Fahrenheit nr 62 - styczeń-marzec 2oo8
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 15>|>

Wizja Wernyhory

  

 

Jedną z największych ułomności fantastyki jest to, że albo w ogóle ignoruje coś takiego jak rozwój kultury, społeczne przemiany, albo radzi sobie z tym w bardzo kiepsko. Fantastyka wymyśla najchętniej nowe maszyny, epatuje fantastycznymi wynalazkami, czasami tak zwanymi „budowlami socjalizmu”, czyli realizacją jakichś wielkich przedsięwzięć, które, owszem, śniły się nam, lecz przerosły nasze możliwości skalą, ale najczęściej nie zajmuje się tym, jak zmienia się na przykład sposób zarządzania, stosunki między ludźmi, ich zapatrywanie na świat. Owszem, bywają takie próby, nie zaprzeczam, ale generalnie jest z tym bardzo kiepsko. Nie chce mi się wdawać w dywagacje, komu się udało, komu mniej, ale gdy na przykład czytałem klasycznie futurologiczną powieść „Paryż w roku 1960” Juliusza Verne’a, spotkałem tam pomyślunek typowy dla XIX wieku, że mianowicie mamy służących, stosunki między ludźmi rodem z tamtego stulecia. Pomijam, jak kiepsko znakomitemu przecież wizjonerowi udało się przewidzieć rozwój nauki i techniki, bo to zupełnie inna sprawa. Jeśli chodzi o to, co zwie się czy to naukami humanistycznymi czy etyką, o zmiany systemu wartości, owa powieść jest klapą zupełną. Po prostu ani kroku niekoniecznie do przodu, bo tu nikt nie wie na pewno, gdzie ono jest, ale zwyczajnie mamy powielenie tego, co autor zastał wokół siebie.

Jeśli weźmiemy powieści, w których, owszem, mamy do czynienia z przemianami obyczajowymi, to jest to „parabola prosta”. Zazwyczaj ludzkość stacza się w jakiś rodzaj totalitaryzmu i tak naprawdę wizja jest uproszczeniem czy nawet trywializowaniem tego, co było. Jest może jeden wyjątek: „Powrót z Gwiazd”. Wszelako, powiedzmy sobie, mamy tam obronę tego, co jest, wobec tego, co może nadejść. Tak czy owak Lem jako jedyny dotknął problemu kierunku zmian w ludzkiej mentalności, kulturze, dążeniach, czyli spróbował wykreować „człowieka przyszłości”. Czy Zajdel stworzył fantastykę socjologiczną? Niektórzy tak uważają.

Moim zdaniem zachodnia literatura jest pod tym względem po prostu straszliwie wtórna. Problemy etyczne z cyborgami, czy można ich traktować jak ludzi, czy też nie należy, to powtórki dywagacji o lepszych i gorszych rasach ludzi. Czy można traktować Murzynów jak ludzi? Jeśli weźmiemy na tapetę najlepsze powieści, antyutopie, to jest to, jak już powiedziałem, zaledwie powtórzenie czy przetworzenie tego, co już było. Nawet gdy do nurtu SF zaliczymy Orwella, gdy sięgniemy do Wellsa, niewiele w temacie zmian w myśleniu, w postawie wobec świata. Owszem, jest trochę prognoz, że ludzie zgłupieją, i opisów takich zgłupiałych w różny sposób społeczeństw. Ale, powiadam, raczej nic do przodu.

Poniekąd się nie da. Bo jak wymyślić kogoś mądrzejszego, od siebie samego?

Jeśli coś się da przewidzieć, to na najbliższy czas.

No cóż, jak mi się zdaje, nieuchronne są zmiany w samej Europie. Kilka smętnych wizji już zaordynowałem. Jedna z nich, jak wieszczę od dłuższego czasu, to podział. Jak mi się zdaje, że wejście do Unii trochę rozmazało tę tendencję w naszym kraju, bynajmniej jej nie zatrzymało. Umownie mówiąc, podział na nowatorów i konserwatystów zaostrza się. Dla części ludzi zasady działania nowego świata, nowe możliwości nie mieszczą się w... No w czym? Głowie? Czasami zdaje mi się, że w grę wchodzi tu tylko jedno określenie: pedagogiczna porażka. Nie udało się czegoś nauczyć. Przed wyborami czy po, defekty w myśleniu są te same. Środowiska, które czują się zagrożone liberalną polityką rządu, otorbiają się, wytwarzają własne zastępcze organy, które mają chronić ich członków przed zgubnym wpływem na przykład edukacji. Stąd właśnie takie parcie na „katolickie” szkolnictwo, wyższe czy średnie. Sorry, nie zawsze to tak działa, nie ma automatyzmu. Są także „durne” szkoły publiczne, a najgorzej jest chyba z tak zwanymi prywatnymi. O wysokiej renomie. To osobna bajka.

Chodzi mi jednak o pewne zjawisko dotyczące religii. Karol Wojtyła nigdy nie był moim idolem. Owszem, podziwiam go. Ale nie uważam, że nie było na tym świecie lepszych. Owszem, wykonał znakomitą robotę dla świata, dla całego świata, wykopując dziurę, w którą w końcu wpadł komunizm. Rozpad imperium ZSRR to w dużej mierze jego zasługa. Ale... Nie bardzo chce się człowiekowi, który nawet nie rozpatruje kwestii swej wiary czy niewiary, dyskutować z pozycji teologicznych. Po prostu: moim zdaniem także Wojtyła nie uniknął stałego błędu Kościoła, dyskutowania z faktami naukowymi. Po kij? Nie rozumiem. Po co było różnicować metody antykoncepcji na słuszne i niesłuszne? W końcu doprowadziło to do produkcji fałszywych danych, okłamywania ludzi, oczywiście w dobrej wierze. Wojtyła rozczarował zachodnich teologów, zachodnie społeczeństwa.

Coś mi się jednak zdaje, że dopiero poprzez porównanie z obecnym papieżem widać, jak wielką był postacią. Tak na moje, Ratzinger ruszył w to, co menagerowie firm nazywają filuternie „marsz ku klęsce”. Ano jest takie zjawisko, objawia się ono na poziomie „związków taktycznych” w rozbudowanych organizacjach. Takich, co nie mogą się od razu rozlecieć. Polega na tym, że radośnie akceptuje się szereg posunięć prowadzących do autodestrukcji.

W dużej organizacji łatwo się może zdarzyć, że choć większość doskonale zdaje sobie sprawę, że skończy się straszliwym gruchotem, nikt nie ma osobistego interesu, by o tym głośno mówić. Jeśli katastrofa nastąpi w odległej przyszłości, nie ma motywacji, by dziś nadstawiać tyłek i walczyć z gnuśnością innych. Ci inni mają interes, by innowatora ujaić. Bardzo często jest tak, że „byle do emerytury”, „byle córka studia skończyła”. Interes indywidualny jest zupełnie gdzie indziej niż interes korporacji. „Wszyscy wiedzą, że to nie moja wina, mam zaklepane miejsce w radzie nadzorczej”. „Z moim doświadczeniem coś sobie znajdę.”

Karol Wojtyła pomimo wszystkich swoich wad zdawał sobie najwyraźniej sprawę, że Kościół Katolicki ma problem z uzasadnieniem swego istnienia, z „myślą założycielską” w świecie biologii molekularnej, genetyki, astronomii operującej na czasoprzestrzeni. Chyba miał świadomość tego, że z ogromnego i niegdyś wielce żywotnego ciała wyciekła krew: intelektualiści. Można powiedzieć, że już od czasów Kopernika tak się działo. Być może. Tak czy owak nasz papież widział konieczność zrobienia czegoś z tym, że najtęższe głowy albo zachowują się wobec Kościoła chłodno, albo obojętnie.

W ponowną ewangelizację Europy nie wierzę. O ile możliwe jest zradykalizowanie postaw, o ile pewnie uda się sięgnąć po część „odrzuconych”, o tyle słuchając tego, co mówią o religii na przykład media niemieckie, nie wydaje mi się możliwe, by nawet ktoś potraktował choć trochę poważniej zabiegi Ratzingera. Intelektualiści, dziennikarze, generalnie kasta tych, których w papierach agencji zajmującej się marketingiem określa się jako „decyzyjnych”, jest na nawet nie tylko na „nie”, ale wręcz poirytowanych próbami tak zwanej ewangelizacji. Reagują rozdrażnieniem, gdy muszą tłumaczyć, czy należy się pochylać nad używaniem prezerwatyw albo szkodliwością onanizmu. Druga strona nie jest w stanie dostarczyć argumentów, którymi warto by było się zająć.

Jak się wydaje, Ratzinger raczej przystał na wygodną koncepcję zapewne większości biskupów, by zająć Okopy Świętej Trójcy i trwać w nich. Ewentualnie ściągnąć do twierdzy, kogo tylko się da.

W efekcie mamy, co widać, zachowania niezrozumiałe, nie do uzasadnienia. Ilustracją podążania Drogą Donikąd jest ostatnia awantura o zapłodnienia in vitro.

No więc: dlaczego w szkle jest be?

Można by odpowiedzieć: „bo tak, juhasie”. I byłoby całkiem dobrze.

Nieszczęście objawia się w całej pełni, gdy ktoś wpadnie na pomysł, by rzecz całą uzasadnić – i to na gruncie naukowym.

Paradoksalnie świetną ilustracją tego zjawiska okazał artykuł profesora Stanisława Cebrata „Skrupuły biologa” opublikowany w „Tygodniku Powszechnym”. Profesor Cebrat jest znakomitym naukowcem, udało mi się go nawet poznać osobiście. To naprawdę wybitna postać na naszym uniwersytecie. Co nie znaczy, że się z nim zgadzam.

Nie wycofam się też ze swych tez, choć nie znam się na biologii, a na genetyce w szczególności. Po prostu z całą świadomością swego dyletanctwa na tekst zareagowałem właśnie tak: oto przykład, że postawy Kościoła obronić się nie da.

Argumentacja zaczyna się od tego, że z metody in vitro wycofał się jeden z czołowych naukowców zajmujących się jej rozwojem: Jacques Testart. Powody nie są całkiem jasne, ale jak się zdaje, ludzie chcieli od niego działań, które już wykraczały poza etykę. No i co? Z tego samego powodu 90-99% właścicieli sklepów z bronią w USA powinno zwinąć interesy. Bo teoretycznie klienci kupowali pistolet do postrzelania do puszek po piwie, a praktycznie do sąsiada albo teściowej. Ależ oczywiście, dzięki genetyce można założyć, z powodu braku młodych Chinek, hodowlę żon dla Chińczyków albo wymyślić coś jeszcze bardziej koszmarnego. Tyle że po prostu nie należy tego robić.

Argument kolejny. To nie jest metoda terapeutyczna. No więc rzecz miała miejsce w USA. Przyjęto, że metoda terapeutyczna ma zmniejszać liczbę osób cierpiących na dane schorzenie. Jak się okazało, metoda in vitro spowodowała zwiększenie się liczby aborcji pierwszej ciąży, co zwiększyło liczbę kobiet cierpiących na niepłodność. Metoda zwiększa liczbę osób cierpiących na niepłodność, więc nie jest metodą terapeutyczną.

Co tu nie gra? Bo metoda zapłodnienia in vitro nie leczy niepłodności naturalnej. Trzeba by zapytać, ile kobiet może mieć dzieci dzięki in vitro? Ze społecznego punktu widzenia, jeżeli już tym się zajmować, to ważne, czy może się urodzić więcej dzieci, czy mniej.

Nie wiemy, mamy natomiast dane, że „wprowadzenie in vitro uświadomiło wielu młodym kobietom, że nawet komplikacje, jakie mogą wystąpić po aborcji pierwszej ciąży w postaci niedrożności jajowodów, nie oznaczają bezpłodności”. Tia... Jak to u mnie się czepiają, a jak pan, panie magistrze, to zmierzył?! Świadomościomierzem?

Wykazanie owej implikacji to nie koniec: trzeba jeszcze wykazać, że na jej skutek kobiety decydowały się na NIEUZASADNIONĄ aborcję. Bo jeśli nie stoimy na gruncie życia od momentu poczęcia, być może ratowały one w ten sposób swoją pozycję społeczną w społeczeństwie, które działa jak stado hien: zagryźć sukę i jej młode. No więc może wzrósł procent kobiet, które nie dały się zagryźć?

A więc do wykazania poprawności dowodu potrzebny jest, oprócz świadomościomierza, miernik zasadności. Kto produkuje zasadnościomierze?

Przydałoby się przede wszystkim wykazać, że ów efekt w ogóle wystąpił. Czy był związek między wprowadzeniem metody in vitro a zwiększeniem się liczby aborcji. Jak? Najlepiej kilka razy wprowadzić i wycofać metodę... Nie da się? Ano właśnie, więc cały wywód powinien się zaczynać od „niektórzy sądzą, że...”

Niestety, jakoś trudno, moralizując na temat wszystkiego, co związane z prokreacją, uwolnić się ludziom od koncepcji pachnących totalitaryzmem. Bo cóż oznacza owa wojna o płodność? Więcej mięsa armatniego? Na to wychodzi. Może mam skrzywione patrzenie, ale właśnie tak.

Ze społecznego punktu widzenia pożądana nie jest „dzietność” w ogóle, ale zdolność do przygotowania osobnika do twórczej pracy w tym, jak mu tam, powiedzmy postindustrialnym czy informatycznym (dlaczego akurat informatycznym?) społeczeństwie. Można spojrzeć na statystyki. Najprościej porównać GDP i przyrost naturalny. Chcesz załatwić jakiś kraj na cacy? Spuścić go na dno nędzy, uczynić go nieważnym na międzynarodowej arenie na długie lata? Zrób mu duży przyrost naturalny. Więc spójrz na te statystyki. Jest tylko jeden kraj, który się trochę wyłamuje. To USA. Ale, jak już pisałem, jeśli zamiast GDP weźmiemy stan wykształcenia, to nawet taka potęga jak USA wróci w rankingu do szeregu. A więc ze społecznego punktu widzenia, powiedzmy – trochę inaczej z punktu widzenia teorii, że obywatel jest własnością państwa, pożądane jest coś odwrotnego: nie rodzenie przy pierwszej okazji, ale zdolność do manewrowania swoim życiem. Chodzi o to, by dziecko przyszło na świat w najwłaściwszym momencie. I, żeby nie było wątpliwości, czasami ludzie źle oceniają, że moment jest najwłaściwszy, ale statystyka jest nieubłagana, kraje o niskim przyroście naturalnym, kraje starych ludzi, w których ponoć jest kłopot z emerytami, stoją na ekonomicznym topie. One liczą się w polityce międzynarodowej. Kraje o młodych dynamicznych społeczeństwach, takie jak prawie cała środkowa Afryka, Ameryka Południowa, część Azji, są po prostu symbolem biedy i zacofania.

Musimy sobie jednak przypomnieć, że jeszcze przed rokiem 1989 wciskano nam, że chcemy ustroju, w którym państwo jest dla obywatela, a nie na odwrót.

Z tego punktu widzenia wygłaszanie kazań, że kobieta powinna rodzić, jest wyrazem złego wychowania. Z tego powinni zdać sobie sprawę wszyscy, którzy mają takie zapędy. Nie wasza sprawa, kto i z kim śpi. Nie wasza sprawa dlaczego. To wynika z tej zasady, że nie obywatel dla państwa. Na odwrót. Dlatego, jeśli ktoś chce coś zrobić ze swoim ciałem, nie krzywdząc tym nikogo innego, to nie leży w gestii żadnego moralizatora pouczanie go. Inaczej wyjdzie, że jesteśmy własnością państwa.

W tym wszystkim zasadnicza jest zupełnie inna sprawa: czy ludzie powinni sobie pomagać? Czy jałmużna jest metodą terapeutyczną? No... ani trochę. Doskonale wiadomo, że branie jałmużny uzależnia. Utrwala ubóstwo. Więc dlaczego tyle religii tak mocno podkreśla wartość dawania jałmużny? Powiedzmy inaczej: co ma obchodzić człowieka, który może dokonać zapłodnienia in vitro, czy to jest metoda terapeutyczna, skoro przyszło do niego dwoje ludzi i go o to prosi? Wygłosi im kazanie, że nie powinni to czy tamto? A jaki będzie tego sens? Albo im pomoże i jest duża szansa, że odejdą szczęśliwsi, albo nie i pozostaną nieszczęśliwi.

Dalej mamy, jeśli się zastanowić, argumenty jeszcze bardziej szokujące. Otóż jak sam autor zauważa, in vitro jest zalecaną metodą w wypadku dużego ryzyka wad genetycznych. Na przykład anemia sierpowata. No więc niech będzie owa anemia. I cóż? Autor twierdzi, że dzięki badaniom preimplantacyjnym, czyli przed wprowadzeniem zarodka do macicy, wyeliminowane zostaną zarodki z wadą. Możliwy jest przypadek, że zarodek będzie miał jeden komplet genów zdrowy, drugi uszkodzony. Autor załamuje ręce, że ten wypadek też zostanie wyeliminowany. Z genomu człowieka wybijemy w rezultacie ów feralny gen.

Przyznam szczerze, że trochę wieje grozą. Sęk bowiem w tym, że zalecenie zapłodnienia in vitro w przypadku wielkiego ryzyka wady genetycznej wynika z tego, że w praktyce urodzone dziecko ma ostro przechlapane. Chodzi o wadę, nie zaletę. Tymczasem autor zastanawia się, co będzie, jak wyeliminujemy anemię sierpowatą (czy to to samo, co niedokrwistość?), bo z nią łączy się odporność na malarię. No cóż... Jeśli chodzi o malarię, paskudna, ale zaleca się wybicie komarów. To zdecydowanie lepsza metoda niż hodowanie genu anemii.

Jeśli chodzi o cholerę i czerwonkę, darujmy sobie mukowiscydozę i jej gen: bezpiecznie i efektywniej przegotowywać wodę do celów spożywczych.

Trudno mi traktować te wywody inaczej niż „cygaro dla potrzeb filmu”. Inaczej musiałbym pomyśleć, że mam do czynienia z człowiekiem, który gotów jest poświęcić dla ratowania rozmaitości w ludzkim genomie życie innych ludzi. Ale mimo to powiało grozą rodem z XIX-wiecznych powieści o szalonych naukowcach.

A gdybyśmy tak na serio potraktowali troskę o genom człowieka, to od co najmniej kilkudziesięciu lat dokonuje się przy nim bardzo poważna manipulacja, i to na światową skalę. Dotyczy niemal wszystkich ludzi. To choćby stosowanie antybiotyków. One powodują, że osobniki cherlawe, jak autor tego tekstu, zamiast zejść w wieku poniżej roku, turlają się po tym świecie i płodzą następnych cherlaków z kiepskim układem odpornościowym. No więc konsekwentnie: wycofajmy antybiotyki. Mniej więcej do takiej porady chyba trzeba sprowadzić wymieniony dalej argument, że wycinając „złe” geny, można z nimi wycofać i dobre. Można. Owszem, starając się naprawić, można popsuć, ale po to właśnie mamy wiedzę, po to gromadzimy doświadczenia, żeby takich sytuacji uniknąć. Dlatego jeśli nawet coś sknocimy, to po pierwsze, skala sknocenia wobec tego, co już się dokonało – generalnie na skutek rozwoju cywilizacji, nie tylko penicyliny – jest pomijalna. Po drugie, możemy się nauczyć, jak działają, jeśli działają te domniemane „naturalne” mechanizmy, których wyłączeniem w przypadku sztucznych metod tak bardzo martwi się autor, co mają na przykład czynić ciążę kazirodczą mniej prawdopodobną. Możemy się nauczyć robić to dobrze, lepiej niż w naturze.

Czy naprawdę, jak pisze pan profesor, brakuje statystyk, czy to kolejne „cygaro dla potrzeb filmu”? Bo, jak się można dowiedzieć z innych źródeł, dzieci „z probówek” są „pod lupą” i dość starannie „opunktowane”.

Bynajmniej nie chcę wykazać, że profesor Cebrat racji nie ma. Raczej że tekst, jak to się mówi, „budzi zasadnicze wątpliwości”. Człowiek, który w opisywanej dziedzinie dysponuje wiedzą popularną, zamiast przekonać się do tezy, raczej potyka się o sztuczne konstrukcje wzniesione najwyraźniej okazjonalnie i niedające się powiązać ani ze sobą, ani z tą choćby popularną wiedzą.

Chodzi o pokazanie, co się dzieje, gdy intelektualista zdecyduje się bronić spraw Kościoła. Jakby to powiedzieć: raczej średnio. Widać, że poszłoby znacznie lepiej, gdyby biolodzy, a nie teolodzy wymyślili to, czego tu bronić należy.

Tego prawdopodobnie w jakimś stopniu świadom był Karol Wojtyła. Zapewne rozumiał, że jedynie ten niechciany modernizm może uratować dopływ świeżej krwi do kościoła. Artykuł profesora Cebrata wydaje się klasyczną próbą obrony „wartości podstawowych”. Autor zapewne poczuł się w obowiązku, bo przecież przez kilkadziesiąt lat komunizmu Kościół był ostoją niezależnej myśli, polskości. ośrodkiem walki z komunizmem. Ma zasługi, nie należy go atakować, zwłaszcza że wiele ataków ma charakter koniunkturalny, prasowy. I przeradza się to w takie trochę kopanie leżącego. A człowiek ma ochotę zawsze stanąć po stronie słabszego. Na przykład dlatego mógł powstać ten tekst. Ale też ma on wartość takiej „pracy obowiązkowej”. Trochę, choć przykro to mówić, pobrzmiewa jak referaty o wyższości gospodarki uspołecznionej.

Jeszcze kilkadziesiąt lat temu bycie niekatolikiem było czymś zdrożnym. Tymczasem dziś już po prostu jest inaczej. Dziś w grupie „młodych” intelektualistów, czyli młodszych niż ja (mówię o wieku, nie sugeruję, że czuję się intelektualistą), stosunek do Kościoła Katolickiego staje się czymś obojętnym. Są dwie tendencje: całkowita laickość. Tak zwanych wierzących muszę rozczarować: to nie jest wiara w niewierzenie. To nie jest lustrzane odbicie osoby wierzącej. To właśnie ignorowanie spraw religii. Prawdziwie niewierzący nie jest w stanie odpowiedzieć na pytanie, czy jest wierzący, czy nie. Ot co. Bo do tej pory ateista to był ktoś, kto na swój sposób stał w opozycji do wiary. Współczesny ateista to człowiek, który wie, że nie da się rozstrzygnąć kwestii istnienia czy nie Boga. On się tym nie zajmuje i nie określa nawet swojego stosunku do tych problemów.

Jest też grupa tradycjonalistów-pragmatyków. Nie wiem, czy są to „wierzący”, ale częściowo praktykujący. Ci akceptują częściowo Kościół. Mniejsza o to, czy można, czy nie można, ale postawa jest mniej więcej taka: wiemy, że macie trochę poprzestawiane, trudno, zniesiemy to. Zdarzają się młodzi wierzący bezkrytycznie, ale są już w zdecydowanej mniejszości. Mniej więcej w takiej, w jakiej występuje zjawisko „wojującego” ateisty. Zdecydowana większość chciałaby mieć święty spokój z problemami, jakie stwarza Kościół Katolicki.

Myślę, że dobrą ilustracją zmian jest ostatnia (piszę to 11 stycznia 2008 roku) awantura, jaka wybuchła w Hiszpanii po „demonstracji” zorganizowanej przez papieża. Przedstawiciele władz odpowiedzieli irytacją, twardo, że mają dość pouczania przez biskupów. Są gotowi tolerować Kościół, ale pod pewnymi warunkami.

Kolejne awantury (ten fragment piszę prawie miesiąc później). jak wyproszenie papieża z włoskiego uniwersytetu, świadczą o tym, jak faktycznie decyzyjna grupa ludzi wyobraża sobie kontakty z Kościołem.

Trudno powiedzieć, jak w przyszłości będą wyglądały stosunki ilościowe, ale jakościowe raczej się dobrze określają: intelektualiści chcieliby mieć spokój. Nie zajmować się pomysłami i problemami teologów. Ton zmienił też u nas w Polsce i to warto sobie uzmysłowić: z postawy „wojującego” ateizmu, którą jeszcze prezentują niektórzy działacze polityczni, na irytację. Nie ma ochoty na dyskusje. Dlaczego? Bo po drugiej stronie argumentów nie ma albo są takie, jak zaprezentowane w opisywanym artykule.

Tak na moje prymitywne wyczucie spraw tego świata, dialog się urwał. Jedna strona wskazuje drugiej rezerwat jako właściwe miejsce, druga powoli się tam wprasza.

Do czego to zmierza? Obawiam się, że właśnie do społeczeństwa wyraźnie podzielonego. Nie rozdartego, nawet nie skłóconego, ale wyraźnie kastowego. Może nawet takiego, w którym każdej kaście będzie się zdawało, że jest górą. Lecz tylko jedna będzie tą decyzyjną.

W Polsce to już raczej fakt, pewien fragment procesu się zakończył. Media są „liberalne”. Nie wojujące, antykościelne. One widzą księży w ich własnej piaskownicy. Niech się tam bawią, byle nie psuli nam państwa. To już nie jest polemika. Polemizować można z kimś, kto przedstawia jakieś frapujące argumenty, takie, których zbijanie wymaga poważnego wysiłku rozumu. A tu, jak napisałem wyżej, takich spójnych argumentów przedstawić się nie da. Najwyżej mamy próby obrony, których w sumie całkiem poważnie potraktować się nie można.

Pewnym probierzem zachodzących zmian jest stosunek Europy do islamu. Najogólniej mówiąc, jak mi się zdaje, powstaje coś na kształt islamu europejskiego. Ten może być zaakceptowany. Z islamizmem się walczy. To już fakt. Prasa co chwilę podnosi alarm w sprawie „honorowych mordów”, skrajna prawica w Austrii uchwala prawo zakazujące stawiania meczetów, choć nikt ich tam nie ma zamiaru stawiać.

Nade wszystko dokonano zajazdy dwóch krajów pod pretekstem walki z terroryzmem. Otóż jakby nie obracać, celem tej operacji jest podporządkowanie tych terytoriów europopodobnemu systemowi i ekonomicznemu, i prawnemu.

Jak to wygląda z drugiej strony? Przypomnijmy sobie obalenie szacha Iranu i koniec europeizacji tego wielkiego kraju. Ano właśnie tak: w pewnym momencie społeczeństwo, które doczołgało się do skraju nowoczesności, nagle dało nurka na powrót w średnie wieki. To dość dramatyczny odwrót. Podobne zjawiska można dostrzec w Afryce, na Dalekim Wschodzie. W USA mamy od dawna coś takiego: amiszów i Indian...

Nigdy nie byłem w Stanach i nie wiem, jak to wygląda naprawdę, ale zdaje się, że podobnie jak u nas na przykład Romowie (a dlaczego nie Cyganie?) zachowali etniczną, lecz także i kulturową odrębność. Jej skutek jest taki, że są gorzej wykształceni, znajdują się poza gospodarczymi strukturami państw, w których żyją. Co gorzej, popadają w konflikty z prawem z powodu wyraźnych różnic w systemie wartości.

Taka osobliwość, przyznam, że już nie wiem czyjego autorstwa (być może jednak Greków), zasada dziś oczywista dla Europejczyka: bliźnim jest każdy. Tymczasem zaczynało się od tego, że bliźni to członek plemienia. Na Wchodzie początkowo zasady dotyczyły tylko członków własnego plemienia, obowiązywała moralność Kalego. Kali komuś ukraść krowy, byle ten „ktoś” był z innej wioski, wtedy było dobrze. Ta plemienna moralność w Europie „zdechła” na poziomie oficjalnym, powiedzmy, bo to sprawa umowna gdzieś po I wojnie światowej, zaś obecnie jest dożynana na poziomie prywatnym, przez powszechną komunikację, zniesienie granic.

Więc, niestety, wszelka izolacja szkodzi tej zasadzie. Nie chodzi tu o to, co „stoi” w oficjalnych prawach, ale co siedzi w głowach. Jeśli podział na swoich i obcych jest wyraźny, to ukraść krowy obcemu jest dobrze.

Prawdopodobnie w wielu miejscach „cywilizowanego” świata zachodzi deasymilacja. Wtórny podział. Dzielnice z socjalnymi mieszkaniami, w których żyją wielopokoleniowe rodziny dziedzicznie bezrobotne. Jak (mi) się zdaje, w takich miejscach i okolicznościach doszło niedawno we Francji do kolejnych rozruchów.

Ludzie z Europy może czują się w USA zdobywcami. Mimo wszystko gdzieś ciągle funkcjonuje idea podboju kosmosu, to my możemy uratować świat przed efektem cieplarnianym, głodem, chorobami, my ten świat organizujemy. Nawet jeśli ktoś postrzega Amerykę jako światowego żandarma, w „cywilizowanej” części świata myśli się o jakiś politycznych rozwiązaniach problemu. Nie o zniszczeniu USA.

Odrzuceni walczą o przetrwanie. Co warto sobie uświadomić, syndrom Okopów Świętej Trójcy pojawia się w coraz to nowych miejscach. To nie tylko Rydzykowa uczelnia. Niedawno miniona u władzy formacja polityczna jako swe naczelne zadanie widziała przeprowadzenie rewolucji moralnej. Dopiero po tym procesie coś się zacznie budować. Przed jego sukcesem świat widać jako opanowany przez siły zła. W istocie ludzi ci zdobywając władzę postępowali, jakby ratowali oblężoną twierdzę przed ostateczną zagładą. Zdobycie władzy było wstępem do działań, jakie podejmuje się w akcie rozpaczy, żeby tej władzy nie utracić. Zdobywając władzę, postępowali jak przegrani, jak ją tracący.

O przetrwanie walczy patriarchat w społeczeństwach na Bliskim i Dalekim Wschodzie. Także w Afryce, prawdopodobnie to samo zaczyna się w Ameryce Południowej i Środkowej. Dlaczego? Bo współczesna technologia nie promuje męskich cech. Na nic większa siła mięśniowa, a takie cechy charakteru jak kogucia zadziorność, skłonność do nadmiernego ryzyka są wręcz bardzo szkodliwe. Tak, w instytutach fizyki przydałoby się ze dwa razy tyle fizyczek, to dziedzina, która dziwnym trafem wycina kobiety, ale też fizycy, którzy pozostają, bynajmniej ani trochę nie wyglądają na macho, choć, owszem, brodaci często, a i potężni się zdarzają.

To trochę zabawne i osobne zagadnienie dla fantastyki socjologicznej: współczesna technologiczna cywilizacja, owszem, promuje cechy kobiece. Kobiety zaczynają dominować, nie tylko zdobywają lepsze stopnie, nie tylko opanowują takie zawody, jak lekarz, księgowy, który dziś bardzo często jest księgową. Zaczynają awansować do obszarów „decyzyjnych”.

Europejska kultura daje sobie z tą sytuacją radę całkiem dobrze. Europejczyk potrafi znieść kobietę-szefa. Nie każdy, nie zawsze, nie ze wszystkich rejonów, ale w Europie to nie jest problemem.

Kilka razy już o tym pisałem, że kilkuprocentowe różnice pomiędzy np. efektywnością przedsiębiorstw prowadzą do całkowitego ich wyeliminowania z rynku. Dzieje się tak w stosunkowo krótkim czasie, najczęściej zaskakująco krótkim. Najczęściej najbardziej zainteresowani nie są w stanie zauważyć, jaka jest rzeczywista przyczyna katastrofy, winią światowy spisek, podejrzewają wyjątkową nieuczciwość konkurencji, złe wiatry i inne rzeczy, ale nie potrafią zrozumieć, że błaha z pozoru różnica sprawiła, że wszystko się zawaliło. To wynik, jak księgowi mówią, „składanego procentu”. No więc warto sobie uzmysłowić, że ta jedna różnica – że w europejskim przedsiębiorstwie można szefem zrobić kobietę, że wybór jest większy, że większy procent ludności jest zatrudniony na stanowiskach, gdzie wytwarzany jest duży dochód – wystarczy, by „wykolegować” konkurencję.

Myślę, że trzeba uściślić, o co chodzi w tym porównaniu. Jeśli mielibyśmy dwa identyczne państwa startujące z identycznego poziomu i miałyby one „wszystko inne” takie samo, poza właśnie sposobem traktowania kobiet, to by wystarczyło, żeby po kilkunastu latach zaznaczyły się pomiędzy nimi poważne różnice.

Tymczasem tak się składa, że obszary. na których ów patriarchat się kultywuje, mają całą kolekcję cech, które je dyskryminują. To choćby nierozwinięta infrastruktura czy brak sprawnego systemu szkolnictwa.

Bodaj najbardziej ciągnie w dół tradycja posiadania wielodzietnych rodzin. No cóż, w dawnych czasach obowiązywał jako symbol powodzenia, oprócz sporej gromadki potomstwa, wielki brzuch. Jeśli dziś to się zmieniło, podejrzewam, dlatego, że otaczają nas osoby z nadwagą. Chcielibyśmy się wyróżniać. Tu nie chodzi o mądrość.

Zmierzam ku takiej prostej tezie, że społeczeństwa, które nie załapały się do kręgu kultury europejskiej, mają bardzo marne szanse, by nadrobić stracony czas.

Przykład eksplodującej gospodarki Chin? No cóż. Liczący miliard z hakiem kraj ma produkt na poziomie Niemiec z ludnością ok. 60 mln, dramatycznie mniejszym terytorium, praktycznie pozbawionym gospodarstw naturalnych. Do tego, jak się przyjrzeć, w Chinach produkują europejskie i amerykańskie przedsiębiorstwa. Nie ma własnego rozwoju technologii, nauki. Czy się uda, jak udało się Japonii?

Japonia zaczęła pościg za Zachodem jeszcze w XIX wieku. Korea kilkadziesiąt lat później. Dziś po latach możemy powiedzieć, że kraje te w sumie dorównały Europie.

Problem wszakże nie w terytorialnym rozwoju. W XXI wieku nie ma technologicznego powodu, by jakiś region był wyraźnie słabiej rozwinięty od innych. Transport jest tak doskonały, że fabrykę da się postawić gdziekolwiek. Sprawi ona wrażenie rozwoju gospodarczego. Nawet daje się w tej fabryce zatrudnić kogokolwiek. Na przykład w takim systemie, że robotnik, który montuje coś, ma przed sobą tablicę z przyciskami i lampeczkami. Po zamontowaniu części wciska guzik na tablicy pod fotografią części, wówczas podświetlona zostaje fotka następnego elementu, robotnik odszukuje go, montuje, wciska kolejny guzik – i tak „każdy idiota” może pracować przy składaniu choćby i promu kosmicznego. Działać nie musi, wystarczy, żeby się dało sprzedać.

Otóż w dzisiejszych czasach można stworzyć taki „indukowany rozwój”. Dlaczego indukowany? Ano narzucony zewnętrznymi czynnikami. Wystarczy, że damy spokój ludności, a sprawy staną w miejscu na dziesięciolecia.

Może się, owszem, udać coś takiego, że wszędzie na całym świecie będą stały prawie identyczne fabryki i sklepy. Ale to nie oznacza zamazania podziału. Podziały zostaną w głowach.

Ku czemu ten świat zmierza? Czy ku rozejściu się na bogatą Północ i biedne Południe? Ku podziałowi na krąg kultury śródziemnomorskiej z (jakoś) liberalnym chrześcijaństwem, czy chrześcijańsko-ateistycznej i żarliwy religijnie Wschód, pogrążoną w chaosie Afryce?

Pewnie coś z tego będzie. Pewnie różnice terytorialne zostaną na długie lata. Chińczycy będą ciut bogatsi od Pakistańczyków, będą bardzo bogaci Chińczycy, wykształceni i, średnio rzecz biorąc, znacznie biedniejsi od mieszkańców czy Unii Europejskiej, czy USA. Pewnie lokalne wojny w Afryce potrwają jeszcze wiele lat i przez to całe kraje nie będą w stanie się podnieść.

Obawiam się jednak, że to, co będzie znakiem XXI wieku, to coś, co dziś na razie stało się swego rodzaju hasłem zachęcającym do harcerskiego działania: wykluczenie.

Dodajmy, współcześnie do słowa tego w domyśle „dolepia się” jednostkę. Owszem, mówi się o wykluczeniu całych grup społecznych, ale „wykluczony” jawi się nam jako ktoś oddzielony, samotny.

Myślę, że właśnie coś takiego, „jednostkowe” wykluczenia są współcześnie czymś może nie rzadkim, ale niezbyt niebezpiecznym. Tak naprawdę w XX i XXI wieku obserwujemy wykluczanie właśnie całych grup.

Dlaczego wykluczenie? Skąd to się wzięło? Po mojemu, to wynik jak najbardziej rozwoju technologii. W XIX wieku wykluczeni szybko albo umierali, albo wracali do społeczeństwa. W warunkach nadprodukcji żywności, ubrań, dostępności mieszkań, choćby i kiepskich, ale z dachem, dostępności paliw pozwalających przetrwać zimę, w Europie może żyć choćby i ostatnia łajza. Tu się nie da umrzeć dziś z głodu i chłodu, o ile się choćby zawoła o pomoc.

Wykluczeni nie znikają. Żyją. I tworzą coraz to liczniejsze grupy. Nie sądzę, że „zaleje nas czerń”. Owszem, jest niebezpieczeństwo kłopotów, chwilowych zwycięstw mas tych gorszych. Coś takiego, jak mi się zdaje, zdarzyło się na wielką skalę w XX wieku i skończyło z rozpadem ZSRR. Była to próba stworzenia państwa przyjaznego dla kiepskich. Kiepscy zaś, dlatego, że są kiepscy, stają się łatwi do wykolegowania. Ponieważ są wykluczonymi, mają jakąś cechę, która powoduje, że stale będą wykluczani.

Co warto sobie uzmysłowić, wykluczenie jest coraz mniej bolesne. Nie grozi głodem i chłodem, nawet brakiem dostępu do dóbr materialnych. O ile w XIX wieku ludzie walczyli o to, by nie dać się zepchnąć na margines społeczeństwa, dziś staje się to swego rodzaju stylem czy raczej sposobem na życie.

Jak na razie niewykluczeni i tak zwana większość społeczeństwa uważa za stosowne nad wykluczonymi się pochylać, debatować nad sposobami zapobiegania wykluczeniom i osoby tym dotknięte... rekultywować. Przywracać, znaczy się.

Pisałem już o tym kilkakrotnie: zjawisko raczej się będzie rozszerzać. Jak wyczytałem na pewnym forum, miałem postawić tezę, z której wynika, że demokracja zniknie. Poniekąd... Sęk w tym, że ja postawiłem tezę, że będą się pogłębiać podziały. Klasa ludzi niewykluczonych, cieszących się swobodami, tym samym zniknąć nie może. Nie, demokracja nie zniknie.

Jak do tej pory wystarczają proste prawne zabezpieczenia. Ostatnie doświadczenie – 2 lata rządów populistów – pokazało, że są skuteczne. Prawna zapora w konstytucji, ta znaczna większość głosów potrzebna do zmiany konstytucji, Trybunał Konstytucyjny, system odwołań, to wystarczyło, by się szalone pomysły wykrzaczyły. Było niebezpiecznie? Nie bardzo. Bowiem powstało jeszcze jedno zabezpieczenie: przynależność do Unii Europejskiej. To bardzo silna zapora, bo wiąże się z kasą.

W przyszłości prawdopodobnie będą musiały powstać jeszcze inne „bezpieczniki”, bo liczba wykluczonych znacznie wzrośnie. Ale co do jednego nie mam wątpliwości: poza wypadkami przy pracy władza wykluczonym nie będzie dana. Z tej prostej przyczyny, że są oni wykluczeni.

Rydzykowe uczelnie, różne kościelne organizacje, prasa, radio, telewizja to odpowiedź na brak akceptacji w środowisku dominującej warstwy społecznej. I, moim zdaniem, pomysł na to, by przetrwać. Po prostu zaczątek budowy rezerwatu. Chodzi o to, by było miejsce, gdzie powiedzą ci, że to „tamci” są wszystkiemu winni, zaś „my” jesteśmy dobrzy. I wystarczy. Towarzystwo się zbierze, wspólnie ponarzeka, nalamentuje się i rozejdzie do domu. Owszem, zrealizowane zostanie zamówienie na naukowe artykuły o nieszczęściach, jakie niesie ze sobą zapłodnienie w próbówce, o moralnym upadku i „nieuchronnym wyschnięciu rdzenia kręgowego z powodu uprawiania onanizmu”. Na wszelki wypadek poziom owych dysput będzie taki, że nikt spoza środowiska nie będzie mógł w nich wziąć udziału inaczej niż poprzez wykonanie jakiegoś pojedynczego gestu, już to paluszkiem o czoło, lub bezradnego rozłożenia rąk w przypływie ekumenicznej miłości.

Nie sądzę, że dojdzie kiedykolwiek do „rewolty”, do prób przejęcia władzy. Jak mi się zdaje, zwłaszcza po tym, co widzę w działaniach Kościoła, to po prostu wejście do rezerwatu, przygotowanie się do roli wykluczonego, lecz żyjącego z socjalu, i to całkiem dobrze. Do swoistej symbiozy, toczenia pozornego sporu, pozornej walki, bo przecież ktoś nam musi przywieźć kaszę i cukier, więc nie możemy przesadzić, żeby na przykład zaczął się bać przyjeżdżać.

Mogę dość łatwo wróżyć, jak będzie wyglądać w przyszłości sposób myślenia i widzenia świata „warstwy rządzącej”, czyli tych niewykluczonych. To, jak sądzę, będzie przedłużenie współczesnych poglądów intelektualistów. Pewnie coś na kształt tego, co spotykaliśmy w „bohaterskiej SF”. To się niewiele zmieni.

Co będą myśleć wykluczeni? Po pierwsze, nie będą sobie zdawać sprawy z tego, że są wykluczeni. Wszyscy będą udawać, że jest inaczej. Tak mi się zdaje. Obawiam się, że wojujący dziś intelektualiści, humaniści, działacze społeczni w pewnym momencie machną ręką. Nie, nic nie da się zrobić. Dla pewnej części ludności nie do przeskoczenia jest teoria względności i sposoby organizacji współczesnego społeczeństwa. Jedyne, co można zrobić, to zneutralizować niszczącą potencjalną siłę tkwiącą w głupocie mas.

Czy konsole do gier są sposobem? Nie wiem. Owszem, kiedyś otwierano świetlice, w których stawiano stoły bilardowe, żeby ludność po robocie nie piła.

Sukcesem będzie, gdy uda się wymyślić jakiś jazz dla mas i gdy na tym się będą skupiać wysiłki. Względy ekonomiczne spuści się z wodą. Coś takiego mamy już w europejskim rolnictwie. Płacimy za nieuprawianie pola. Może nie dokładnie tak, ale „coś około”. To jest coraz bardziej wirtualna działalność obliczona na zaspokajanie urzędników.

Nie wiem, czy konsole do gier, ale po mojemu, to będzie życie w coraz większej izolacji od rzeczywistości, w wymyślonym świecie. Przez urzędników, społecznych działaczy, polityków, artystów mniej lub bardziej wątpliwej jakości, kombinatorów, którzy będą chcieli narozrabiać z pomocą mas...

Nie, nie wiem, co w przyszłości ludzie będą myśleć. Z pewnością nawet w tej najbardziej pesymistycznej wersji w wielu sprawach będą ode mnie mądrzejsi. Więc nawet nie mogę marzyć, by wymyślić ich myśli.

Chciałem jednak powiedzieć coś całkiem innego: podstawą sukcesu ludzkiego gatunku jest jednak współpraca. Zaufanie do współplemieńca bierze się z tego, że ma się tę pewność, że gdy człowieka na polowaniu dzik poturbuje, towarzysz nie zostawi rannego.

Postępujące podziały, po mojemu, to największa plaga dla ludzkości, znacznie większa niż efekt cieplarniany, żywność modyfikowana genetycznie, zmutowane wirusy, a nawet upadek planetoidy. Bo ten ostatni tylko może się zdarzyć, zaś podziały się pogłębiają. Te procesy się dzieją na naszych oczach.

Nowy świat nie będzie wspaniały, będzie tylko nowy, to jedno jest pewne.

 


< 15 >