Fahrenheit nr 61 - listopad-grudzień 2oo7
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 27>|>

Skąd przybywasz?

 

 

Mróz kąsa przekrwione policzki i wdziera się w przepracowane płuca. Ledwie nadążam za ojcem – wysokim na tle nocnego, czerwonego nieba – jego sylwetka przypomina rozłożyste „V”, futrzany płaszcz nadaje mu pozor zwierzęcego dostojeństwa, sztucer przewieszony przez plecy kiwa się z każdym posuwistym krokiem. Ojciec nie zwalnia. Pędzi niczym wicher, a ja zaraz za nim.

Spoglądam na końce biegówek – narty płyną białym zbałwanionym morzem miniaturowych pienistych szczytów; jedna, druga, jedna, druga... rywalizują o pierwszeństwo, niestrudzenie wyszukując drogę wolną od wystających spod śniegu korzeni i kamienistych pułapek. Co rusz rozglądam się, podziwiając drzewa ugięte pod ciężarem roziskrzonego srebrem puchu. Świat, zmarznięty i znużony, przykrył się grubą pierzyną śniegu i zapadł w spokojny sen.

– Jesteś? – woła ojciec, Wielki Autokrata Barnabar Hasta Barnabeus, nawet się na mnie nie oglądając.

– Jestem, ojcze! – wołam, próbując przekrzyczeć wiatr.

– Nie zwalniaj.

Jakżebym mógł? Robię co w mojej mocy, by dotrzymać mu kroku. Ogromny jak góra, opięty szarym futrem, skórzanym pasem, srebrem filigranowych guzów, okuć i aplikacji, tak dobranych i zmontowanych z ubiorem, by nie klekotać ani nie dzwonić. Mój ojciec. Władca Świata. Pierwszy Łowca.

Kto by pomyślał, że gwintowanie jego sztucera nie nosi żadnych znamion zużycia...

Ścigamy się z wiatrem i z zacinającym śniegiem. Gwiazdy migocą na ciemnokrwistym sklepieniu plejadą rozedrganych iskier. Mroźne powietrze tańczy na mojej twarzy, skubie ją i szarpie, a ja połykam je jak mityczne bóstwo płomienia, rozszalałe w niestrudzonym pościgu wśród chmur.

Biegnę, a płuca walą jak młot.

– Dziś nie będziesz strzelał – mówi ojciec, zatrzymując się bez śladów zadyszki i kładąc mi ciężką dłoń na ramieniu. Wpatruję się w jego czerstwą, na wpół skrytą pod sumiastym wąsem twarz, zdawałoby się, że oblodzoną i płomienną zarazem.

– Co będziemy robić? – pytam.

– Zobaczysz. Musimy dotrzeć na tamto wzgórze – wyjaśnia, wskazując gęsto zadrzewiony pagórek, wyłaniający się z mroku nocy na podobieństwo rogatego smoczego łba.

Po chwili ruszamy, tym razem wolniej, we wskazanym kierunku. Ramię w ramię, jak myśliwi skoncentrowani na uśpionej ofierze, suniemy cicho i w skupieniu, lekko pochyleni, wypatrując pośród drzew najmniejszego ruchu, nasłuchując leśnych hałasów i węsząc za piżmową wonią śnieżnych bestii. Łypię na ojca – w blasku pełni księżyca jego surowa twarz, mam wrażenie, promieniuje radością. Błyszczą kryształki lodu na bujnych wąsach, skrzą się wytłoczone wiatrem łzy zamarzające na kanciastych policzkach. Lodowy posąg, zdaje się ruszać bez udziału woli, jakby jazda na nartach była czynnością naturalnie wpisaną w jego organizm, niczym oddychanie.

– Po raz ostatni byłem tu równo dziesięć lat temu – mówi. – W dzień odnowienia przymierza.

– Jakiego przymierza?

– Zaraz wszystkiego się dowiesz, synu. Dziś wchodzisz w wiek męski i pora, bym cię przedstawił jako mojego następcę.

– Ale komu chcesz mnie przedstawić, ojcze? Przecież wszyscy mnie znają. Jestem Benekto Hasta Barnabar, twój pierwszy syn. Wie to każdy...

– Ale nie każdy cię zna – przerywa mi ojciec. – A one muszą zobaczyć cię, dotknąć i udzielić błogosławieństwa.

Tajemnica wylewa się chłodną falą ze słów Autokraty, by wpłynąć mi w trzewia i tam zagotować.

– Ojcze... o czym ty mówisz?

Nie odpowiada. Docieramy do pagórka i rozpoczynamy trudne zmaganie z wzniesieniem. Narty wydają się teraz przeszkodą, choć bez nich zapadlibyśmy się w śniegu jak w bagnie. Spocony, rozgrzany, z drżącymi kolanami, docieram w ślad za swym ojcem na szczyt. Tam drzewa witają nas mrokiem żywego tunelu. Wjeżdżamy weń, by po chwili zagłębić się w dziwny świat splątanych gałęzi, strzelających spod śniegu korzeni, rachitycznych skręconych pni i bajecznie lśniących grzybów, wokół których widnieją placki uschniętych liści, jak gdyby śnieg topił się w ich pobliżu. W istocie, im dalej w głąb leśnego korytarza, tym mniej śniegu, więcej liści i żywszych barw. Pomału blask księżyca marnieje i znika, zastąpiony przez światło bijące od wielkich, obwisłych kapeluszy, mieniących się kolorami tęczy i rdzawych wrzodów eksplodujących żółtym pyłem wszędzie tam, gdzie się zbliżamy. W końcu pozbywamy się nart. Idziemy dalej. Wita nas osobliwe poruszenie między paprociami, od których aż się tu roi. Ruch pośród liści i zwierzęce popiskiwanie, woń piżma i chrzęst gałęzi pod stopami.

Bogowie... cóż to za miejsce?

– Stój – mówi ojciec i zwraca się do hałdy gnijących liści, ubitych między bujnymi korzeniami wielkiego drzewa, ślepo kończącego nasz tunel. – Pomazaniec pokornie prosi panią podziemia, pójść pod pnie pragniemy.

Spoglądam na niego, nie pojmując tych słów. Wygląda, jakby mówił do drzewa.

– Ojcze... – chcę zapytać, lecz on ucisza mnie gestem. Zdaje się czekać, więc milknę i czekam wraz z nim. Nagle gnijące liście ożywają, rozpierane od wewnątrz, wydają się przyoblekać w jakiś żywy kształt. Dostrzegam postać wyłaniającą się z tego roślinnego chaosu. Spod liści, jak węże, wyłażą palce, długie i strąkowate. Za nimi pojawia się głowa. Rozwarty w szerokim uśmiechu pysk rzyga mchem i paprocią, jęzor brunatny jak ziemia strzela wokoło na podobieństwo bicza. Jasne oczy błyszczą szaleńczo i łypią na mnie, jakby stworzenie chciało mnie pożreć. Chłód chwyta za serce i zaciska trzewia w lodowatym uścisku. Kolana uginają się pode mną, z nagła rozmiękłe, rozgotowane. Tracę oddech i czuję, że ziemia zapada mi się pod nogami. Po chwili ziemno-listny wir wciąga mnie bez reszty i widzę już tylko ostatnie promienie światła zaginające się nad moją głową, wilgoć wdziera się w nozdrza zatęchłym odorem, smak ziemi i kory chrzęści między zębami kawałkami gnijącej flory. W strachu zapominam nawet krzyczeć, czuję jedynie, jak sztucer ześlizguje się z moich pleców, zostając na powierzchni.

Wpadam pod ziemię, w całkiem obce królestwo nor i niezwykłych, kolorowych grzybów. Widzę nowy tunel i nowe światło, fosforyzujące, zielonkawe. Ojciec uśmiecha się i zostaje w tyle, a dziwne istoty o czarnej skórze i ciałach obdarzonych setką dziwacznych połączeń i stawów prowadzą mnie w głąb fantastycznych korytarzy. Wszędzie słyszę wycia i piski, jazgotliwy skowyt i wilgotne kląskanie. Jak śmiech. Albo jak groźby i klątwy. Rzeczywistość staje na głowie, boleśnie namacalna i zarazem tak dalece nierealna, że boję się nawet odezwać, by nie spłoszyć tej groteskowej wizji.

Docieramy do komnaty pełnej małych żyjątek i świecących insektów. Na tronie z wielkiego grzyba siedzi największa z czarnoskórych istot. Przed nią, w koronie splątanych korzeni, znajduje się drewniana misa wypełniona krwią lub czymś, co ją żywo przypomina.

– Pakuj pysk pod powierzchnię posoki – odzywa się czarna królowa głosem lepkim i szorstkim zarazem. Słowa brzmią jak urywane parsknięcia. Gdy zwlekam, próbując zrozumieć to wszystko, silne dłonie czarnoskórych strażników chwytają mnie za głowę, przemocą zmuszając do zanurzenia twarzy w wypełniającym miskę płynie. Świat staje się mętny, barwiony czerwienią i przesiąknięty żelazem. Wyrywam się, lecz nic to nie daje – trzymają zbyt silnie. A potem jest ciemność...

...i ciepło...

...i oddech...

...zamiera mi w płucach. Biegnę co tchu, choć ciężki pancerz spowalnia ruchy. Serwomotory trzeszczą jak opętane, grając mi jazgotliwą polkę w rytm zabijania. Niebo płonie od nocnych wystrzałów, diabły pojawiają się zewsząd, rwąc ludzi jak stare prześcieradła, lecz ja się nie daję – walę z giwery, ile fabryka dała. Plazmowe pociski eksplodują w powietrzu niczym miniaturowe słońca, paląc wrogów całymi dziesiątkami. Przyparliśmy skurwieli do muru.

– Bierzcie! Bierzcie! – wrzeszczę jak opętany. Za sobą słyszę krzyczących kolegów i wiem, że im też dosypano proszku do żarcia.

Na moich oczach jednego z diabłów rozrywa wielkokalibrowy pocisk. Czarne mięso z mokrym chlupotem rozbija się krwawą miazgą na moim iluminatorze. Czujniki wyją, że się przegrzewam, ale ja nie mogę przestać, po prostu idę i sram gradem plazmowych odchodów w ich szeroko rozwarte pyski.

– Za wolność! – wrzeszczą głośniki oficerskiego pancerpojazdu. Szerokie gąsienice pożerają truchła padłych diabłów i żołnierzy Konfederacji zwartych w śmiertelnych uściskach. Trupy jeden mają smak. – Za wolność osadników i ich dzieci! Za nasz nowy dom! Do boju, prawi obrońcy wolności! Do boju! Za wolność! Za dom! Za pokój!

Sam nie wiem, kiedy zaczynam bryzgać krwią z rozdartego pancerza. Krew miesza się z płynem chłodniczym. Sikam strumieniem parującej juchy, jak pieprzona fontanna, ale jeszcze idę, jeszcze zgniatam pod podeszwą rannego diabła, wciskając mu but w czerep, czerep w glebę, glebę w...

– Naprzód! – krzyczy mi w uszach oficer polowy, gdy zwalniam tempo biegu i częstotliwość wysyłanych we wroga pocisków. – Nie było rozkazu „umierać”, żołnierzu. Był rozkaz „naprzód!” i „ognia!”, rozumiecie?

– Tajes... – bełkoczę, choć krwawe bąble bryzgają mi z ust, zakrwawiając wewnętrzną powierzchnię iluminatora. Nagle mój grzbiet przeszywa bolesny impuls, jak sztych rozżarzonym prętem prosto w kręgosłup; podali mi dopalacze. Pancerz jest zbyt drogi, żeby marnować energię, leżąc sobie na polu.

– Do ostatniej kropli w chłodnicy, kurwa! Za wolność!

No to idę. Pejzaż przede mną piękny, malowany krwią i horrorem. Tu czerwono, tam czarno. Tutaj trup gnije, tam jeszcze wierzga wesoło. Rym-cym-cym, tra-ta-ta, śliczna wojna ta...

– Za dom! – Słyszę z głośnika. Nie wiem tylko, o czyj dom chodzi. Swojego nie widziałem od... – Za pokój! – O tak. Za pokój w istocie warto zwyciężać. Za nami idą tu całe rodziny. Jak ta na holosztandarze, łopoczącym nad naszymi głowami. „Rodzina najwyższą wartością w Konfederacji.” „Zbuduj nowy dom – spokojne gniazdo dla twojej rodziny.” „Za wolność twojej i mojej rodziny.”

No więc rąbię z giwery aż miło. Rąbię we wroga, a dopalacze buzują we krwi. Rąbię w rytm haseł z głośnika. Rąbię, a plazma maluje cudownie lśniące obrazy w powietrzu. Rąbię z giwery i krzyczę:

– Kto wyrąbie więcej niż ja?

I strzelam tak długo i tak zapamiętale, że sam nie zauważam, kiedy dopada mnie...

...mroczna...

...śmierć...

...zagląda nam w oczy. Czuję to ja i czuje to każdy wojownik. Z pewnością wiedzą to również królowe, choć nigdy się do tego nie przyznają. Ale ja to wiem. Wiem, że różowoskórzy najeźdźcy wytłukli nas, jakbyśmy byli pasożytami.

Uwiera mnie ta myśl. Uwiera mnie nieuchronność naszego losu.

– Zejdziemy pod ziemię – mówi Nadkrólowa. – Nasi przodkowie nie wyobrażali sobie innego życia. Być może inwazja różowoskórych stanowi dla nas karę. Sprzeniewierzyliśmy się dawnym obyczajom i oto przodkowie zesłali z zaświatów szpon na nasze wątpia. Zejdziemy więc i skryjemy się w trzewiach świata. Generale, zorganizujesz ewakuację.

– Uczynię, jak zechcesz, pani – odpowiadam, pokornie gnąc kark przed Nadkrólową. – Nie możemy jednak zaprzestać walki. Naszym obowiązkiem jest kontynuować obronę. Musimy za wszelką cenę zachować naszą kulturę, pani. A ta zabrania nam uległości. Zabrania pokory wobec wroga. Zabrania...

– Dosyć. Generale. – Nadkrólowa wykrzywia oczy w grymasie znamionującym boleść i głęboki żal. Strzela językiem w rytm smutku, lecz zakreśla ośmioma palcami znak nadziei. – Zostało nas tak niewielu. Nasz świat w ostatnich dniach skurczył się niemiłosiernie. Zmiany są nieuniknione. Nadszedł czas przegrupowania, szukania nowych ścieżek. Nie możemy wdawać się w dalszą walkę, bo pozostaną po nas tylko...

...zbielałe...

...kości...

...sterczą z wnętrza posągu. Prawdziwe kości. Ludzkie. Im dłużej się w nie wpatruję, tym zdają mi się prawdziwsze i bardziej przerażające. O, bogini, która słyszysz nasze modły, chroń swoje dzieci! Bo oto obok wypełnionego kośćmi, pękniętego na pół posągu, leżą szczątki zupełnie nieludzkie.

– Ragonaki – jęczy moja płaczliwa siostrzyczka, wzywając mnie po imieniu – chodźmy do domu. Boję się.

– Cicho...

– Wszystko powiem mamie.

– Cicho! – Czasem jest naprawdę nieznośna. – Jeśli będziesz tak głośno, Podziemicha złapie cię i pożre na surowo.

Uciekła z piskiem z jaskini. Ale czego można spodziewać się po dziecku...

Nie potrafię przestać. Wciąż patrzę na te kości i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że mam przed oczami jakąś scenę z przeszłości. O, jasna pani, mądra bogini Nasa, daj mi oświecenie! Z twoich to szczątków uczyniliśmy nasze domostwa. Tyś nas przywiodła we własnych trzewiach do tego świata. Tyś oddała dla nas swe boskie życie, byśmy z twoich kości, twojego ciała i mózgu zbudowali nowy dom. Bogini, daj mi odpowiedź, pokornemu słudze twojemu – co oznacza moje potworne znalezisko?

Lecz modły nie dają rezultatu. Kościanym nożem rozcinam jedną z żył. W powstałą ranę wsączam sok świętego owocu Drzewa Wszechwiedzy i oddaję się modlitwie. W transowym rytmie oddechu pozwalam zstąpić duszy w rejony Przedrzeczy i cofam się w czasie, by dostąpić objawienia. Czyimi spadkobiercami jesteśmy? Jakie dano nam dziedzictwo? I kto je pozostawił?

Krew kapie z otwartej żyły, przesączając się przez gnijące liście. Czas płonie, obrazy ożywają, mokre hałasy tańczą. Jestem, szukam i znajduję. Spod liści wyłazi...

...czarna...

...istota...

...błogosławi mojego władcę. Trudno w to uwierzyć, że ja, rycerz Ragana Hasta Ragonaki, jestem jednym z lordów na dworze pierwszego Wielkiego Autokraty. I trudno uwierzyć, że oto przerażająca Podziemicha we własnej osobie oddaje nam całą swoją wielką, starożytną mądrość, gromadzoną przez wieki wiedzę i pamięć przodków. Oddaje nam przeszłość w zamian za obietnicę budowania przyszłości. Darowuje nam fundamenty pod nowy dom, pod wielki, świetny pałac. Wieszczy świetlaną przyszłość, pokornie prosząc o pokój.

– Pomazaniec poniesie pokój przyszłym pokoleniom – szczeka Podziemicha, z ledwością artykułując słowa w naszym języku, plując i parskając przy tym obficie.

To ważny dzień dla naszego ludu. To dzień wielkich przemian, dzień przymierza. A ja w tym uczestniczę. I jest mi z tym...

...niezwykle...

...dobrze...

...że to już koniec; niemal utonąłem. Chwytam powietrze łapczywymi haustami i rozglądam się po podziemnej komnacie. Na wielkim, fosforyzującym grzybie siedzi Podziemicha, uśmiechając się w ten niepokojąco obcy sposób.

– Pamiętaj – mówi – przeszłość pozostaw pamięci. Przyszłość poukładaj pewnie. Przyj prosto pod prąd. Postaw potęgę. Pilnuj pokoju, pomazańcu.

Zdumiony, przytłoczony niezwykle realnymi obrazami z przeszłości i zupełnie odrętwiały z zimna, daję się odprowadzić na powierzchnię. Mój ojciec, Wielki Autokrata Barnabar Hasta Barnabeus, uśmiecha się na mój widok.

– I jak?

Dziwne pytanie. Nie sposób na nie odpowiedzieć.

– Pamiętaj – mówi, przyjmując mentorski ton – że nasz świat ma niełatwą historię. Teraz już to wiesz. Sam tego doświadczyłeś. Widziałeś. Za dziesięć lat wrócisz tu, być może już beze mnie, by odnowić przymierze, przyjąć nowe błogosławieństwo i przypomnieć sobie, jaki początek miało nasze panowanie na tej planecie. Bo żeby móc szukać celu, żeby zgadywać, dokąd się zmierza, trzeba najpierw wiedzieć, skąd się przybywa. Nie zapominaj, synu, o swoich korzeniach. Za dziesięć lat świat będzie trochę inny, ale początek zawsze już pozostanie dla ciebie ten sam. I ten początek będzie cię określał aż po kres twoich dni.

Trawię słowa ojca przez całą drogę powrotną do pałacu. Śnieżyca rozpętuje się wokół nas, z każdą chwilą wydaje się gęstnieć, jak mleczna zupa mieszana boską chochlą. Suniemy z wiatrem jak ogniste smoki, ojciec i ja. W tamtą stronę biegłem pod wiatr, niczym ślepiec, bo śnieg wciskał mi się w oczy, i głupiec, bo nie zdawałem sobie sprawy z wagi naszej skromnej wyprawy. Teraz droga przede mną czysta jak kryształ, umysł zaś pełny nowej mądrości. Zawarłem dziś przymierze z historią, a historia ta dała mi wsparcie i siłę, bym swoje powinności wykonywał mądrzej i lepiej nawet niż moi przodkowie.

Bo chyba o to w tym właśnie chodzi?

 


< 27 >