Fahrenheit nr 60 - sierpień-październik 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 13>|>

Nasza i moja przyszłość w Europie

 

 

(na marginesie „PL+50”)

 

Aby w sposób sensowny zastanawiać się nad przyszłością naszego kraju i kontynentu, rozważyć wpierw trzeba kwestię, czy w ogóle przyszłość da się przewidzieć.

Przyszłość danego człowieka – zawsze, bo przecież wszyscy znamy cel swojej drogi. Co prawda jej konkretny przebieg jest jakby mniej jasny, ale z dużą dozą prawdopodobieństwa określić można rządzące życiem ludzkim prawidłowości. Zawsze płaci się za swoje wybory (niekiedy przez kilkadziesiąt lat się płaci...), upływający czas zawsze pomniejsza zakres osobistej wolności (niemowlę może być wszystkim, osiemdziesięcioparolatek już tylko emerytem, a studwudziestolatek – rozkładającym się ciałem) i zawsze cel osiągnięty jest tylko cieniem celu planowanego. Natomiast rozwój społeczny czy cywilizacyjny zasadniczo nie da się przewidzieć.

Osobliwie żałośnie wyglądają po latach wszelkie wróżby technologiczne. Jako miłośnik literatury fantastycznonaukowej sporo się naczytałem opisów plastykowych domów i pancerzy czołgowych (na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych wszyscy wierzyli w rozwój chemii tworzyw sztucznych) lub lampowych, międzygwiezdnych radiostacji (nikt mi znany nie przewidział za to wynalezienia tranzystorów i obwodów scalonych). Najwyżej możemy dokonać dość prostych wróżebnych operacji – rzecz rzadką przedstawić jako powszechną (robot-android w każdej kuchni), parę przedmiotów połączyć w jeden (miecz laserowy), to, co małe – powiększyć (gwiazdolot to duży samolot), to, co duże – zmniejszyć (nanoroboty). Jałowość przewidywania rozwoju technologii jest więc oczywista – decydują bowiem o nim wynalazki i odkrycia, które – po wdrożeniu – powodują technologiczne przewroty; a wynalazku i odkrycia nie da się przewidzieć. Można najwyżej odgadnąć parę kolejnych kroków w rozwoju wynalazku już dokonanego – na przykład za parę lat (jeśli nie miesięcy) będziemy zapewne mogli kupić, o ile nas będzie na to stać, uniwersalny komunikator, będący równocześnie telefonem komórkowym, telewizorem i komputerem z dostępem do Internetu.

Na technice jednak sprawa się nie kończy. Jednym z ulubionych zajęć umysłowych w czasach przemian jest i było przewidywanie możliwych scenariuszy rozwoju społecznego. Nie chodzi w tym wypadku o utopie – one (albo ironizowanie na ich temat) były raczej owocem myśli o idealnym ustroju, nieobcych ludzkości przynajmniej od czasów Platona, a szczególnie się nasilających w „wiekach rozumu”, takich jak renesans, oświecenie, pierwsze trzy dziesięciolecia drugiej połowy XIX wieku, wiek XX w państwach komunistycznych. Chodzi mi bardziej o antyutopie, przewidywania przyszłości, która mogłaby mieć miejsce w wypadku ziszczenia się jakiegoś niepokojącego scenariusza historycznego.

Właśnie – niepokojącego (niekoniecznie zaś możliwego). Z antyutopii wnioskować można nie o tym, co może się stać, lecz o tym, czego boją się ludzie w miejscu i czasie, w których antyutopia powstaje. Kiedy Jules Verne pisał „200 miliardów hinduskiej władczyni”, najbardziej się bano rozwoju techniki militarnej: cóż stanie się – pytano – jeśli szczególnie potężne działa dostaną się w ręce złowrogich dyktatorów. George Orwell obawiał się powstania idealnie skutecznych metod propagandy, a np. Iwan Jefremow w nieprzetłumaczonej w Polsce radzieckiej antyutopii końca lat sześćdziesiątych „Godzina Byka” dumał, co by się stało, gdyby w warunkach zaawansowanego rozwoju technologicznego nastąpiła recydywa stalinizmu. Przypuśćmy – założył – że mamy środki techniczne pozwalające ustalić, co myśli konkretna jednostka, a jednocześnie znalazły się u władzy dyktatorskie i pragmatyczno-amoralne rządy. W warunkach koniecznego w tej sytuacji ustrojowej kryzysu ekonomicznego skończy się zapewne na odgórnym ustalaniu dopuszczalnej długości życia ludzkiego. Czy rzeczywiście tak by się stało – trudno powiedzieć, ale z pewnością Jefremow miał prawo się niepokoić o to, w jakim kierunku pójdą przemiany w ZSRR po wycofaniu się z nieśmiałych reform Chruszczowa...

I znowuż, w budowaniu antyutopii wykorzystuje się parę nieskomplikowanych technik. Albo przeszłość ma się powtórzyć, tylko trochę po nowemu (np. znów nastąpi średniowiecze, lecz mnisi będą przechowywać w bibliotekach nie skrawki papirusów, a ułamki płyt CD), albo konkretny wycinek dziejów jednej kultury zostaje nałożony na projektowany odcinek dziejów innej (lub tej samej, lecz na dalszym etapie rozwoju) kultury (np. po wojnie atomowej powtórzy się w Europie niewolnictwo). Można też pewien margines kulturowy czy polityczny współczesnych lub niedawno minionych czasów (feminizm, homoseksualizm, skrajną lewicę, albo np. aborcję) uczynić w świecie przyszłości elementem dominującym i zobaczyć, „co by było gdyby” to, co dziś rzadkie, marginalne, potępiane, stało się częstym, dominującym, cenionym.

Stąd też antyutopie wyjątkowo wyraziście wskazują na ideologie swoich autorów. Przeciwnik aborcji opisze świat, gdzie stosuje się „aborcję wsteczną” – tj. każdy rodzic ma prawo zdecydować o życiu i śmierci swojego niepełnoletniego dziecka, co ma opłakany rezultat, jeśli akurat mu się ono czymś narazi (tu dodatkowo zastosowano reductio ad absurdum); zaniepokojony zwolennik tolerancji wskaże na smutne skutki wojny rasowej w USA, gdyby takowa miała nadejść po objęciu władzy przez rasistów. A co by się stało, gdyby władzę objęła Liga Kobiet? Wszyscy oglądaliśmy „Seksmisję”...

Podając ostatni przykład, chciałem zaznaczyć, że nie każda antyutopia musi być pisana serio. Mamy i parodie antyutopii... Mamy także jeszcze inne gatunki fantastyki, które nie muszą być przewidywaniem – jak fantasy (zdajemy sobie wszak sprawę, że to, co jest baśniowe, nie może się stać rzeczywistym) albo równoległa historia (opisując dzieje, które się nie ziściły – np. świat, w którym zwyciężył Hitler – wiemy, że to wariant właśnie nieziszczony), ewentualnie są nim tylko częściowo, jak SF. Utopia też nie jest przewidywaniem. To raczej marzenie na temat tego, jakie powinno być ludzkie życie i zwykle dany marzyciel świadom jest, że coś temu idealnemu stanowi rzeczy przeszkadza (natura ludzka, przesądy, zło fizyczne... itd., itp.).

Antyutopia natomiast przewidywaniem jest, przewidywaniem na serio, choć realnie wskazuje tylko na to, co potępia, czego chciałby i czego się boi jej autor... na to, które elementy życia społecznego są – jego zdaniem – tak niebezpieczne, że gdyby się rozwinęły, uczyniłyby ludzkie życie nieznośnym. Po wróżbach ich – poznacie ich... (że sparafrazuję znany cytat).

Szczęśliwie dla zadania myślowego, jakie przed sobą – pisząc ten tekst – postawiłem, krakowskie Wydawnictwo Literackie wydało jakiś czas temu tom pod redakcją Jacka Dukaja „PL+50. Historie przyszłości”. Zawierający sześć futurologicznych esejów (Edmunda Wnuka-Lipińskiego – ten mocno beletryzowany, oraz Zygmunta Baumana, Jadwigi Staniszkis, Ryszarda Kapuścińskiego i Stanisława Lema), jak również siedemnaście opowiadań polskich autorów przeważnie (z wyjątkiem Marka Oramusa i Andrzeja Zimniaka) średniego i młodego pokolenia, tj. urodzonych między 1960 a 1980 rokiem. Pomijając wszystkie eseje oraz niektóre opowiadania, których autorzy najwyraźniej nie mieli ochoty odrabiać zadanej im przez wydawcę pracy domowej i napisali poetyckie etiudy o tym, że problem nie ma sensu, bo liczy się tylko osobisty wymiar losu (Daniel Odija), nic się nie zmieni (Tomasz Piątek) albo w ogóle nie wiadomo, co będzie, bo może być wszystko łącznie z powrotem wieków średnich (Olga Tokarczuk), albo czas może zacząć biec wstecz (Jerzy Sosnowski) – prozaicy przedstawili wizje dość precyzyjnie zdradzające, czego boi się współczesny Polak.

O dziwo, przede wszystkim boi się demokracji! To znaczy – jej procedur, a przede wszystkim prawa. W paru utworach widać poważny niepokój o to, co się może stać, jeśli przyjdzie się podporządkować przepisom dość absurdalnym i uchwalonym przez stosunkowo przypadkowo dobrane grono osób. W ujęciach groteskowych strach ten zaowocował np. historią o tym, jak oskarżony o prenatalne zabójstwo brata-bliźniaka (wszak w Polsce, w świetle ustawy antyaborcyjnej, liczy się czas urodzin od momentu poczęcia, a bywa, że w przebiegu ciąży bliźniaczej przeżywa tylko jeden zarodek) młodzian wyszedł z opresji, zawarłszy związek małżeński ze świnką morską (równouprawnienie orientacji seksualnych może prowadzić do legalizacji sodomii) – Andrzej Zimniak, „Kochać w Europie”. Albo żałosno-mrożkowską historią o chłopach polskich wyrzuconych na księżyc Saturna, gdyż polski rząd zgodził się na wykup ziemi, nie zauważywszy, że słowo to zostało napisane z dużej litery – Maciej Dajnowski, „Listy z Tytana”.

Ustawy mogą być rozmaite: wnuk odpowiadać może za długi dziadka (Cezary Domarus, „Biała krew”), można zabronić poezji (Karol Maliszewski, „Ostatnia poetka”), uzależnić awans służbowy od ilości porodów (Bartek Świderski, „Łabędzi śpiew ministra dźwięku”). Można praktycznie wszystko... Polak AD 2004 – jak widać – w swoim mniemaniu żyje w rzeczywistości kafkowskiej, gdzie władze mogą wszystko, a on nie może nic, choć oczywiście niby mamy pełnię demokracji. Wymowny to przykład załamania się pewnych nadziei.

Druga grupa koszmarów prezentuje nieco inny sposób myślenia, będący nijako rozwinięciem powyżej opisanego. Jeśli można zadekretować wszystko, to może się zdarzyć i tak, że władzę obejmie mniejszościowa grupa i samowolnie wprowadzi w życie swoje dziwaczne idee. W „Sercu wołu” Mai Lidii Kossakowskiej władzę objęły radykalne feministki. W rezultacie kobiety i mężczyźni zamienili się miejscami i to w stopniu zgoła dziewiętnastowiecznym. Mężczyźni są niewolnikami swoich żon, w pełni ekonomicznie oraz prawnie od nich zależnymi... i jeszcze technologia uwolniła kobiety od konieczności biologicznych (istnieje np. „sztuczna macica”). Z kolei Polska i Europa w prozie Jarosława Grzędowicza („Weekend w Spestreku”) doczekała się spełnienia postulatów skrajnej, alternatywnej lewicy; może niezupełnie, bo rządzi ona nie w całej Europie, a tylko w „specjalnych strefach ekonomicznych”, gdzie panuje równouprawnienie płci, ustawodawstwo antyseksistowskie, antyrasistowskie i antynacjonalistyczne, ekologiczny sposób życia i egalitaryzm – lecz dziwnym trafem wszystko to powoduje nędzę i utrzymywane jest za pomocą skrajnego zamordyzmu. Nieco inny wariant rządów lewicy opisuje Marek Oramus – tu spełnia się wizja Witkacego i Europę podbijają Chińczycy.

Oryginalną koncepcję przedstawił Łukasz Orbitowski. Wedle niej władzę w Polsce obejmują neopoganie i tworzą państwo teokratyczne (na wzór irańskich ajatollachów czy afgańskich talibów), ale oparte na dawnych wierzeniach słowiańskich. Przy czym jego opowiadanie („Władca Deszczu”) w sposób zdecydowany wyróżnia się genologicznie, literacko – nie jest bowiem tylko antyutopią, lecz raczej fantastyczną prozą w realiach antyutopii. Ma dzięki temu ciekawszą akcję i w ogóle łatwiejsze jest w lekturze, bo autor nie rozwleka części opisowych, rzeczywistość neopogańską rysując wyłącznie w tle.

Czego boją się autorzy drugiej grupy – sądzę, że fanatyzmu. Bo tylko on, gdyby dopuścić go do rządów, mógłby stworzyć podobne rzeczywistości. Z tym że większość pisarzy niepokoi fanatyzm polityczny, a Orbitowskiego – religijny.

Grupa trzecia to prorocy ekonomicznego i społecznego rozwarstwienia. Tworzy ją w zasadzie tylko Jacek Dukaj. W opowiadaniu „Crux” przyszła Rzeczpospolita jest państwem, gdzie w gruncie rzeczy już nikt nie musi pracować (skutek postępu nanotechnologii), ale tylko niektórzy chcą, więc ludność dzieli się na ziomalstwa żyjące na koszt opieki społecznej i pławiących się w bogactwie panów. Na ten obraz Dukaj nałożył realia z czasów wojen kozackich, uzyskując dzięki temu efekt swoistej stylizacji sarmackiej, nadającej swoistość językowi i realiom obyczajowym przyszłego świata. Ale na pewno to nie tradycje szlacheckie go przerażają.

Grupa czwarta biada nad możliwym wynarodowieniem. W zasadzie w prawie wszystkich opowiadaniach zachodzi ono w mniejszym lub w większym stopniu (w ogóle typy koszmarów się mieszają), ale dwóch autorów uczyniło z niego główny rys przyszłości. Maciej Żerdziński („Wyhoduj mnie, proszę”) upatruje jego przyczynę głównie w ekspansji kulturalnej Zachodu (jego bohater mówi charakterystycznym euroslangiem), a Barnim Regalica – w świadomej polityce antynarodowej władz europejskich i uciskającym narodowe większości prawodawstwie.

Tylko jeden utwór zbioru („Chłopaki, wszyscy idziecie do piekła” Andrzeja Ziemiańskiego) widzi przed Polską jaśniejsze perspektywy w polityce międzynarodowej, o ile można takimi nazwać rozgramianie pod flagą ONZ... Arabów na afrykańskiej pustyni.

Boją się więc wydrukowani w zbiorze „PL+50” polscy pisarze i nie tylko oni prawno-ustrojowych absurdów demokracji, rządów fanatyków, wynarodowienia i społecznego rozwarstwienia. A czego ja się boję?

Wszystkiego i niczego! Mam bowiem wrażenie, że losy zbiorowe tylko częściowo albo i wcale nie przekładają się na losy indywidualne.

Po pierwsze, choć oczywiście łatwiej jest zginąć lub popaść w nędzę w czasach wojny i dyktatury, ale można też w spokoju, szczęściu i powodzeniu je przetrwać – znamy przykłady szczęśliwej samorealizacji jednostek, żyjących pod władzą najokrutniejszych nawet reżimów. Z drugiej zaś strony, nieszczęście może spotkać człowieka w krajach i czasach dostatnich, szczęśliwych – katastrofy komunikacyjne i zamachy terrorystyczne świadczą o tym aż zbyt wyraziście. Żyję na świecie wystarczająco dużo lat, bym zdążył się przekonać, że żadna poprawa losu zbiorowego ani żadna masowa tragedia (wyłączywszy ostateczną zagładę) nie jest w stanie w sposób konieczny poprawić czyjegoś losu bądź go pogorszyć. Zawsze można danej przez los szansy nie wykorzystać, zawsze mieć można wyjątkowego pecha, przebywając pośród uszczęśliwionych ludzi.

Po drugie, szczęście lub nieszczęście w dużej mierze bywa subiektywne. Ktoś jest bogaty, a pragnąłby autentycznej miłości. Młody i dziarski pan X, gardząc kochanką, pożąda mądrości i władzy, a na przykład pani profesor XY budzi się co rano z gorzka świadomością, że zmarnowała życie, bo te książki jej na nic, skoro nie ma pięciorga dzieci...

Po trzecie, są takie wymiary szczęścia i nieszczęścia, które od społecznych uwarunkowań tylko częściowo zależą, jak wymiar fizjologiczny. Rozkosz, gdy trwa – zawsze jest miła, natomiast własne cierpienie fizyczne, starość i śmierć nie podobają się nikomu, a to właśnie one (a przynajmniej ostatnia z tej trójcy) będą udziałem każdego.

W rezultacie, choć przyjmując jakieś założenia aksjologiczne, możemy wymyślić pewien hipotetyczny rodzaj zorganizowania społeczeństwa, lepszy lub gorszy od panującego dzisiaj (a następnie zastanawiać się nad na tym, czy we współczesnym świecie i Europie są lub będą warunki do jego wprowadzenia w życie), napotkamy zasadnicze trudności, pragnąc wskazać choć jedną, konkretną osobę, co do której możemy być pewni, że właśnie to, a nie inne zorganizowanie społeczeństwa jej w czymś naprawdę pomoże i w niczym nie zaszkodzi.

Skoro nie mogę wskazać nikogo, nie mogę wskazać i na siebie. Siłą rzeczy, problem europejskiej przyszłości wydaje się być dla mnie osobiście (i nie tylko dla mnie) nieco abstrakcyjny – ciemność nadchodzi, nie opada mgła...

 

Napisano w styczniu 2005 roku.

 


< 13 >