w gabinecie wysoko postawionej szychy z piekła rodem. Ot, życie.

Każde z opowiadań tworzy odrębną, zamkniętą historię. Nie należy się w nich doszukiwać żadnych przesłań, sensów i głębi. „Poczet dziwów miejskich” to literatura czysto rozrywkowa, do przeczytania i zapomnienia, nie kontemplacji. Od czasu do czasu autor rzuca dowcipem, zabawną metaforą czy nawiązaniem, niestety, nie zawsze udanym, jak chociażby w przypadku bibliotekarza – łudząco, lecz zbyt nachalnie podobnego do postaci z powieści Pratchetta; o subtelności lub wyrafinowaniu aluzji nie może być mowy, a szkoda. Jednego autorowi nie można odmówić – zgrabnie przeskakuje z konwencji na konwencję, z tematu na temat. Niestraszne mu anioły i demony, szaleni naukowcy, kryminalne zagadki, podróże w czasie, polowania na groźne stwory, afery szpiegowskie albo polityczne machinacje. Cześć mu za to i chwała, podobnie jak za styl, w którym pisze, a który uważam za największą zaletę tej książki – Piskorski dał sobie spokój z męczącym, irytującym patosem z „Opowieści Piasków” i wyraźnie się rozluźnił, co zdecydowanie wyszło mu na dobre. Także pod względem fabularnym widać w „Poczcie dziwów miejskich” znacznie więcej swobody. Zawarte w zbiorze historie są lekkie, łatwe i przyjemne, może niezbyt skomplikowane, bez zaskakujących zwrotów akcji, za to opowiedziane językiem potocznym, żywym i ze swadą.

Jednak mimo wszystko czegoś tu jednak brakuje. W trakcie lektury nieustannie miałam wrażenie, że autor mógł się bardziej postarać, pójść krok dalej, trochę bardziej rozwinąć wykorzystywane pomysły. Stworzył coś na kształt literackiego fast foodu – wartości odżywczych zero, ale dla niewyrobionego podniebienia całkiem smaczne, napchać się można szybko i tanio. A przecież i w jedzeniu, i w czytaniu nie tylko o napchanie się chodzi. Przydałby się jakiś smaczek, coś, co na dłużej zapadnie w pamięć. Dominująca nad całością postać, oryginalny pomysł na świat przedstawiony, intrygujący klimat – aż się prosi, by zrobić z Wrocławia miejsce fascynująco tajemnicze, groźne, takie, jakie zapowiada okładka – tego u Piskorskiego nie ma i to boli najbardziej. W rezultacie „Poczet dziwów miejskich” przypomina garść drobnych. Niby da się z nich coś uzbierać, lecz przecież wszyscy wiemy, że nie ma to jak solidny, konkretnie szeleszczący banknocik.

„Poczet dziwów miejskich”, choć koniec końców trochę rozczarowuje i pozostawia poczucie niedosytu, mogę polecić jako czytadło na jeden wieczór. Wieczór krótki, acz całkiem przyjemny.

 

Marta Kisiel

 

Krzysztof Piskorski

Poczet dziwów miejskich

Fabryka Słów, 2007

Stron: 270

Cena: 26,99

 


Klarowna opcja

 

okladka

W dzisiejszych czasach zaszufladkowanie utworu literackiego bywa trudne. Sami pisarze nie ułatwiają sprawy, nierzadko za cel biorąc sięganie tam, gdzie wzrok nie sięga. Konia z rzędem, komu nie zdarza się pogubić i kto w świecie migotliwych znaczeń pozostaje niewzruszony, niczym kwiat lotosu na pomarszczonej tafli wody.

Jak gdyby z myślą o zagubionych istnieje jeszcze na tym świecie odmiana twórców trzymających się ram konwencji. „Produkt uboczny” wydaje się być – na pierwszy rzut oka przynajmniej – dziełem pisarza aspirującego do tej grupy. Książka jest zbiorem sześciu opowiadań. Każde stanowi realizację któregoś z klasycznych tematów, poruszanych chętnie przez literaturę SF. Jakie to tematy? W tekście pierwszym („Druga opcja”) znajdujemy obraz świata stojącego w obliczu permanentnego przeludnienia. Tytułowy dla antologii „Produkt uboczny” bierze na warsztat problematykę ludzkich klonów. „Chrononauta” jest narracją o podróżach w czasie, natomiast „Śmierć to zwykłe marnotrawstwo materiału” – ocierającą się o horror opowieścią o opóźnionych skutkach hitlerowskich eksperymentów. Brzmi znajomo? Przechodząc dalej – „To pana SHOW, panie Mackormik” mówi o człowieku obdarzonym mimo woli iście nieludzką wszechwładzą, a ostatni tekst – „Serdelek na wakacjach” – roztacza ponurą wizję przyszłości naszej rasy poddawanej wpływowi skażonego środowiska.

Skoro tematyka znana i lubiana, to rzecz stara się zapewne kreować nowe jakości formą – stwierdzi przerażony czytelnik zagubiony w świecie literackich hybryd. Otóż – nic z tych rzeczy. Forma „Produktu” pozbawiona jest ekstrawagancji, przeciwnie – przywodzi na myśl z lekka pokryte patyną teksty klasyków sprzed lat.

Czyżby więc czytelnik mógł z ulgą wykrzyknąć, że oto otrzymał zbiór utworów gatunkowo jednoznacznych? Raczej tak, z małym zastrzeżeniem, o czym poniżej.

Tomaszowi Duszyńskiemu nie sposób odmówić umiejętności obrazowego ujmowania zagadnień, przyoblekania pojęć ogólnych w fabularny konkret, słowem: tego, co stanowi podstawę literatury problemowej. Nie znaczy to bynajmniej, że snute w „Produkcie” historie rażą pretekstowością, przeciwnie, z powodzeniem można czytać je dla czystej rozrywki, w głębokim poważaniu mając wszelakie głębie i ważkie treści. Sprzyja temu chociażby tempo, w jakim toczy się akcja. Teksty są skondensowane, zwięzłe, pozbawione wszystkiego, co niezbyt dla fabuły istotne. Z pewnością dałyby się przyoblec w dłuższe, powieściowe kształty, a gdyby Duszyński nie używał tak obficie skrótu, uproszczenia i groteski, byłby wręcz zmuszony do skorzystania z obszerniejszych form. Kosztem tych zabiegów jest stosunkowa powierzchowność w opracowaniu tematyki. Powierzchowność typowa dla literatury rozrywkowej, którą „Produkt uboczny” z powodzeniem stara się być.

No dobrze, powie ktoś, tylko gdzie w takim razie miejsce dla sugerowanej wyżej niejednoznaczności?

Osobiście widziałbym ją w toposach, od których roją się opowiadania. Duszyński sięga nie tylko po znane i powszechnie używane motywy SF, lecz wyraźnie czerpie z literatury (i nie tylko literatury) powszechnej. Te przewrotne, snute z przymrużeniem oka historie, wbrew swojej prostocie, dają dzięki temu względnie szerokie pole dla interpretacji. W połączeniu z umownie potraktowaną naukowością otrzymujemy teksty, które z powodzeniem mogą być czytane przez dumnych z niedoinformowania na temat dziedzin ścisłych humanistów. Zaprawdę, wiedzy takowej nie trzeba zbyt wiele, żeby czytać i rozumieć zawartość „Produktu ubocznego”.

Styl książki jest prosty i przejrzysty. Choć trudno nazwać autora arcymistrzem pióra i trafiają się mu fragmenty szlifowane najwyraźniej dość pobieżnie, lektura przebiega gładko i szybko.

„Produkt uboczny” jest zbiorem tekstów lekkich, przyjemnych oraz nieudręczających. Raczej nie zapadnie on w czytelniczą pamięć na długo, nie stanie się kamieniem milowym w rozwoju gatunku, ale też nie będzie się go wymieniać jako przykładu artystycznej pomyłki. Zbiór polecić można przede wszystkim osobom poszukującym rozrywkowej prozy utrzymanej w starym, uczciwym stylu. Jeśli boisz się, że kupując książkę SF, dostaniesz przejmującą opowieść o wstrząsającym losie zmutowanej bułgarskiej prostytutki wystrzelonej na przypominającą niemiecki dom publiczny stację na Marsie, w przypadku „Produktu” możesz być spokojny. Podobna niespodzianka Cię nie spotka.

 

Piotr Kobus

 

Tomasz Duszyński

Produkt uboczny

Fabryka Słów, 2007

Stron: 264

Cena: 26,95

 


Młody szaman kontra opór materializmu

 

okladka

Z całej twórczości Mai Lidii Kossakowskiej najbardziej jak dotąd przypadły mi do gustu opowiadania, ze szczególnym uwzględnieniem tak zwanego „cyklu anielskiego”. Z powieściami miałam dotychczas pół na pół. „Siewca Wiatru” był totalnym rozczarowaniem (może właśnie przez kontrast z opowiadaniami, których kontynuację wszak stanowi), pierwszy tom „Zakonu Krańca Świata” bardzo pozytywnym zaskoczeniem, a druga odsłona opowieści o losach Grabieżcy boleśnie zawiodła rozbudzone przez pierwszą nadzieje. Pomyślałam więc, że warto spróbować zmierzyć się z „Rudą sforą”, choćby po to, by ostatecznie przechylić szalę w którąś stronę.

Niestety, nie ma tak łatwo, bo z jednoznaczną oceną tej powieści mam niejaki problem. Bierze się on nie tylko stąd, że niespecjalnie interesują mnie „szamańskie klimaty”, co, jestem tego świadoma, musi poważnie rzutować na mój odbiór historii, której głównym bohaterem, tym razem, a contrario do „Zakonu” otwarcie i od początku, jest szaman. Przełknięcie tej pigułki nieco ułatwił mi fakt, że to szaman młody, dwa lata młodszy od Verne’owskiego kapitana, a zatem równie niedoświadczony w kwestiach szamanizmu, co ja sama.

Ergis – bo tak brzmi imię głównego bohatera – nie ma łatwych początków w nowym, odpowiedzialnym fachu klanowego czarownika, odziedziczonym po ciotecznym dziadku. Przede wszystkim źli ludzie chcą go wygryźć z prestiżowej posady. A ponadto, o czym chyba warto wspomnieć, zaświaty akurat ten moment wybrały na zawalenie się. Zatem pierwszym zadaniem chłopca, niejako przedłużeniem jego szamańskiej inicjacji, jest, bagatela, ocalenie świętego modrzewia, Osi Świata, a wraz z nim, rzecz jasna, zaświatów wraz z wszystkimi ich mieszkańcami.

Dostajemy więc quest w najbardziej klasycznym z dostępnych wydań, co pociąga za sobą pewne nieuniknione konsekwencje. Oszołomionemu nową rolą bohaterowi musi zostać przydany roztropny przewodnik. W tym wypadku jest nim bęben, klasyczny rekwizyt każdego szamana, który podczas wypraw w zaświaty staje się jego wierzchowcem. Ponieważ mamy do czynienia z baśniową wariacją na temat, ten konkretny wierzchowiec jest równie nieopierzony jak jego jeździec, a ponadto nie do końca schematyczny, bo kulawy. Skład drużyny uzupełniają z czasem Mężny Wojownik z Mrocznym Sekretem (to tylko jedna osoba) oraz Przewerbowany Wróg Zapewniający Element Komiczny. Pojawia się i Dziewczyna, ale, wbrew oczekiwaniom odbiorcy, nie jest Dziewczyną Szamana, lecz Twardą Kobietą Mężnego Wojownika. W sumie można się było tego spodziewać, bo szaman jeszcze chyba troszkę na własną Dziewczynę za młody – ale nie znam standardów wiekowych panujących wśród Jakutów, więc mogłam się rozczarować wbrew rozsądkowi, prawda?

Nie z tego jednak ani z wybranej formuły zamierzam czynić autorce zarzut, a z pewnego niezdecydowania. Czyniąc głównym bohaterem młodzika i przydając mu kompanów jako żywo przywodzących na myśl bohaterów Shreka (pomijam tu Wojownika i Kobietę Jego), zdawała się kierować swoją historię do młodszego odbiorcy. Zarazem jednak, osadzając ją tak mocno w kontekście historycznym i w niezbyt znanej szerszemu gronu mitologii Jakutów, uczyniła ją dla tego odbiorcy nieco zbyt trudną do przebrnięcia. Bo, nie oszukujmy się, dzisiejszy młody odbiorca, wychowany w kulturze obrazkowej, leniwy w swej masie raczej jest, a i braki w wiedzy ogólnej raczy posiadać. Jednak, nawet przyjmując, że autorka ma po prostu lepsze wyobrażenie o przygotowaniu intelektualnym młodzieży do lektury oraz jej zapale do zgłębiania kultur dotąd nieznanych, popełniła jeszcze inny błąd.

I może tym razem ja wyjdę na pierwszą naiwną i mającą złudzenia, ale gdybym miała dać tę książkę dziecku w wieku poniżej lat szesnastu, to bym tego nie zrobiła. Bo jest, po prostu mówiąc, zbyt brutalna i zbyt makabryczna. Przyjęta konwencja, konieczna, czego nie neguję, dla wiarygodnego ukazania postępującej i całkowitej zagłady metafizycznego świata, definitywnie skreśla „Rudą sforę” jako lekturę dla młodzieży – przynajmniej w moim przekonaniu.

Z kolei, co rodzi swoisty paradoks, pierwiastki młodzieżowe sprawiają, że rzecz średnio trafia do dorosłego odbiorcy. Humor, który byłby zabawny dla nastolatka, do dorosłego już nie przemawia. A i kibicowanie smarkaczowi, któremu i tak, zgodnie z odwiecznymi prawami opowieści, musi się w jakimś wymiarze udać, to dla kogoś, kto już w swoim czasie stosowną porcję podobnych rzeczy przeczytał, żadna frajda. Poza tym, nawet gdy już się przebrnie przez przydługie i konwencjonalne zawiązanie akcji, jej rozwój też jest męczący. I nie chodzi o to, że nic się nie dzieje. Przeciwnie, dzieje się aż za wiele, a rozmaite mityczne stwory czyhają, bez większej przesady, za każdym zakrętem szamańskiej ścieżki. A kiedy po paru epizodach mamy pewność, że z każdej potyczki Ergis z przyjaciółmi wyjdą zwycięsko, staje się to nużące. A mimo to trwa przez kolejne dwieście stron.

Nawet ogólny pomysł, stanowiący klamrę dla peregrynacji po zaświatach i, przyznaję, całkiem ciekawy, ta swoista teoria naczyń połączonych wsparta rozważaniami o potężnej sile pamięci nie wystarcza, by zasklepić wewnętrzne rozdarcie „Rudej sfory”. Co, zdaje się, miało być powieścią dla wszystkich, w efekcie nie jest zbyt dobre dla nikogo.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Maja Lidia Kossakowska

Ruda sfora

Fabryka Słów, 2007

Stron: 480

Cena: 29,99

 


< 07 >