Fahrenheit nr 62 - styczeń-marzec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Recenzje

<|<strona 07>|>

Recenzje (3)

 

  


O dojrzałości i swobodzie wyboru

 

Uczynię wyznanie natury osobistej: nie lubię powieści sensacyjnych, a powieści o psychopatach w szczególności. Lubię się łudzić, że ludzie są z natury rozumni, w swoim życiu kierują się zrozumiałymi przesłankami, i że ich logika jest moją logiką, a co za tym idzie, zostanie przeze mnie przyswojona i zrozumiana.

Jonah Wrens, którego swoim bohaterem uczynił Keith Ablow w książce o jakże tajemniczym tytule „Psychopata”, jest człowiekiem osobliwym. Nie dość, że ma mordercze skłonności, którym z lubością ulega, to jeszcze z zawodu jest psychiatrą, i to bardzo dobrym. Wydawałoby się, że powinien sam się przynajmniej zdiagnozować, jeśli nie wyleczyć. Niestety, w jego przypadku zasada „Lekarzu, ulecz się sam” nie ma racji bytu. Kiedy chodzi o niego samego, Jonah wyłącza myślenie i zaczyna kierować się popędami. A te są przerażające.

Historii o umysłowo chorych zabójcach unikam z jeszcze jednego powodu – ciągle naiwnie wierzę, że dorosły dlatego nazywa się dorosłym, bo nauczył się świadomego podejmowania decyzji. Człowiek w dzieciństwie skażony również ma wybór. Może mianowicie z całych sił starać się nie przydawać swoim bliskim bólu, jakiego doświadczył od rodziców, a może też osunąć się w miłosierne objęcia szaleństwa i zostać potworem, który nie odpowiada za to, co robi.

Oczywiście tego rodzaju podejście jest dużym uproszczeniem. Psychiatra Jonah jest chory – tego nie neguję. Dziwi mnie tylko, że pomimo tak wspaniałych wyników w leczeniu innych, sobie samemu pomóc nawet nie próbuje. Potrzeba bliskości przybiera u niego formę monstrualnie obrzydliwą, a on ulega jej, mając na względzie tylko siebie. Za nic ma swoje ofiary, te, z którymi już się połączył, i te, które dopiero wyśledzi. Potrafi płakać rzewnymi łzami nad pacjentem – chłopcem, którego w przypływie furii katuje nazbyt stanowcza mamusia – ale nie ma zamiaru przyjrzeć się temu, co sam robi. Jest dla mnie zaprzeczeniem dorosłości, jest samolubnym, zapatrzonym w siebie bachorem, który innych ludzi traktuje instrumentalnie – jak zabawki, które przytuli, jeśli go ukoją, albo rozerwie na strzępy, jeśli ukojenia od nich nie dozna.

Nie jestem znawcą tematu. Z psychiatrią nie miałam do czynienia i mieć nie chcę. Być może osobnik w taki czy inny sposób poszkodowany na umyśle nie ma nad sobą władzy. Być może pozbawiony jest umiejętności odróżniania dobra od zła, może ludzkie prawa i zasady są dla niego niczym, i to właśnie jest esencją jego choroby. Jestem jednak czytelnikiem książek, i jako czytelnik mogę wyrazić swoje zdanie na temat postaci, którą autor starał się przedstawić w sposób subtelny i wieloznaczny, jako tragicznego człowieka o pokancerowanej duszy. Jeśli o mnie chodzi, muszę stwierdzić, że mu to nie wyszło.

Dla mnie w psychopatycznym psychiatrze nie ma nic zastanawiającego. Jest człowiekiem, który dokonał wyboru i idzie swoją ścieżką, świetnie zdając sobie sprawę, kim jest i co niesie ludziom. Nie jest mi go żal, tak jak nie jest mi żal nikogo, kto ucierpiał wskutek swojego wyboru. Jest mi żal jego ofiar i ich rodzin, ale on sam nie ma w sobie nic, czemu mogłabym poświęcić bodaj odrobinę zadumy.

 

Hanna Fronczak

 

Keith Ablow

Psychopata

Tłum. Mariusz Ferek

REBIS, 2007

Stron: 316

Cena: 27,90

 


Magia rozważna i romantyczna z panem Pickwickiem w tle

 

Wszyscy, którzy zetknęli się z twórczością Jane Austin, Charlesa Dickensa czy sióstr Bronte, mimo że między dziełami wyżej wymienionych niekoniecznie można postawić znak równości, pamiętają bez wątpienia pewną cechę, jaka ich książki charakteryzuje – mam na myśli znakomicie oddane tło obyczajowe. I o ile siostry Bronte ukazywały nam świat dość ponury, o tyle zarówno Austin, jak i Dickens potrafili przedstawić swoich rodaków, ich wady, zalety, zwyczaje z lekkim przymrużeniem oka. Wyśmiać – ale z sympatią, wbić szpilę – ale tak, żeby nakłuwany uznał to za dobry dowcip. To sztuka.

Godną kontynuatorką takiego przedstawiania świata i zaludniających go postaci jest bez wątpienia Susanna Clarke. Wprawdzie nie opisuje ona życia na, dajmy na to, brytyjskiej prowincji z perspektywy panny na wydaniu (choć właściwie to też robi) – jej świat różni się od świata opisywanego przez wspomnianych już klasyków, tworzy bowiem fantastykę. A tu jak wiadomo kwestie posagu czy też pobytu w więzieniu za długi nie są aż tak istotne, znacznie ważniejsza wydaje się być magia, mimo to podczas lektury miałam wrażenie, że nad kartami „Dam z Grace Adieu” unoszą się duchy „mistrzów dawnych” i że są to duchy na wskroś dobre i przychylne.

Clarke nie odżegnuje się zresztą wcale od tych patronów, co więcej poszerza ich grono o Neila Gaimana, autora, było nie było, współczesnego, jednak, jak widać, potrafiącego inspirować.

„Damy z Grace Adieu” to zbiór opowiadań bardzo klimatycznych, zabawnych, ale i przerażających. Właściwie jedynym określeniem, jakie mi się nasuwa, to opowieści kobiece, absolutnie nie w pejoratywnym tego słowa znaczeniu. Są jak haft, białą dłonią damy dziergany, gdzie pod mistrzowskim wielobarwnym wzorem, kłębią się namiętności, pragnienia ludzi i innych, nie zawsze przyjaznych i sympatycznych istot.

Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że te historie mogła napisać tylko kobieta, widocznie diabeł nie czuł się na siłach.

 

Dorota Pacyńska

 

Susanna Clarke

Damy z Grace Adieu i inne opowieści

Tłum. Ewa Rudolf

Wydawnictwo Literackie, 2007

Stron: 294

Cena: 38,90

 


Bez zachwytu

 

A, pomyślałem sobie, wpuścił mnie Žamboch w malinę, a ja taki nie będę. I dam znać z góry, na co się trzeba przygotować. Czyli na książkę solidną, ale jak już napisałem powyżej, bez zachwytu.

Od czego by tu zacząć? Może od tego, że się Žamboch starał, co widać po tym, że prawie mu wyszło. Prawie. Jak temu gościu w Kołobrzegu, który prawie złapał osobowy do Zamościa.

Wyczytałem gdzieś (wiem, pewnie nie trzeba było), że to takie podejście do heroic fantasy. Anty-heroic pewnie w tym przypadku, ale na koniec i tak się pewnie okaże, że za wszystkiemu jest winny ten Niemiec, co to wszystko chowa. Jak mu tam było... a, właśnie! Postmodernizm! Nie wiem, jak szwagier, ale ja tego postmodernizma zaczynam mieć już trochę po dziurki w garnku. Wygląda to bowiem w dużym skrócie tak, że bierzemy coś, co już było, i piszemy o tym tak, jak wydaje nam się, że jeszcze nikt nie napisał był. Czasem działa, czasem nie. U Žambocha prawie. To znaczy, czytając „Bez litości” widziałem znacznie więcej pomysłów, których Žamboch starał się unikać, niż tych, o które sam się postarał. Co mu się udało, to w pewnym stopniu uciec od sztampy. Nie wiem, czy nikt mnie za to za zadnie nogi nie będzie chciał na najwyższej gałęzi wieszać, ale powiedziałbym, że do pewnego stopnia uciekał w podobnym kierunku co Kres, na przykład. Aczkolwiek, żeby mi nikt łapskami jak podolski złodziej nie zaczął zaraz machać przed nosem, to wyznam, iż jest to wrażenie odczytelnicze, a nie literaturoznawcze. Czyli Tobie, drogi Czytelniku tej recenzji, potrzebne to jak druga dziura w dużym uproszczeniu. Ale tak mi się skojarzyło trochę, nie poradzę. Jeśli ktoś bardzo chce inaczej, nie będę się upierał. Wracając do naszego kulprita... Po pierwsze, redukuje Žamboch magię do minimum. Po drugie, bliżej realiom „Bez litości” do wieku XVII niż średniowiecza.

Aczkolwiek, jak mówiłem, odczytelnicza tylko, proszę się nie sugerować i zapomnieć o tej wzmiance o Kresie. Zbierając do kupy bohatera i realia – co mu, temu Žambochu, wyszło? Mniej więcej odpowiedź na ulubione pisarskie pytanie Giena: Jak pan wymyśla swoje pomysły? Ano, panie, siadam i wymyślam.

Tak jakoś „Bez litości” sprawia na mnie wrażenie książki skonstruowanej. Poprawnie, jak czwórkowy uczeń. Solidnie i przyzwoicie, aczkolwiek, jako ten Tatarzyn w przydrożnym barze na stacji CPN-u, tylko z jednym jajem. Nie wydaje mi się, aby Žamboch stworzył tę książkę w chwili natchnienia, o nie. I przez to kombinowanie i konstruowanie przedziera się trochę jakby takie nasiłowanie. Ot, choćby na siłę stara się Žamboch przekonać nas, że Bakly nie jest, w istocie swojej, skrajnie miłym człowiekiem. Bardzo się wręcz Žamboch stara nas przekonać, że Bakly to łajdak, bydlę i sukinsyn. Co znów wychodzi mu tylko prawie, bo Bakly to przecież główny bohater, a głównego bohatera czytelnik musi lubić. Choć trochę, ale musi. No, przynajmniej w książce tego pokroju. W związku z czym popada Bakly czasem w rozterki i chwile słabości, które jego samego wydają się zaskakiwać dalece bardziej niż czytelnika. No niestety, choćby się Žamboch wypróżnił, jaki to Bakly jest zły, my dokładnie wiemy, kiedy się nasz (och, ty brutalu, ty...) bohater złamie, komu pomoże, z kim się zaprzyjaźni, a do kogo poczuje słabość zgoła przelotną. Co poradzić, panie, takie reguły gatunku, a wyżej nerek nie podskoczy raczej nikt.

Akcja też dla nikogo, kto przeczytał w życiu choć pięć książek fantasy i był inteligentny na tyle, aby je od siebie odróżnić, nie będzie stanowić większego zaskoczenia. Zlecenie, robota, komplikacje, finał. Szkielet, który Žamboch wypełnia dalszymi już szczegółami dość umiejętnie, choć sam osobiście też już na pewne zabiegi jestem chyba za stary. Na pewno nie jestem zwolennikiem tak daleko idących i, co tu owijać w reklamówkę z Tesco, dość jednak prostackich przerysowań. Co, przy odrobinie finezji i dystansu na przykład świetnie sprawdza się w komiksach, w „Bez litości” siada, bo albo Žamboch traktuje wszystko na zbyt poważnie, albo jak puszczał oko, to ja akurat musiałem spojrzeć znad książki w telewizor, bo przegapiłem. Tak czy inaczej, czterysta pięćdziesiąt stron twardzieli, z których każdy kolejny, który się pojawi, jest większy, twardszy i szkaradniejszy od poprzedniego, coraz to większe ilości wypijanego przez Bakly’ego alkoholu i pochłanianej przez niego spyży nie tylko nie robi na mnie wrażenia, ale zwyczajnie nuży. Odnoszę też nieco niepokojące wrażenie, że Žamboch tak trochę się Bakly’m przechwala. Że to takie niby hu hu hu, zobaczcie, jakiego twardziela wymyśliłem! Nie wiem, chyba jednak wolę, jak faceci kupują czerwone, sportowe samochody (albo przynajmniej podrasowują swoje punciaki i corsy), bo wtedy wiem dokładnie, z którym kompleksem mam do czynienia. Takie pisanie o jeszcze dłuższych mieczach trochę mi jednak trąci infantylizmem. Choć z ręką na sercu przyznaję, dajcie mi dziś znów siedemnaście lat, a pewnie bym się „Bez litości” zachwycił. I byłaby to niewielka w sumie cena za tę przywróconą siedemnastkę...

 

Konrad Bańkowski

 

Miroslav Žamboch

Bez litości

Tłum. Paweł Doliński

Fabryka Słów, 2006

Stron: 457

Cena: 34,99

 

P.S. Ale ilustracje to są akurat nędzne...

 


Anioły jak ludzie, ludzie jak anioły

 

Dawno, dawno temu... A może w przyszłości...? W każdym razie gdzieś i kiedyś w Neverlandzie była sobie kraina rozdzielona jeziorem i rzeką Gette. Specyficzna kraina, gdzie po jednej stronie rzeki rozwija się cywilizacja techniczna, po drugiej – istnieje cywilizacyjne zacofanie, ale niepodzielnie króluje magia.

Aniołowie, którym Bóg zostawił we władanie ziemię, zawarli ze śmiertelnikami Przymierze, które między innymi zakazywało przechodzenia z Brzegu Zachodniego na Brzeg Wschodni. Dlaczego? – nie wiadomo. Dość, że ludzie, elfy, gnomy miały możliwość opowiedzenia się, po której stronie Gette chcą zamieszkać i zostać tam aż do końca życia – bez zmiany adresu, ponieważ wyprawa na przeciwległy brzeg kończyła się nieodwołalnie śmiercią śmiałka.

Znalazł się jednak ktoś, kto wykoncypował, jak też połączyć zgoła odmienne światy i wybudował miasta na jeziorze. Tak powstało przed półwieczem Getteim – łączące ludzi z obu brzegów, w którym koegzystują i technika, i magia, i które nie łamie zasad Przymierza.

W zasadzie – nie łamało. Ponieważ nagle aniołowie stwierdzili, że Getteim to kpina z ich prawie-boskich zarządzeń i postanowili miasto zniszczyć. O swej decyzji poinformowali syna budowniczego Getteim – Merica Tyrena.

Meric ma teraz trzynaście dni, aby przygotować mieszkańców miasta do generalnej wyprowadzki albo... zapobiec katastrofie – bowiem aniołowie nie dopełnili jednej małej, malutkiej formalności postanowień Rady Trzynastu (rady złożonej z aniołów, którzy trzymają pieczę nad Getteim).

Meric na „przywódcę narodów” i superbohatera nadaje się jak pięść do nosa. To neurotyczna mimoza, płaczliwy słabeusz, typ na wskroś depresyjny. Ma jednak cudowną cechę – zdaje sobie sprawę z własnych ograniczeń i szuka pomocy u silniejszych od siebie.

Dlatego też trafia do prywatnego detektywa Nataniela Andresa, który wraz ze swoją asystentką elfką Aelis podejmują się pomóc Tyrenowi w poszukiwaniu tytułowego 13. anioła.

Anna Kańtoch swoją najnowszą powieścią weszła do stawki moich ulubionych pisarzy polskich. Jak w jej poprzednich książkach, tak i teraz urzekły mnie plastyczność świata, spokojna narracja, celne porównania. Świetnie odmalowane miasto rysuje się w wyobraźni jak żywe. Każda postać jest zindywidualizowana, ma swój charakter i usposobienie, w żadnym calu nie jest papierowa. Czuje się neurotyczność w zachowaniach Merica, „pierwiastek zła” w działaniach Nataniela – faceta, który sam siebie określa: „nie jestem miły”, złość i frustrację Aelis – dorosłej kobiety w ciele dziewczynki. Od czasów debiutanckiej powieści „Miasto w zieleni i błękicie” autorka rozwinęła się znacznie i dziś pisarsko dojrzała może stawać w szranki z wyjadaczami gatunku.

Kańtoch specjalizuje się w kryminalnej intrydze – w „13 aniele” również mamy do czynienia z czymś, co na swój użytek nazywam „fantasy kryminał”. Jako czytelniczka niezliczonej ilości powieści i opowiadań „detektywistycznych”, poczułam się mile zaskoczona precyzją, z jaką autorka dawkowała mi wiedzę, podsuwała tropy, myliła i gmatwała moje prywatne śledztwo.

Po skończonej lekturze przeczytałam dedykację i zrobiło mi się nijako. „Jakubowi Ćwiekowi, który najmocniej wierzył, że warto pisać tę książkę.” A gdyby tak nie wierzył? Gdyby nie wspierał Anny Kańtoch i nie utwierdzał w przekonaniu, że to dobra powieść? Dziś może nie byłoby tej książki, a ja nie mogłabym podzielić się z Wami konkluzją, że warto przeczytać „13 anioła”. Bo to świetna powieść jest i basta!

 

Karolina Kacprzak

 

Anna Kańtoch

13 anioł

Fabryka Słów, 2007

Stron: 456

Cena: 29,99

 


< 07 >