Fahrenheit nr 67 - październik 2oo9
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Literatura

<|<strona 19>|>

Cena spokoju

 

 

Abdul ben Jusuff abu Hassan poprawił na sobie kamizelkę wypełnioną semteksem i podpiął kable. Wszystko ściśle według instrukcji otrzymanej e-mailem od tajemniczego ben Hadżiego, zwanego Detonatorem. Dzięki jego światłym wskazówkom były kierowca międzynarodowych ciężarówek na trasie Tikrit-Peszawar miał wkrótce osiągnąć Raj.

Przystąpił do pieczołowitego prasowania białej jedwabnej koszuli i krawata. Kiedy jeszcze się ogoli, umyje pod pachami i wyperfumuje, przestanie wyglądać jak jeden z tysięcy terrorystów straszliwej Kalb Allah. Stanie się Selimem Telnepem, przedstawicielem tureckiego konsorcjum wydawniczego, zainteresowanego przedrukiem „Gazety Wędrownej” na obszarze Turcji.

Powtórzył w myślach kolejne czynności: wejść do sali konferencyjnej, podtrzymać rozmowę aż do przybycia redaktora naczelnego, który, ze względu na podeszły wiek i zagrożenie terrorystyczne, większość czasu spędzał w podziemnym bunkrze, podłączony do aparatury podtrzymującej życie. W odpowiednim momencie wybrać kombinację klawiszy na laptopie, dzięki której zostaną zdalnie odpalone ładunki wybuchowe, zamieniając całe pomieszczenie w magazyn wiórów i ludzkich szczątków.

Rozkoszne rozmyślania przerwał mu el-muaddin[1].

Allahu akbar! Wstańcie do modlitwy!...”

Zawodzące dźwięki z bransolety produkcji amerykańskiej (oby niewiernym wyschły lędźwia) nie pozwalały czekać. Ekranik wyświetlił tarczę kompasu ze strzałką wskazującą literę „M” jak Mekka. Terrorysta rozpoczął południowy salat[2].

 

***

 

Minister Bezpieczeństwa Karol Podkoński huknął głową w kant szafki i zbudził się. To nie był sen. Telefon wciąż dzwonił. Minister przymknął lewe oko i zwinął język w trąbkę. Na wewnętrznej stronie powieki niczym na ekranie wyświetliła się godzina: 3.10.

Boże, czy oni nie mogą znaleźć sobie bardziej cywilizowanej pory na zamachy? – zapytał w duchu samego siebie, a do słuchawki rzucił głośno:

– Kiedy i gdzie?

– GW Tower, wczoraj około dziewiątej wieczorem – po drugiej stronie kabla dał się słyszeć świeżutki jak zwykle głos jego sekretarza, Noela Pokornego.

– Nie mogłeś wcześniej zadzwonić?

– Dopiero teraz przyznali, że to zamach. Cały czas twierdzili, że pękła im rura z gazem.

– Dobra, opowiesz mi na spotkaniu.

– Już wysłałem samochód, panie ministrze.

– Trzydzieści kilogramów oktanitrokubanu oraz azydek jako detonator i to ma nie wybuchnąć? – wymamrotała przez sen małżonka ministra i przewróciła się na drugi bok.

 

***

 

W podziemnym pokoju narad Ministerstwa Bezpieczeństwa czekali już: pułkownik Zakała dowodzący komandem GANTT (Grupą ANTyTerrorystyczną), nadkomisarz policji Świerk i sekretarz Pokorny. Wszyscy podłączeni do lokalnej huby informacyjnej szlifowali brify i reporty dla ministra. Ten również niezwłocznie się okablował i przez interfejs międzypośladkowy zaczął zasysać dane.

 

Miejsce: GW Tower.

Czas: 21:15:34

Osoby poszkodowane: Redaktor naczelny GW Tadeusz Strychnicki (NSWP – Niech Spoczywa W Pokoju), Sekretarz redakcji Paweł Gawian (NSWP), (stanowisko nieustalone) Stanisław Dawidowicz (NSWP), biznesmen goszczący (przyczyna nieustalona) Selim Telnep (NSWP)...

 

Nazwiska zabitych (NSWP), rannych i zszokowanych w mgnieniu, hmmm, oka napłynęły do ministerialnego bufora. W następnych mikrosekundach załadowały się stale aktualizowane przez ekipę dochodzeniową dane o rodzaju materiału wybuchowego, sile rażenia, wzmianka na marginesie, że w GW Tower nie ma żadnej instalacji gazowej (skąd zatem wybuch gazu? Wróć! W dokumentacji powykonawczej budynku jak wół widać instalację gazową, której jednak nie ma... Cholera, znowu nas przechytrzyli, a beknąć nie ma komu), lista zakupów z pamięci patologa i zdjęcia z miejsca zdarzenia. Pomieszczenie wyglądało jak wnętrze maszynki do mięsa.

W pokoju zapadła znacząca cisza. Wszyscy znakomicie wiedzieli, co należy robić. A mianowicie – nic. Czekać, aż się odezwie minister. A ten bezradnie memłał myśli w głowie, szukając czegoś mądrego do powiedzenia. I nic nie mógł znaleźć. Co tu dużo gadać, niespecjalnie się znał na terroryzmie i zamachach. To dzięki kompetencji podwładnych sklepik jeszcze jakoś działał. Wyciągnął rękę nad głowę... Tak jakoś. Pomyślał, że napiłby się kawy. W tym samym momencie poczuł w palcach ciepłe ucho filiżanki, której czarna, aromatyczna zawartość parowała, rozsiewając miły duszy biurokraty zapach.

– Panowie, tak dalej być nie może – oświadczył stanowczo minister Podkoński i przestraszył się, że pracownik obsługi, który właśnie tak sprawnie spełnił jego niewypowiedziane życzenie, potraktuje to osobiście. – Mam na myśli ten cały terroryzm i spółkę. – Liczył, że brzmiało to dziarsko i z werwą. Ta „i spółka” szczególnie mu się udała. – Trzeba podjąć stanowcze i skuteczne kroki ku zapobieżeniu dalszym takim klęskom i zabezpieczeniu bezpiecznego bytu naszych obywateli, którzy ze wszech miar zasługują na pokój, spokój, błogostan i dobrobyt...

Pokorny nie słuchał. Sam kilka tygodni temu załadował do bufora ministra szkic podobnej wypowiedzi. Do katalogu przyswajania podkorowego. Teraz, z zamkniętymi oczami i językiem zwiniętym w trąbkę, przeglądał bazy w poszukiwaniu jakichś materiałów, które mógłby z triumfem przedstawić jako własne rozwiązanie problemu. Niestety, jak to w urzędowych archiwach, nic pożytecznego tam nie przechowywano.

– ...i dlatego żądam, proszę, domagam się, oczekuję natychmiast jakiegoś pomysłu...

Minister przerwał dla nabrania oddechu i wtedy zorientował się, że nie ma już nic do powiedzenia. Przynajmniej na razie. Zapadła kłopotliwa cisza. Wyskakiwanie przed orkiestrę nie było mile widziane w tym kraju kwitnącej gruszy, płaczącej wierzby i błotnistych dróg krajowych. Pokorny odchrząknął, by się odezwać, a tymczasem pchał dane do bufora ministra – do katalogu bezpośredniego dostępu.

– Odpowiedzią jest Pieczonka.

– Chyba świeżonka? – poprawił z głupawym wyrazem twarzy pułkownik Zakała.

– Proszę się zamknąć – syknął minister bezpieczeństwa, ponieważ dane od Pokornego właśnie wskoczyły mu do świadomości i mógł się popisać wiedzą. – Panie sekretarzu, proszę przedstawić kolegom pomysł.

Pokorny uśmiechnął się do swojego odbicia, które przechowywał stale w zasobach prywatnych bufora (po lewej stronie piersi), i skopiował materiały do otwartej przestrzeni wymiany dla całego zespołu.

– Konkretnie chodzi nam o Wiesława Pieczonkę. To główny negocjator Ministerstwa Zasiłków i Zapomóg. Uważam, że powinniśmy go zaprosić do współpracy w zespole kryzysowym. W tej chwili znajduje się... – sekretarz znowu zwinął język w trąbkę – ...na skrzyżowaniu w Drobinie. Negocjuje z rolnikami odszkodowanie za niesprzedane prosiaki.

– Wezwać go. Rolnicy poczekają.

– Już wysłałem samochód, panie ministrze.

Niesamowita organizacja, pomyślał Podkoński. Niemożliwa wręcz sprawność i kompetencja. Tacy są państwowi urzędnicy. Czuł dumę, że należy do tej elitarnej warstwy społecznej.

 

***

 

Negocjator Pieczonka Wiesław, syn Wiesława, siedział na ogrodowym krzesełku pod knajpą „Gwiazda” w Drobinie. Bliskość wodopoju poprawiała samopoczucie jego przeciwników. Lecz także osłabiała agresję. Pan Wiesław niestrudzenie toczył rokowania, przerywając je jedynie na wizytę w toalecie lub wycieczkę do kiosku po cukierki, którymi starał się wzmacniać organizmy przeciwników, osłabione nieznanym im dotychczas wysiłkiem intelektualnym i zimnym, mocno gazowanym piwem. Nagle przed knajpą stanęło trzech smutnych panów w ciemnych okularach i tanich garniturach. Kiwali znacząco paluszkami. Pan Wiesław bez słowa podniósł się i podążył we wskazanym przez nich kierunku. Na placu boju pozostali tylko chwiejni w postawie, acz niezachwiani w poglądach przedstawiciele rolników.

Tajniacy zaprosili negocjatora do rządowej limuzyny, która błyskawicznie ruszyła w kierunku stolicy.

W kabinie obok pana Wiesława z pewną siebie miną spoczywał elegancki młodzian. Aż tryskał ambicją i kompetencją. Tacy nikomu się nie podobają.

– No więc, jak się pan miewa, panie Pieczonka?

– Uprzejmie ośmielam się zwrócić panu uwagę, iż nie zaczyna się zdania od „więc”.

– Dziękuję za uwagę. Wnoszę z niej, iż miewa się pan co najmniej nieźle.

– Co najmniej wręcz przeciwnie. Po godzinach dorabiam jako obiekt podczas testów klinicznych na Amedzie. Mało kto nosi w sobie tyle schorzeń i przypadłości, co ja, panie...?

– Panie Bliskowicz, jeśli łaska.

– Panie Bliszkiewicz, jeśli łaska, do czego potrzebny jestem panu ja, skromny urzędnik ministerialny?

– Nazywam się Bliskowicz, jeżeli nie ma pan nic przeciwko temu. Szczegóły wyjaśni panu kto inny. Moje zadanie polega jedynie na przetransportowaniu pana do Warszawy. Z nas dwóch to ja, niestety, jestem skromnym urzędnikiem. Ten pojazd to służbowa limuzyna Ministerstwa Bezpieczeństwa.

– Ach, rozumiem. Pan jest zatem konwojentem. W takim razie zalecałbym skoncentrować się na realizacji tego niezwykle odpowiedzialnego zadania, zamiast marnować powietrze na rozmowy z konwojowanym, choćby ważnym, panie Blaszkiewicz – odparł pan Wiesław, cokolwiek rozdrażniony.

Bliskowicz natomiast przez resztę drogi rozmyślał, czy powinien się obrazić. Bo właściwie o co? Czy o umniejszenie jego roli, która przecież sprowadzała się właśnie do konwojowania? Czy może o fakt, że Pieczonka nie rozpoznał nazwiska jego stryjka, dobrze umocowanego senatora? Myśli kłębiły się po głowie Bliskowicza, a do tego stanowczo nie był przyzwyczajony.

Tymczasem pan Wiesław spokojnie, czyli jak zwykle, układał sobie w głowie plan spotkania, które za chwilę miało nastąpić. Na ogół tego typu pompatyczne zaproszenia pochodziły od polityków. Najczęściej od takich, którzy, chociażby z racji braków w wykształceniu, nie mogli oczekiwać od Pieczonki niczego poważnego. Pan Wiesław traktował ich jak niezbędny element krajobrazu, który co prawda szpeci, ale być może bez niego nie zdołalibyśmy dostrzec piękniejszych zjawisk. Każdy, kto lubi kanapki z szynką, powinien czasem odwiedzić chlewik. Inną grupą wzywających z użyciem tajniaków byli wysoko postawieni urzędnicy państwowi pochodzenia politycznego, którzy, chociażby z powodu koszmarnej niekompetencji, wyłożyli się na jakimś rzeczywiście poważnym (czyli dość rzadko spotykanym) problemie z dziedziny zarządzania państwem i podpadli jakiejś dobrze zorganizowanej grupie obywateli. Po namyśle doszedł do wniosku, że bardzo możliwy jest także scenariusz, w którym zaprasza go ktoś stanowiący harmonijne połączenie obu tych typów. Z tego by wynikało, że chodzi o sprawę błahą, lecz wywołującą emocje u obywateli – jak na przykład niedawna nieudana operacja usunięcia drugiej głowy u sudańskiej dziewczynki przesłanej wojskowym transportem wprost ze strefy okupowanej przez polskie jednostki ONZ. Czyli – szukają po prostu kozła ofiarnego. Znowu. Pan Wiesław Pieczonka wcale się tym nie zmartwił. Był to może już piętnasty raz. Jakże się ucieszył, kiedy w końcu się okazało, że przecież cuda się zdarzają i nawet tak stary biurokrata jak on może się czasem pomylić.

 

***

 

Słońce powoli, ale zdecydowanie skłoniło się ku Zachodowi. Rząd Republiki Chińskiej zdementował pogłoski o utracie łaski bóstw pod wieczór, bo u nich już była ciemna noc i nic złego, jak dotąd, się nie wydarzyło. Ambasada Carstwa Wszechrosji wystosowała kolejną notę protestacyjną przeciwko dyskryminacji czegoś tam. Akcje giełdy petersburskiej tymczasem wzlatywały pod niebo. Premier Zambezi obwołał się imperatorem i kwadrans później został zaszlachtowany maczetą przez trzydziestą siódmą żonę, której imienia ośmielił się zapomnieć. Terroryści zestrzelili rakietą sterowiec pasażerski linii Warszawa-Zoo-Berlin-Zoo. Pingwiny królewskie znowu zaczęły zimową migrację, o czym z satysfakcją doniosły wszystkie ważniejsze agencje prasowe. W Warszawie, w gabinecie ministra bezpieczeństwa, zebrał się sztab kryzysowy. O czym nikt nie wiedział. Jeszcze.

– Panowie i panie – zagaił minister Podkoński i rozejrzał się w poszukiwaniu pań – sytuacja jest poważna. Poważna i napięta. Poważna, napięta i niebezpieczna. Poważna, napięta, niebezpieczna i trudna...

W tej chwili pozostali uczestnicy zebrania odłączyli się. Tak to się mówi w urzędniczym żargonie. W rzeczywistości, zachowując mądre miny, skierowali swoje myśli ku zbliżającym się wakacjom, a niektórzy nawet do żon i dziatek, jeśli je mieli, co się niekiedy przecież zdarza. Minister mówił i mówił, a czas leciał.

Pan Wiesław Pieczonka drzemał z otwartymi oczami. Jak każdy zawodowy negocjator, nie marnował żadnej okazji do snu. Do jedzenia też, ale nie przepadał za słonymi paluszkami z wodą mineralną.

Noel Pokorny rył dołki pod swoim przełożonym w poszukiwaniu władzy. Władzę przeliczał na pieniądze. Za pieniądze kupował prestiż. Wymieniał prestiż na popularność, a tę na władzę. Władzę na pieniądze. I tak w kółko. W przerwach knuł.

Nadkomisarz policji Henryk Świerk przygotowywał się psychicznie do rodzinnego wyjazdu na Bora-Bora. Rozpaczliwie próbował sobie przypomnieć, gdzie w zeszłym roku schował maskę do nurkowania.

Sekretarz Stanu Michalina Samecka przymierzała w wyobraźni kostium kąpielowy i pisała list do córki studiującej w Shenzhen.

Rzecznik rządu Mirosław Gumno pisał przemówienie bożonarodzeniowe dla premiera i cierpiał. Bardzo. Na brak pomysłów.

Pułkownik Gabriel Zakała intensywnie udawał, że myśli. Tak naprawdę pozostawał w gotowości.

– ...i dlatego oczekuję pomysłów niecodziennych, niezwykłych, niespodziewanych i niesamowitych. Panie i panowie, piłka na waszej połowie! – słowa-klucze zakodowane w osobistych buforach uczestników konferencji pozwoliły im zawczasu się obudzić. Minister nic nie zauważył.

– Proponuję... – wyrwał się nadkomisarz Świerk i zaraz zamilkł. Przypomniał sobie, że to nie on jest przewodniczącym tego zebrania.

– Tak, panie nadkomisarzu...?

– Hm, właśnie chciałem zaproponować, tego, żeby pan Wiesław Pieczonka podzielił się z nami swoimi przemyśleniami, które niechybnie mieć musi, bo przecież je ma, prawda?

– Świetna myśl – podchwycił minister, albowiem i jemu wyczerpały się pomysły na kontynuowanie tak dobrze rozpoczętego zebrania. – Panie Wiesławie, proszę się nie krępować.

– Och, tak! Proszę się nie krępować, śmiało, alleluja i do przodu, jak to mówią! – padało ze wszystkich stron.

Negocjator MZiZu westchnął w skrytości ducha. Zawsze to samo.

– Panie Ministrze, szanowni państwo. Zdefiniujmy problem. Od lat świat cywilizowany żyje w paranoi, skrępowany lękiem przed zamachami terrorystycznymi z jednej strony i okowami przepisów bezpieczeństwa z drugiej.

– Z jakiej drugiej? – zapytał tępo minister, bo tym razem on nieopatrznie się odłączył.

– Z drugiej strony – uprzejmie wyjaśnił pan Wiesław.

– Słuszna uwaga. Proszę kontynuować.

– Dziękuję uprzejmie. W naszej prowincjonalnej – tu pozostali członkowie zebrania przywołali na twarze wyraz głębokiego oburzenia – Polsce w ciągu ostatniego półrocza wydarzyły się cztery incydenty bombowe, dwie próby zatrucia źródeł wody oraz – zamknąć oczy, język w trąbkę – czterdzieści zamachów bakteriologicznych. Większość udana. Nie liczyłem innych form zakłócania porządku, jak strzelanie z różnych rodzajów broni, w tym rakiet, samobójcze rajdy ciężarówkami po ogródkach jordanowskich czy jedna próba porwania bloku mieszkalnego. Ofiar było niewiele, bo ludzie już się przyzwyczaili i umieją sobie radzić. Że nie wspomnę o staraniach naszych nieocenionych służb. Jednakowoż liczba ofiar zamachów pomału zaczyna doganiać liczbę ofiar wypadków drogowych...

– To wszyscy wiemy – zaperzył się nadkomisarz Świerk, bo bardzo chciał coś powiedzieć. – Proszę nam zdradzić coś dla nas nowego.

– Ależ proszę uprzejmie. Wszyscy zgadzamy się, że coś z tym fantem musimy zrobić. – Tu głowy zebranych zaczęły się kiwać synchronicznie. – Ale jak? Otóż spieszę zawiadomić państwa, iż mam pewien pomysł, dogłębnie przemyślany i doskonale dopasowany do tak zwanych naszych, polskich realiów.

Pozostali uczestnicy zebrania, nie wyłączając ministra Podkońskiego, pochylili się, wstrzymali oddech i wytrzeszczyli oczy. Wyglądali, jakby im już tak miało zostać na zawsze.

– Proszę nie trzymać nas dłużej w niepewności! – pisnęła Sekretarz Stanu.

Pan Wiesław jednakowoż potrzymał ich jeszcze chwilę i wreszcie rzucił głośno:

– Musimy pokonać ich tym, w czym sami jesteśmy najlepsi!

Wybuchła wrzawa. Pułkownik Zakała zaczął klaskać, Mirosław Gumno bezmyślnie podchwycił i krzyczał: „Brawo, brawo!”, Michalina Samecka gniotła szeleszczący materiał kostiumu, nerwowo tupała i zastanawiała się, jak to możliwe, że się nie gniecie, nadkomisarz Świerk klepał się po udach i krzyczał: „A to drań!”, Noel Pokorny z szurgotem odsuwanego fotela zanurkował pod stół i zaczął gorączkowo przepinać kable hub informacyjnych, żeby ukryć zakłopotanie, bo za jasną ciasną nie wiedział, co pan Pieczonka miał na myśli, a Minister Bezpieczeństwa Karol Podkoński walił dłonią w stół i głośno domagał się ciszy. Po chwili jego życzenie zostało spełnione. Mógł więc w imieniu zebranych otwarcie zapytać:

– Co pan ma na myśli?

– To doskonałe pytanie, dziękuję. Z przyjemnością wyjaśnię panu szczegóły, jeżeli zechce pan skierować do mnie to zapytanie na piśmie. – Wiesław Pieczonka wziął głęboki wdech. – Uprzejmie proszę nie zapomnieć, że załatwiać to będziemy tylko kanałami służbowymi. Przypominam również, że większość tygodnia spędzam w terenie, a godziny urzędowania wypadają mi z reguły w piątki między trzynastą a piętnastą. O ile oczywiście nie wypadną, bo będę w terenie. Zapytanie powinno zostać złożone na standardowym formularzu ZAP117-A-26 i zakodowane przed wysłaniem algorytmem Ministerstwa Bezpieczeństwa. Nie tym nowym, lecz starym, wstecznie kompatybilnym. Cały ten plik powinien następnie zostać sfragmentowany algorytmem Ministerstwa Obrony i podbity kluczem kogoś w miarę odpowiedzialnego, ale minimum w randze Podsekretarza Stanu. Zapytanie nie powinno oczekiwać w kolejce do serwera dłużej niż trzy godziny, gdyż należy je zakwalifikować do kategorii Ściśle Tajne, Bezpieczeństwo Państwa, czyli eśtebepe. Jeżeli jednak zalegnie, to należy je wysłać ponownie, przy czym niedopuszczalne jest stosowanie Microsoft Autoresendera z powodu zagrożenia wirusowego. Zgodnie z przepisami, mam na odpowiedź dwa tygodnie, licząc od momentu wysłania potwierdzenia otrzymania i rozpieczętowania przesyłki z zapytaniem, ale nie mniej niż tydzień od momentu potwierdzenia, że zrozumiałem pytanie, zgodnie z procedurą Alfa-Tango-Trzynaście, Poddziałania „Unifikacja Działalności Organów Publicznych w Ramach Unifikacji Działania Służb Publicznych”, dyrektywa Komisji Europejskiej numer... Chyba zapomniałem numeru...

Minister zbaraniał. Podobnie jak inni. Ale on był politykiem i jego zakłopotanie objawiało się zupełnie inaczej. Zatem żachnął się widowiskowo i powtórzył pytanie. A Pan Wiesław jeszcze raz go pochwalił.

– Wszyscy urodziliśmy się w tej doskonale uporządkowanej rzeczywistości, umiemy sobie z nią radzić. Terroryści również nauczyli się pływać w tej klarownej i czystej wodzie. A my? Nie dostrzegamy, że może być inaczej. Bo kiedyś było inaczej. Wy, młodzi, nie pamiętacie, ale ja pamiętam, jak mój ojciec, świeć Panie nad jego duszą, jeszcze mi opowiadał, jak to dokumenty ginęły w drodze z jednego biurka na drugie. – Tu rozległ się szmer niedowierzania. – Tak, tak, szanowni państwo. Nie tylko dokumenty ginęły. Znikały całe budynki, odcinki autostrad, przyznawano dotacje nieistniejącym organizacjom, które legalnie zatrudniały tysiące pracowników w ramach redukcji bezrobocia... A tymczasem puchły urzędy, agendy, agencje, centrale pełne urzędników, którzy krążyli po korytarzach, w panice usiłując odnaleźć jakiś porządek w tym chaosie. Tak było. W miejscu, gdzie w dokumentacji falowały kwitnącym rzepakiem pola uprawne, wyrastały ni stąd, ni z owąd całe miasteczka ze strefą bezcłową w środku, samoloty myliły lotniska, a pakiety w sieci nigdy nie wędrowały dwa razy tą samą drogą...

Pan Wiesław pozwolił sobie na introspekcję i spostrzegł, że słuchacze byli bliscy odłączenia się. Czym prędzej zmienił temat.

– I tak może być znowu. Mamy po temu niezbędny potencjał, który tkwi w nas uśpiony. W niektórych ukrytych zakątkach kraju, na przykład w Drobinie, z którego przybyłem, płomień chaosu nigdy nie wygasł. I to on jest naszą najlepszą bronią, tak jak był ongi, zawsze i przez wieki. Szanowni państwo, niech od dziś naszym hasłem, naszą siłą, naszą gwiazdą przewodnią stanie się: „Chaos, biurokracja i improwizacja”!

Pan Wiesław wyrzucił w górę dłonie i potoczył wzrokiem po gabinecie. Twarze zebranych wyrażały głęboką pustkę intelektualną. Ale był tutaj ktoś, kto w mig pojął zamysł pana Wiesława.

– Znakomita myśl! – zawołał Noel Pokorny i spojrzał po zebranych. – Panie ministrze, proszę o pozwolenie na uczestniczenie w pracach zespołu, który zaplanuje tę operację.

– Zgadzam się – wymamrotał cokolwiek skołowany minister. W odpowiedzi sekretarz przesłał mu w formie krótkiego podsumowania swoje rozumienie propozycji pana Pieczonki, aby szef przyjął trochę mądrzejszy wyraz twarzy. Pomogło. Boże, ile z tym będzie roboty...

– No to do roboty.

 

***

 

Minął prawie rok, ale nie cały, po pamiętnym zebraniu Zespołu Kryzysowego, kiedy na międzynarodowym lotnisku Siedlce-Rogówko wylądował Dumbo-Jet linii Ar-Air z Kairu. Na pokładzie znajdował się człowiek z paszportem na nazwisko Hosni Marduk. Naprawdę nazywał się Ali Fatza, pseudo Krokodyl. Z powodów luźno związanych z uzębieniem. Był to śniady, wysoki mężczyzna o brzydkiej twarzy i zimnym spojrzeniu wielokrotnego mordercy. Wysłał go imam meczetu Hassana, aby pokazał psom niewiernym z Lechistanu, że nie można bezkarnie przyjeżdżać na wakacje nad Nil i jeszcze za wszystko płacić uczciwą cenę.

Jego bagaże zostały sprytnie spreparowane przez pracowników tajnych służb egipskich, którzy udawali terrorystów infiltrujących służby specjalne Egiptu. W rzeczywistości zawierały miniarsenał z powodzeniem imitujący kosmetyki, podręczną elektronikę, a nawet bieliznę. Damską, co prawda, ale przecież Krokodyl zmierzał do kraju popierającego postęp rozwoju tolerancji wobec kochających inaczej mniejszości, zatem nie spodziewano się kłopotów z tak błahego powodu.

Terrorysta spojrzał na funkcjonariusza Straży Granicznej, który bez pośpiechu i bardzo uważnie przeglądał jego paszport. Było to podwójnie podejrzane, ponieważ dokument przypominał kartę kredytową z zatopionym w plastiku chipem. Oczami to sobie mógł ten głupi pogranicznik najwyżej podziwiać godło państwowe Islamskiej Republiki Egiptu.

– Może trochę szybciej – odezwał się Hosni Marduk nienaganną oksfordczyzną. – Jestem biznesmenem i trochę się spieszę.

– Pseplasam – odparł funkcjonariusz w podobnym języku, ale o wiele mniej wyraźnie. – To musi potlfać, bo kazali wklepywać do kompa palcami, więc plose o spokój. Tiaaa... Pan Hoży Mudak? Dobze cytam?

– Hosni Marduk, jeśli łaska.

– Tak, tak, dobze cytam. Chudy Maruda. Juz wklepuję... O, kurde. Klawiatura się złamała... Pan chwilecka poceka, nie? – zawołał pogranicznik i zniknął.

Hosni Marduk zrobił trzy głębokie wdechy, żeby się uspokoić i przygotować na drugie starcie z tym beznadziejnym idiotą. Bismillah, przecież mój bagaż pewnie już się kręci na podajniku. Żeby tylko nie przyciągnął uwagi miejscowych fachowców od cudzej własności.

– Przepraszam – rozmyślania terrorysty przerwał jakiś mężczyzna z identyfikatorem Urzędu Imigracyjnego. – Czy pan Hassan Murdas? Proszę za mną.

– To jakaś pomyłka. Jestem Hosni Marduk.

– Pan wybaczy, ale komputer twierdzi co innego. Pan pozwoli, o tam, do tamtego pokoju. To zajmie dosłownie chwilkę...

Wskazane pomieszczenie okazało się dyskretną poczekalnią. Hosni zajął jeden z wytartych foteli i czekał. Od starych czasopism z kwiatem lokalnych piękności na okładkach (często bez, hmmm, płatków) trzymał się z dala.

Minęły ponad dwie godziny, ale nikt się nie pojawił. Marduk z nudów klepał modlitwy. Jak bardzo mu brakowało jego dywanika! Jak tylko go wypuszczą, zaraz rzuci się realizować plan. Te syny białej dziwki po stokroć zapłacą za jego upokorzenie, o tak, na pewno.

Nagle drzwi się otworzyły, a w nich stanął korpulentny jegomość o uśmiechniętym obliczu.

– Serdecznie pana przepraszam za te niedogodności. Nasi urzędnicy wypełniają regulamin co do joty, a tam stoi napisane... Hmmm... Niech zrekapituluję... „Powitanie goszczących terrorystów spoczywa na naczelniku do spraw terrorystów”, czyli na mnie, nie chwaląc się. Och, proszę nie brać do siebie nazwy mojej funkcji, w żadnym wypadku nie staramy się naszych drogich gości zamykać w jakichś ciasnych ramach stereotypów, nie tako rzecze dyrektywa, he, he, he, to taki nasz wewnętrzny, rozumie pan, urzędniczy żarcik. Po prostu skończyły nam się, uważa pan, dobre określenia, a to jest w miarę krótkie i daje się łatwo przetłumaczyć na inne języki. Zresztą, żeby nie dopuścić do większego skandalu z tą nazwą, nie przyznano mi żadnego personelu, jestem, można tak to nazwać, hmmm, naczelnikiem bez teki. Tak czy owak, bardzo pana przepraszam, że musiał pan czekać. Cóż, wybierałem się właśnie na urlop, pan sobie wyobrazi. Ściągnęli mnie z lotniska, dosłownie. Ach, oczywiście, wiem, że znajdujemy się na lotnisku, ale ja wybierałem się do Tunezji, wie pan, na wakacje, a samoloty do Tunezji latają z portu Pamiętna. To pod Skierniewicami. Polecam, bardzo sprawna obsługa, znaczy w Tunezji, a na lotnisku, jak to na lotnisku...

Osobnik gadał i gadał, a Hosni w panice robił w głowie przegląd. Oczywiste było, że gdzieś w łańcuchu dowodzenia znajdowały się wtyczki. I to dobrze poinformowane, skoro miejscowe służby bez trudu zdołały go zdjąć jeszcze na lotnisku. Bo nie wyglądało to na pomyłkę. W głowie terrorysty zakotłowało się. Gorączkowo zaczął sobie przypominać, czy na szkoleniach nie wspominano o takiej sytuacji.

– Ale ja tu gadam i gadam, a formalności czekają. Nie będę pana dłużej zatrzymywał. Proszę, oto broszury informacyjne i formularze podań o zgodę na działalność, panie Murdak. Zwracam uwagę, że opłatę należy uiścić PRZED zamachem. Przyjmujemy dolary, euro i jeny. Jeżeli nie ma pan wyżej wymienionych walut, przysługuje panu prawo wymiany po kursie lotniska. Hmmm, muszę nadmienić, że nie jest to bardzo korzystny kurs...

– To jest skandaliczna pomyłka! – wykrzyknął Hosni Murdak, przepraszam, Marduk. – Zostałem tutaj haniebnie znieważony! Jestem biznesmenem i przyjechałem do Polski w interesach! Proszę mnie stąd wypuścić! Żądam widzenia z konsulem Egiptu!

– Ciszej, nie tak głośno. Tu jest bardzo nerwowa praca... Pomyłka, powiada pan... – zafrasował się urzędnik, a w drzwiach pojawiło się kilku dobrze zbudowanych mężczyzn w czarnych kominiarkach. – Cóż, jeżeli da mi pan szansę, postaram się to sprawdzić. Aczkolwiek, muszę powiedzieć, komputer nasz rzadko się myli. W takim razie poproszę paszport.

– Ale przecież mój paszport zabrała Straż Graniczna! – zawołał Hosni z nieudawaną rozpaczą. Gdyby nie ta jego okropna fizjonomia, zapewne mógłby wzbudzić odrobinę litości.

– Ach taaak? – zdziwił się naczelnik do spraw terrorystów – Och, to się da szybko naprawić. Proszę podać mi nazwisko funkcjonariusza i jego numer służbowy...

– Nie znam jego nazwiska, ty chrześcijańska gnido – zaklął terrorysta i ugryzł się w język.

– Ja protestuję! – zawołał urzędnik – Tutaj obraża się moje uczucia religijne! Wniosę skargę do pańskiej ambasady, panie Harry Murtaugh!

Za korpulentnym jegomościem zatrzasnęły się drzwi. Terrorysta rozejrzał się dziko. Jak się wydostać z tej matni? Za chwilę drzwi znowu się otworzyły. Tym razem stał w nich wysoki, chudy mężczyzna w koloratce.

– Ojciec Serafin, proszę do mnie mówić „ojcze”. Czy pan Ozzy Mandac?

– Nazywam się Hosni Marduk, błagam, niech ktoś to wreszcie zapamięta!

– Ależ nie ma się czym denerwować, mój synu, ja na przykład już zapamiętałem. Ale do rzeczy. Odpowiadam na tym lotnisku za poszanowanie przekonań religijnych, zarówno naszych drogich gości, jak i miejscowego personelu. Nasz kraj, nie chwaląc się, ma najlepszą w Europie tradycję tolerancji religijnej. Weźmy na przykład Żydów... Ale, ale. Może ja panu będę opowiadał, a pan w tym czasie wypełni formularze? Po co tracić czas na próżno, panie Hossy Mantuk?

– Nazywam się Hossy... Eee... Hosni Marduk.

– Ależ oczywiście. To co, wypełniamy papierki? Prawda, że proste? Nasi specjaliści już o to zadbali.

– Ale tu jest napisane: numer paszportu...

– No i w czym problem, panie Malpuk?

– Jestem Marduk. A paszport zabrał mi wasz... – Terrorysta machnął ręką. – A zresztą. Skoro już pan tu jest, czy może mi pan pomóc się stąd wydostać? Muszę odzyskać paszport, mój bagaż pewnie już ukradli...

– Z przykrością wtrącę, że to wysoce możliwe.

– ...a mam naprawdę pilne spotkanie w Warszawie. Bardzo pana proszę.

– Cóż, zobaczę, co da się zrobić, mój synu. Pomódlmy się... Żartowałem! Wracam za chwilę, jakby ktoś pukał, nie otwieraj – zawołał duchowny i wyszedł, zamykając za sobą drzwi na klucz.

Ali Fatza znowu został sam. Pośpiesznie wypełniał formularz za formularzem. Może, jak już te papierki przemieli miejscowa machina biurokratyczna, wreszcie go wypuszczą? Numer paszportu, imię ojca, nazwisko panieńskie matki – Inszallah, co to takiego? Zaznaczyć „x” w polu, jeżeli stwierdzenie jest prawdziwe. Byłem/łam męską/żeńską prostytutką... Zażywałem/łam narkotyki... Jestem nosicielem/lką HIV... Napisać krótki życiorys, w tym wymienić wszystkie szkoły podstawowe, numer paszportu... Zrobiło mu się wszystko jedno. Zapragnął nagle, aby jego szykowny, prążkowany garnitur utkany był z poliekspleksu, a w obcasie lewego buta znajdował się detonator. Ech, zewrzeć ostatnie w życiu przewody i obudzić się w Raju... Ale na razie trzeba czekać, aż te niewierne psie syny odnajdą idiotę, który mu zabrał paszport. Bez tego nie zdoła uzupełnić pól w większości formularzy.

Czas mijał. Ali mamrotał modlitwy. Wydawało mu się, że ściany i sufit powoli się zbliżają. Zrobiło się duszno. Czy z tej kratki wentylacyjnej pod sufitem nie wydobywa się błękitny dymek? Nagle żarówka w sufitowej lampie syknęła ostrzegawczo i zgasła. Zapadła ciemność.

Szczęknęła klamka. Potem jeszcze raz.

– Panie Merdel! To ja zablałem panu pasport. Plose otwozyć, to go panu oddam! Kazali mi go oddać! Pan otwozy, nie?

– Nazywam się Murdas, nie, Marduk! Przecież nie mam klucza!

– Eee? To pan nie zamknął sie dla demonstracji głodowej? Bo mnie powiedzieli, ze pan tutaj dogowyra, zeby dostac pasport nawzajem! To ja go panu psyniosłem, o tutaj go mam, jak pan otwozy, to ja go moge panu dać.

– Allahu akbar! Ja nie mam klucza, wy pogańskie, niewierne świnie, ohydne syny białej dziwki!

– Tak, tak, syny. Pseplasam, cy pan chce pserwać głodową demonstrację? To ja panu psyniose schabowego z kuchni, ale pan musi otworzyć. Halo? Halo?

W kąciku ust terrorysty pojawiła się kropelka piany. Upadł na podłogę, szarpiąc oburącz kołnierzyk jedwabnej koszuli.

– Allahu akbar! Allahu akbar! – mamrotał nieprzytomnie, niczym brzytwy łapiąc się najważniejszej modlitwy wahabickich terrorystów.

W tej chwili pan Wiesław Pieczonka uznał, że już wystarczy. Uruchomił mikrofon.

– Raban-jeden, tu Miotła, zgłoś się. Temu panu już dziękujemy. Załadujcie go na ten sam samolot, na który prowadzą Hakima Mustafę.

– Rozkaz.

 

***

 

Pan Wiesław Pieczonka siedział w fotelu kosmicznym w podziemnym centrum dowodzenia operacją, dzięki której Rzeczpospolita miała raz na zawsze uwolnić się od plagi terroryzmu. Przed nim stała ściana monitorów, na których wyświetlały się podobne do siebie pokoiki zainstalowane na wszystkich dworcach, lotniskach i portach, w których odbywał się ruch międzynarodowy. Akcja nabierała tempa. W tej chwili mogli się już pochwalić pełną odpornością na napływ nowych terrorystów. Polska wkrótce stanie się w oczach muzułmańskich fanatyków bardzo nieatrakcyjnym miejscem do organizowania zamachów. Trzeba jeszcze tylko dopracować działanie służb wewnętrznych. A to nie takie proste. Kraj jest duży, niewielkie grupki obcokrajowców bez trudu mogą wtopić się w kolorowy tłum na krakowskim bazarze, zniknąć, by wkrótce pojawić się na plaży w Jastarni. Spokojnie, na to też jest rada. Dotychczas ich siłą była biurokracja. Teraz pora na odrobinę chaosu.

Przygotowania do operacji trwały zadziwiająco krótko. Negocjator MZiZu nie zdawał sobie sprawy, jakie pokłady zaangażowania drzemią w jego rodakach. Jak każdy w miarę mądry człowiek, był przygotowany na to, że mógł się pomylić. Ale zupełnie nie spodziewał się aż takiego sukcesu. Plan operacji wymagał współpracy dosłownie wszystkich urzędów publicznych, angażował także, choć pośrednio, Sejm, który pod wpływem pierwszych posunięć organizacyjnych odpowiedział ekspresowym porodem rozlicznych nowelizacji ustaw regulujących działalność służb państwowych. Zanim zespół zdążył zareagować przez skooperowanych polityków, Wysoka Izba rzygnęła też konwulsyjnie serią ustaw wymierzonych w prywatnych przedsiębiorców. Cóż, gdzie drwa rąbią, tam wióry lecą. Już w czasie działań hamujących entuzjazm władzy ustawodawczej uregulowano na nowo kwestie edukacji, komunikacji i ruchu drogowego. Ale niezbędne podstawy pod operację antyterrorystyczną zostały uczynione.

Urzędnicy jakby tylko czekali na taką okazję. A przecież w większości wypadków nie oczekiwano od nich niczego więcej poza skrupulatnym wypełnianiem swoich obowiązków. Teraz także nie wymagano niczego specjalnego, a jedynie odrobinę poluzowano wędzidło procedur i popręg kontroli.

 

***

 

Dewan Raja Abdullah przemykał brudnymi zaułkami warszawskiej starej Pragi. Ubrany w gustowny, różowy dres i chińskie, siwe adidasy wyglądał jak jeden z tysięcy wietnamskich imigrantów, którzy, w przeciwieństwie do leniwych Afgańczyków lub Turków, uważali właśnie Polskę za swoją Ziemię Obiecaną. A to sprzyjało skośnookim terrorystom z indonezyjskiej komórki Kalb Allah. To właśnie im udało się zbudować tutaj najbardziej trwałą i prężną strukturę, dzięki której przeprowadzono już osiemnaście udanych akcji. Ostatnio jednak poszczególne węzły terrorystycznej sieci niespodziewanie milkły. Łącznicy, nastolatki z blokowisk, z nudów nawracający się na wojujący islam, wymawiali się nadmiarem obowiązków w szkole. Ich starsi koledzy z pewnym stażem w organizacji golili brody i zamiast do meczetu, cwałowali na dyskoteki, jakby na powrót odkryli rozkosze skryte w dziewczęcych, spoconych ciałach. I nie pomagały obietnice, że w Raju nie takie hurysy będą się do nich w kolejkach ustawiać. Toż już nawet nie chcieli kupować haszyszu! Ale nie to było najgorsze. Dewan Raja Abdullah nie mógł nawiązać kontaktu z pięcioma „uśpionymi” w Warszawie zamachowcami-samobójcami. Z tego powodu nie powiódł się już jeden misterny, tkany z mozołem przez ostatnie trzy lata, międzynarodowy plan. Stu sześćdziesięciu samobójców miało równocześnie wysadzić się w powietrze w pociągach metra. I wysadzili się – wszędzie oprócz Warszawy. Za porażkę odpowiedzialność ponosił przywódca – Dewan Raja Abdullah. Za karę mógł dostać rozkaz osobistego udziału w jakimś zamachu. Na samą myśl przechodził go dreszcz. Co za absurd! Jeszcze by tego brakowało! Jemu się podoba na tym świecie. Szczególnie tutaj, w Polsce. No, może trochę za zimno, ale da się wytrzymać, w końcu to nie Raj. Ale niewiele mu brakuje.

Tak czy owak, zamach się nie udał. Zginęło wielu oddanych Sprawie bojowników we wszystkich (oprócz Warszawy) wielkich miastach Polski. Co z tego, że poświęcili swoje cenne żywoty, skoro nie tylko nie odnotowano żadnych ofiar, ale wręcz nie odnotowano zamachów w prasie? Z nieznanych terrorystom powodów od jakiegoś czasu żaden pociąg, nie tylko miejskiej kolejki podziemnej, nie zdołał przejechać trasy zgodnie z rozkładem. Nie lepiej było z pasażerami. Pojawiali się na dworcu nagle i tłumnie, w niespodziewanych momentach, by po godzinie lub szybciej nagle gdzieś się rozejść, zniknąć, rozwiać niczym dym z nargili. W takich warunkach nie da się normalnie planować zamachów!

Dewan Raja Abdullah zatrzymał się pod odrapaną, starożytną kamienicą. Doskonała kryjówka i całkiem niedaleko od centrum. Piętnaście brudnych, zapyziałych lokali zamieszkiwało łącznie prawie trzystu skośnookich Wietnamczyków, Laotańczyków i innego niewiernego tałatajstwa. Ale jedno mieszkanko wynajmowała organizacja. Tkwiła w nim, już od dwóch lat, specgrupa do jednego, najważniejszego zadania: wysadzenia w powietrze budynku Sejmu. Ściśle zakonspirowani, świetnie wyszkoleni fachowcy-samobójcy, przysłani tutaj prościuteńko z medresy w Sumbawa. Niezawodni, nieskazitelni, twardzi, doskonali. Trzeba sprawdzić, czy i oni nie wyparowali.

Dewan przypomniał sobie regułę: doniczka w oknie po lewej stronie, bezpiecznie. Doniczka po prawej, zostaliśmy spaleni – zabrali nas albo się wyprowadziliśmy. Lidera terrorystów oblał zimny pot. Doniczki nie było.

Na piętro dostał się biegiem, przeskakując po dwa stopnie. Co to ma znaczyć? Drzwi otwarte? Z wnętrza dobiega melodia polskiej, skocznej piosenki. Dewan rozumiał piąte przez dziesiąte, coś o witaminach i dziewczynach. Zebrał się w sobie i zamaszyście wkroczył do lokalu.

W głównym pokoju, w zamyśle służącym jako sala modlitw i arsenał, na puszystym dywanie sprezentowanym terrorystom przez sieć sklepów „Pakistan”, poniewierały się jakieś pijane dziewoje w rozchełstanych dresach. Oblegały szczelnie trzech skośnookich dżentelmenów o głupkowatym wyrazie twarzy. Widać i czuć było, że ostatnio palono tu haszysz w nargilach. Na kilogramy. Atmosfera była cokolwiek ciężkawa, ale zrelaksowana. Pod ścianami piętrzyły się tekturowe pudła, z których wysypywały się niezliczone pary skarpetek. Na podłodze, pod parapetem jednego z okien straszyła rozbita doniczka z pelargonią. Kwiatek smętnie usychał.

– Co tu się dzieje?! – wrzasnął po arabsku Dewan, żeby nie zniszczyć konspiracji.

– Eee... A pan kto? – obudził się jeden mieszkańców. – Kontrola?

Na to hasło w pokoju powstał pewien tumult. Dziewoje zostały błyskawicznie zapięte pod szyję i wygonione do drugiego pokoju, w zamyśle pełniącego rolę sypialni. Nie obeszło się bez przekleństw w miejscowym dialekcie. I sypiących się na podłogę skarpetek.

– Powodzenie swoje będą winni Najwyższemu, który opiekuje się tymi wszystkimi, którzy Mu się podobają – wyrecytował Dewan hasło dnia. Sura Ar-Rum, werset czwarty.

– Bo On jest potężny i mądry – odparli mężczyźni chórem. Poprawili dresy i ustawili się w szeregu.

– Jestem miejscowym dowódcą – oznajmił Dewan Raja Abdullah, choć tylko on mógł znać hasło. – Lepiej się wytłumaczcie z tego, co tutaj zastałem.

Winowajcy speszyli się. W końcu najodważniejszy wystąpił naprzód.

– Bo... My... Zmieniliśmy zdanie.

– Jak to – zmieniliśmy? – zapytał groźnie dowódca.

– No... Postanowiliśmy się ożenić. Tutaj są dobre żony...

– Wynajęliśmy stragan na Kiercelaku i handlujemy tekstyliami. O, tymi pod oknem.

– Ale trzydzieści procent zysku przelewamy na konto Kalb Allah w Tel-Awiwie...

– Co to ma znaczyć? – Dewan Raja Abdullah nie wierzył własnym uszom. – Przypomnijcie sobie surę al-Ar’af, werset trzydziesty czwarty[3] i złóżcie wyjaśnienia!

– Bo tu się nie da wytrzymać! – Nie wytrzymał najodważniejszy. – Cały czas nachodzą nas jacyś inkasenci i pytają, czy tu mieszkają cwaniacy. Na ulicę strach wyjść, bo zaraz zaczepiają nas mundurowi i wypytują, jak najłatwiej wyemigrować do Bahrajnu! Chcą wiedzieć, czy nie brakuje tam stójkowych. Kilka razy w tygodniu musimy pomagać mechanikom samochodowym, którzy tutaj na podwórku mają swój warsztat, przemalowywać tablice rejestracyjne. Jusuff kończył Wydział Artystyczny na uniwersytecie w Dżakarcie...

W tym momencie przez ciągle otwarte drzwi wepchnęło się do mieszkania czterech łysych osiłków w gustownych dresach z lampasem i skórzanych kurtkach. Flankował ich zasuszony pokurcz z aktówką w ręku. Za nimi dreptał młodociany asystent z notesem.

– Witam szanownych zebranych. Ireneusz Kopeć, komornik miejscowego rewiru. Zgodnie z wyrokiem... Hmmm, tak, tak... I tak dalej... Niniejszym dokonuje się windykacji dóbr na kwotę stu czterdziestu tysięcy euro, słownie...

– Co to ma znaczyć?! – wrzasnął tym razem łamaną polszczyzną Dewan Raja Abdullah.

– Znaczy to, szanowny panie, iż zabieramy stąd ten dywan, jeżeli panowie łaskawie zechcecie z niego zejść. A co tam mamy w drugim pokoju? O! O. Zapas szarego mydła! Panie Wiesiu! – zawołał najstarszego z osiłków. – Proszę tutaj, z woreczkiem, jeśli łaska. W dzisiejszych czasach szare mydło jest na wagę złota, wie pan – zwrócił się ponownie do Dewana – nie zawiera żadnych kremów przeciwzmarszczkowych, perfum, moja córka, rozumie pan, od tego normalnego dostaje jakichś parchów i potem wstydzi się iść do szkoły... O? O. Telewizorek z dekoderem netu. Doskonale. Opieczętujemy i pan Wiesio zabierze. Ale o czym to ja...

Przywódca lokalnej siatki terrorystycznej Kalb Allah, Dewan Raja Abdullah stał i nie wierzył własnym oczom. Potężnie zbudowani urzędnicy tego przeklętego kraju właśnie wynieśli zapas trotylu i ukryte w obudowie telewizora zasobniki z bakteriami zabójczego trądziku himalajskiego. A on nic nie mógł zrobić. Za słabo czytał po polsku, a poza tym nie był pewien, czy jego karta pobytu została poprawnie sfałszowana. Tymczasem komornik dalej gadał:

– Tak, tak, szanowny panie. Niestety, musimy też zabrać tę srebrną zastawę i obrusik – tu wskazał ołtarz. – Mmm, a cóż to? – skinął małym palcem na ozdobny Koran. – Panie, hmmm... Więcławski, proszę dopisać do listy, hmmm... Niech to będzie encyklopedia, sztuk jeden.

– Stop, zabraniam! – rozdarł się lider terrorystów i dopadł komornika. Bezceremonialnie złapał go za kurtkę i wciągnął do łazienki. Spod nóg pryskały w popłochu karaluchy. – Panie urzędniku, ja mam pieniądze. Złote krugerrandy, brylanty, dolary. Ile muszę panu zapłacić, żeby pan zostawił tych moich, hmmm... Kuzynów, tak, kuzynów, w spokoju?

– Co słyszę? – komornik żachnął się z lekka. – Czyżby szanowny pan proponował...

– Ależ skąd, proszę to potraktować jako drobny dowód sympatii – mamrotał terrorysta, gorączkowo grzebiąc pod gumką dresu po stronie pleców. Gdzieś tam powinny kryć się zwoje z pieniędzmi. – Czy dwadzieścia tysięcy euro w złocie zapewni nam pana przyjaźń?

Twarz urzędnika zastygła w wyrazie głębokiej, zimnej niechęci. Od chłodu, jaki nagle zaczął promieniować z całej jego postawy, niemalże zaparowały mu grube szkła okularów.

– Tak, ja wiem, jaką polscy urzędnicy mają opinię w świecie. Korupcja, nepotyzm, przekupstwo, niekompetencja – taki jest nasz obraz. Ale ja, powiadam panu, nie należę do tej... hmmm, grupy. Mnie pan byle czym nie przekupi. Nazwisko i numer karty pobytu albo wzywam policję!

– Trzydzieści tysięcy?

Komornik aż się żachnął.

– Pięćdziesiąt tysięcy w złocie, karta stałego klienta na Air Indonesia ze zniżką trzydzieści procent na każdy przelot i hasło do apartamentu na Bali – jęknął w ostatniej chwili Dewan. Zapadła cisza.

Na chwilę.

Spośród zmarszczek wypełzł na twarz urzędnika uśmiech.

– Nooo, tak ze mną rozmawiaj, robaczku. Dodaj do tego ten zapasik mydełka i telewizorek, żeby dwa razy nie chodzić, i już się dogadaliśmy.

– Nie! – zawołał rozpaczliwie dowódca terrorystów. – Niech pan zabierze dywan i Koran, ale niech pan zostawi tro... mydło, chciałem powiedzieć. I telewizor. Koniecznie. Błagam! – błagał.

– A co tu do mnie, taki jeden z drugim, kozia śledziona, ani be, ani me, ani kukuryku, święty boże nie pomoże ci serdeńko, z taką gadką? – obruszył się szczerze komornik. – Biorę, co chcę, bo takie jest, widzisz, robaczku świętojański, prawo, jak się nie podoba, to do widzenia! Na to hasło w drzwiach stanęli łysi panowie, którzy właśnie wrócili z dołu po wyniesieniu zarekwirowanej kanapy.

– Nie! – zakazane w negocjacjach słowo znowu przedarło się przez zaciśnięte wściekle zęby Dewana Raji Abdullaha – Ależ, co ja gadam. Bierzcie już, co chcecie.

– O. O! Tak do mnie mów, kochanieńki, że się tak wyrażę. Pan pozwoli, że pokrótce wytłumaczę mu, jakie niewątpliwe korzyści odniesie z tej niewielkiej transakcji: po pierwsze, wśród moich pracowników jest agent Urzędu Imigracyjnego, który chwilowo pozostaje ślepy na niewątpliwe uchybienia w legalności pobytu pańskich totumfackich. Jak pan, jako przybysz już zasiedziały w naszym pięknym kraju, co przypuszczam, wsłuchując się z uwagą w pański znakomity akcent, zdaje sobie znakomicie sprawę, iż w świetle lokalnych przepisów nie ma możliwości, abyście nie popełnili jakiegoś przestępstwa. Bo jakże mieć na ten przykład aktualną pieczątkę z datą na karcie pobytu, jeżeli jej nie przybiją bez aktualnej karty pobytu? A karty pobytu przecież nie wydają bez aktualnej pieczątki na karcie pobytu. Rozumie pan? Kwadratura koła, a kółko się zamyka, że się tak wyrażę. Po drugie... A potrzebne panu jakieś po drugie?

Tak gadając i rzucając dygresje, komornik powoli, lecz ruchem jednostajnym, kwapił się ku drzwiom. Jego pomagierzy tymczasem odstawili kanapę i dywan do przedpokoju i podążyli za szefem.

 

***

 

Wiesław Pieczonka przewinął zapis kilka minut wstecz i po raz kolejny obejrzał , jak pewien indonezyjski biznesmen straganowy wije się pod biurokratycznym batem najsprawniejszego w stolicy komornika. I tak kolejne oczko w rozległej siatce terrorystycznej oplatającej ten udręczony przez historię i położenie geograficzne kraj zostało rozbrojone, czyli rozplecione. Z groźnej broni pozostały tylko nieliczne środki szkolone do jej przenoszenia, a i te cokolwiek zdezorientowane i o bardzo obniżonym morale: kiedy weźmie cię w obroty Środkowa Europejka znad Wisły, głupie myśli o samobójstwie idą precz szybciej, niż tramwaj ucieka staruszce sprzed nosa.

Tak. Na razie odnosimy sukcesy, pomyślał pan Wiesław. Zachciało mu się uczcić ten sukces filiżanką herbaty z cukrem. Wywołał książkę adresową w poszukiwaniu pokoju socjalnego. Najpierw nie mógł znaleźć, bo nie domyślił się, że obsługa ekspresu do herbaty podlega bezpośrednio pod Departament Administracyjno-Gospodarczy. Kawiarka długo nie podnosiła słuchawki. W końcu po drugiej stronie odezwał się męski głos. A właściciel tego głosu miał pełne usta.

– Fego?

– Ech, chciałem zamówić herbatę do pokoju czterysta...

– To se pan zrób! Co to, nie masz pan czajnika?

Wiesław Pieczonka, główny negocjator MZiZu rozejrzał się uważnie po pokoju, tak na wszelki wypadek.

– Hmmm. Obawiam się, że nie.

– To se pan kup! – Rozległ się trzask przerwanego połączenia.

Tak. Na razie odnosimy sukcesy. Oczywiście, nic nie przychodzi za darmo. Pewną cenę trzeba będzie nam zapłacić, pomyślał pan Wiesław. I oby nie była za wysoka.

Zatem udało im się uszczelnić granice przed infiltracją ze strony terrorystów. Zdołali też rozsupłać misterną, tkaną latami sieć organizacji uśpionych zamachowców, wyrywając tym samym bestii te zęby jadowe, które już zdołała wbić w rozdarte historią ciało ojczyzny wybitnych emigrantów.

Miejmy nadzieję, że tajniacy nie przeoczyli jakiejś ukrytej szajki wolnych strzelców, pomyślał nie w porę pan Wiesław i pochylił się nad „inteligentnymi” papierami.

 

***

 

Diego Sanchez osiadł w tym urokliwym zakątku świata przed trzema laty. Zatrudniono go jako dostawcę kanapek w biurowcach ministerstw. Firma cateringowa pozostawała własnością niejakiego Lesława Mróweczki, lecz cichym, większościowym udziałowcem była cypryjska spółka informatyczna „Bizagy”. Zarząd tejże składał się w całości z emerytowanych inżynierów meksykańskiego pochodzenia, którzy dorobili się fortuny na sprzedaży nakładek na okna programów, przestawiających ich układ na lustrzane odbicie, aby mieszkańcy krajów, w których czyta się od prawej do lewej, nie odczuwali dyskomfortu podczas pracy przy komputerze. Sukces zawdzięczali przychylności rodziny książęcej Ar-Zafarrani z Jemenu, która kontrolowała dystrybucję jedynie słusznych systemów w całym regionie arabskim. Wszystko w pełni legalnie, żadnych podejrzeń i dziwnych powiązań. Urzędnicy lubili tego kędzierzawego, brodatego Latynosa o wesołym usposobieniu. Szczególnie że dla każdego z nich miał przygotowany rabacik „tylko dla szanownego pana”. Strażnicy przy wejściach nie zwracali już na niego uwagi, wszystkie drzwi, także te do tajnych kancelarii, stały przed nim otworem. Ludzie muszą jeść. Podobno nawet pięć razy dziennie.

Był piękny, czerwcowy, niedzielny poranek, kiedy Diego relaksował swoje gibkie ciało akrobaty na rattanowym fotelu w ogródku luksusowej kawiarni „Lubeczka”, racząc się słodką kawą z mlekiem. Wkrótce pojawił się kelner. Na tacy niósł wspaniały puchar lodowy z wisienką i ciasteczkiem w kształcie półksiężyca.

– Z pozdrowieniami od stałego klienta – mruknął, postawił deser przed Latynosem i zniknął na zapleczu. Diego, udając, że ogląda się za odsłoniętymi tyłeczkami stołecznych piękności, pomacał dyskretnie podstawkę pucharu. Na spodzie naczynia przyklejona była fiszka z ceną i kodem kreskowym. Szybko oderwał naklejkę i schował do portfela. Dopiero wieczorem, w domowym zaciszu mógł przeczytać zaszyfrowane rozkazy. „Gdy miesiąc pełnię osiągnie, wielbłądzice ryczą, pragnąc mieć dzieci. Słońce zachodzi wcześnie, zanim wieloryb drugi wciągnie wdech. Czytaj Pismo i bądź ostrożny.” Ostatnie zdanie nie należało do szyfru, lecz było przyjacielską radą od jego imama. Mógł sobie co prawda darować, bo co tu innego miał robić po godzinach pobożny muzułmanin? W telewizji nie dość, że same bzdury lecą, to jeszcze przetykane gęsto kłamstwami. Na dyskotekach tylko w mordę można dostać, a do czytania dla przyjemności Diego szczególnej muzyki w duszy nie czuł. Pozostawało wgłębianie się w tajemnice wersetów Koranu, a żeby było trudniej, to w oryginale. Co prawda muzułmanie uważają, że Bóg mówi po arabsku, zatem rozważanie tłumaczeń mijałoby się z celem, wyobraźcie sobie.

Zaszyfrowana wiadomość brzmiała dosyć optymistycznie. Wyznaczono mu dokładny termin wykonania zadania. Najwyraźniej długi okres uśpienia dobiegł końca. Może wreszcie opaść nienawistna skóra głupawego, sympatycznego Latynosa i wyłonić się spod niej surowa twarz Herzoga ibn Kusaja, wahabity z germańskim rodowodem. Syna rodowitej Niemki i napływowego Persa. Przeszkolonego ongi w niemieckich oddziałach Sturmzutodtgemeinen bezwzględnego zabójcy, genialnego snajpera. Nawróconego na wiarę ojców (a właściwie ojca) pod wpływem klarownych i szczerych słów imama Hamburga, który zresztą wkrótce głupio zginął w policyjnej obławie. W całej Europie nie znalazłaby się groźniejsza mieszanka. Herzog ibn Kusaj wyszczerzył zęby w okrutnym uśmiechu.

 

***

 

Dach był stromy i śliski. Od rana siąpił deszczyk, paraliżując ruch na stołecznych ulicach. Auta stały w niekończących się korkach, lecz kierowcy zachowywali pokorny spokój. Nowe przepisy kodeksu pracy rozszerzały liczbę przyczyn, dla których można się było spóźnić do pracy. Zamachowiec tkwił pod maskującą czerwoną pałatką w brązowe pasy, która miała imitować dachówkę-karpiówkę. Z mizernym skutkiem, ponieważ w tym kraju czerwony był brązowy, a brązowy – szary. Kwaśne deszcze. Ale co robić. Snajpera uczą cierpliwie znosić Boże dopusty, w tym kategoryczne wezwania od pełnego pęcherza, muchy robaczywki, które postanowiły urządzić sobie zlot na lufie jego nowiutkiego stiflera-mastiffa z przedłużoną lufą, a nawet kropelki potu spływające za kołnierz, topiące liczne mrówki maszerujące trasą pomiędzy pośladkami, na skos przez plecy i w dół, pod pachę. Przecież wywiad nie mógł przewidzieć, że właśnie tutaj biegnie ich prywatna autostrada pomiędzy lodówkami bałaganiarskich lokatorów kamienicy. Bo nie było żadnego wywiadu. Już od wielu miesięcy. Wszystkie kontakty zamilkły.

Herzog zlizał pot z górnej wargi i jeszcze raz spojrzał w celownik. W okularze widniał wyjazd z budynku Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. To właśnie stąd, omijając zapory przeciwczołgowe, stanowiska karabinów i potykacze, miała wyjechać czarna limuzyna z Pasażerem na pokładzie. Półtorej godziny temu. Jak zawsze o tej porze, pani premier zwykła osobiście udawać się do domu i wyprowadzać na spacer swojego najukochańszego kanapowca rasy lhasa apso o imieniu Dzwon. Do dziś najwyraźniej. Co tam, niech sobie psiunio skamle za panią, ona ma ważniejsze sprawy na głowie. Takie są właśnie kobiety, rozmyślał wściekły Herzog ibn Kusaj. Nie można na nich za grosz polegać.

Tymczasem chmury na niebie ściemniały, a wkrótce dachówkę-karpiówkę – ozdobę dachów śródmiejskich kamienic – skropiła ciepła, letnia ulewa. Jakieś dwa milimetry na godzinę. Herzoga ibn Kusaja o mało nie zmyło z dachu. Karabin musiał zapakować do futerału na wędki. Dzisiaj nici ze strzelania.

 

***

 

Herzog ibn Kusaj nie miał zwyczaju się poddawać. Cóż z tego, że wszelkie kontakty wywiadowcze zamilkły? Czy sam nie miał oczu? Czy nie szkolono go w białym wywiadzie komputerowym? Czy znowuż tak trudno rozpracować publiczny cel, jak pani premier tego zaplutego karła Europy? Szczególnie że codziennie odwiedzał Kancelarię Prezesa Rady Ministrów z wiklinowym koszem pełnym kanapek.

Po kilku tygodniach dyskretnej obserwacji zamachowiec dysponował już nowym planem. Pani premier miała genialną ochronę. Nie zdarzyło się bodaj ani razu, żeby opuściła kancelarię o tej samej porze, w tym samym pojeździe. Szyk wozów obstawy również wyglądał na losowy. Co gorsza, czasami niektóre z nich odłączały się od kolumny, by po jakimś czasie do niej powrócić. Niekiedy cała kolumna rozpraszała się niespodziewanie na skrzyżowaniu i każdy wóz pędził na sygnale w innym kierunku. Do tego dodajmy korki blokujące miasto o przypadkowych porach i w nieprzewidzianych miejscach. Coś nie grało z tymi komputerowymi systemami regulacji ruchu. Krótko mówiąc, ofiara nie dawała zamachowcowi dobrej okazji. Pozostawała jeszcze rezydencja pani premier, jednak rozkaz był jasny. Zastrzelić w miejscu publicznym, żeby krew z rozbitej głowy ochlapała wszystkich dookoła. Żeby wszędzie pętali się dziennikarze. I spanikowany tłum. A o siódmej rano, przed drzwiami domu, trafić się mogło ledwie kilku paparazzi. Ale co robić? Lepiej zabić w kiepskim miejscu, niż w ogóle nie zabić.

Dokonawszy tej konstatacji, niegdysiejszy Diego Sanchez udał się na Dworzec Centralny, gdzie w jednej ze skrytek kolejowych czekał na niego stifler-mastiff z przedłużoną lufą.

Transport kolejowy w tym pięknym kraju niespełnionych marzeń i obietnic od wielu lat popadał w ruinę, lecz nigdy całkowicie nie popadł. Od czasu do czasu jednak jakiś pociąg wyruszał z peronu któregoś tam, żeby z tradycyjnym opóźnieniem dojechać na miejsce. Ostatnio było z tym coraz gorzej. Składy myliły tory, blokowały się wzajemnie na zwrotnicach, pasażerowie koczowali na dworcach w nadziei, że jednak zdołają się wyrwać z pułapki. Dlaczego kolej nie upadała? Otóż dlatego właśnie, że była dotowana przez państwo. I wcale nie dlatego, że na stacjach i dworcach prowadziła dodatkowe interesy. Jednym z nich były sławne już w całej Europie skrytki. Uważano je za pewniejszą przechowalnię niż skarbce szwajcarskich banków. Stalowe szafy o różnych rozmiarach zastawiały kilometry podziemnych korytarzy, rosły niczym żywopłot wokół dworców w wielkich miastach, kuliły się po kątach prowincjonalnych stacyjek. Wystarczyło znaleźć wolną, wsunąć kartę do czytnika, wnieść opłatę z góry – i można było w niej schować, co się komu podobało. Nikt tego nigdy nie sprawdzał. Nikt.

Herzog ibn Kusaj dobrze o tym wiedział. Nie mógł znaleźć lepszej kryjówki dla ciężkiego, snajperskiego karabinu. Wśród zastawionych szafami korytarzy Dworca Centralnego panowała atmosfera dyskrecji i wzajemnego poszanowania tajemnic. Jakież zatem zdziwienie ogarnęło niedoszłego zamachowca, kiedy nie tylko nie znalazł broni w skrytce, ale też samej skrytki! Pani w informacji kolejowej jak zwykle nic nie wiedziała.

– Przenumerowali, podobno zarządzenie dyrekcji kolei dla polepszenia jakości usług, jak zwykle – poinformował go żebrak okupujący górny kraniec schodów ruchomych. – Różne już mieli pomysły...

Co tu robić, myślał gorączkowo terrorysta, aż wreszcie podjął desperacką decyzję: koktajl Mołotowa!

 

***

 

Wstawał piękny, wrześniowy poranek, kiedy pani Premier Rzeczpospolitej Polskiej Zuzanna Mokrzycka wyszła na spacer ze swoim chihuahua. Za nic nie chciała zlecić tej czynności służbie. Wczesny spacer z psem stanowił dla niej jedyną chwilę prawdziwego relaksu w tych trudnych czasach, kiedy paparazzi, przeciwnicy polityczni, zamachowcy, petenci, członkowie gabinetu, a czasem nawet byli mężowie czaili się za każdym drzewem i ciągle czegoś od niej chcieli. W towarzystwie ulubionego zwierzaka wreszcie mogła się odprężyć, poczuć swobodnie i bezpiecznie. Mogła. Jednak przepisy o ochronie VIP-ów na to nie pozwalały. Otaczali ją zatem oficerowie BOR, dwóch w pobliżu, jeden drzemał z otwartymi oczyma w uruchomionym samochodzie powoli toczącym się z tyłu grupy, a dwóch krążyło w większej odległości, groźnymi minami odpędzając wczesnych spacerowiczów.

Słońce dopiero wspięło się ponad okoliczne dachy bogatego osiedla domów jednorodzinnych, ale nie zdążyło jeszcze ukryć się za chmurami. Po trotuarach i chodnikach pełzały pomarańczowe plany światła, niby odległe wspomnienia pożarów, jęków mordowanych... A w każdym razie płomieni ognisk i skwierczenia kiełbasek na grillu, jak to w Polsce na progu jesieni. Spokój aż parował z uśpionego jeszcze osiedla, zniechęcając ptaki do porannego świergotu. Chihuahua i jego świta zbliżyli się do szczególnie interesującego dla psa skrzyżowania uliczek, przy którym stała latarnia na betonowym słupie, najpopularniejsza wśród okolicznych czworonogów. Każdy musiał pozostawić na niej swój sik – wiadomość dla pozostałych. Ulubieniec pani premier z zapałem oznaczył słup, a następnie oddał się kontemplacji pozostawionych tu ostatnio zapachowych śladów. O dalszym marszu nie było mowy przynajmniej przez kilka minut. Pani premier postanowiła zatem zapalić niepoprawnego politycznie papierosa.

I wtedy nagle z bocznej, ślepej uliczki wyskoczył czerwony skuter ogólnie znanej sieci pizzerii. Ochroniarze błyskawicznie dobyli broni. Jeden z nich oddał celny strzał i w ten sposób zakończył nieszczęsny żywot maszyny. Pozostali na sekundę osłupieli. Na skuterze nie było bowiem kierowcy. Sekunda dezorientacji wystarczyła. Przez płot narożnej posesji wyleciała niespodziewanie w stronę pani premier pierwsza butelka z płonącą szmatą wetkniętą w szyjkę. Oficerowie zepchnęli podopieczną z toru lotu pocisku. Jednak już leciały następne, jak groch lub grad. Tymczasem pierwsza butelka rozbiła się, widowiskowo eksplodując płonącą mieszanką. Oficerowie zasłonili panią premier własnymi ciałami, układając się na niej cokolwiek gwałtownie w znaną ze studenckich burs piramidkę. Po następnej sekundzie całe skrzyżowanie ogarnął pożar. Kłęby czarnego dymu zasłoniły wstające słońce. Zapłonęła również z hukiem maska samochodu ochrony, który z wizgiem opon przyszarżował na miejsce zdarzenia, poślizgnął się na płonącej kałuży, zawirował w furkoczącym piruecie i przyrżnął bokiem w płot po przeciwnej stronie skrzyżowania.

W tej chwili spoza zasłony dymu i płomieni wyskoczył zamaskowany osobnik i z wyciągniętą przed siebie prawicą pomknął jak strzała w stronę ofiary. Funkcjonariusze ochrony zwrócili w jego stronę lufy, ale już było za późno. W prawej ręce dzierżył bowiem pistolet automatyczny systemu Taylora-Magicka, sześćdziesięcioczterostrzałowe, zielone kompozytowe cacuszko z elektronicznym celownikiem typu HUD integrującym się z osobistym oprogramowaniem wizyjnym strzelca!

– Cięcie! – padł okrzyk wzmocniony potężnym megafonem. Wszyscy na moment zamarli. Zdezorientowany zamachowiec potknął się o własne nogi, potoczył widowiskowo, ale nie zgubił broni. Zza sąsiednich płotów i ogrodzeń wyskoczyli z ogłuszającym wrzaskiem komandosi. Wszystkimi trzema uliczkami (czwarta była ślepa) z rykiem syren pędziły radiowozy.

– Cięcie, powiedziałem! – darł się ktoś przez megafon. Przez harmider przebił się wizg rotorów śmigłowca, który wyłonił się zza drzew pobliskiego parku i zawisł nad skrzyżowaniem. Potężne, świetlne szperacze skoncentrowały swoje promienie na sylwetce zamachowca. Na ten moment czekał snajper ukryty na dachu jednego z sąsiednich domów. Karabinek pneumatyczny trzasnął i w szyję terrorysty wbiła się strzykawka ze środkiem paraliżującym. Tymczasem na skrzyżowaniu zaroiło się od pracowników technicznych. Jedni gasili płomienie, inni usuwali okruchy szkła, zmywali szlauchami pozostałości po zdarzeniu. Jeszcze inni zwijali kamery, szyny, blendy, kable, wysięgniki z mikrofonami... To wszystko pakowali do eleganckich, srebrzystych kufrów przeróżnych rozmiarów. Odziani w białe kitle osobnicy przypominający lekarzy dokładali starań, by ocucić omdlałego z braku powietrza funkcjonariusza udającego panią premier oraz pieska, który nie dostał dublera.

Reżyser nie mógł się nacieszyć:

– Panie Pieczonka, serdecznie dziękuję za pomoc. Naprawdę, nie wiedzieliśmy już, skąd wziąć kaskaderów do tego ujęcia, wie pan, nasza kinematografia ostatnio cienko przędzie, no normalnie, ten zamachowiec był świetny, mówię panu, komandosi też nieźle, choć moim zdaniem trochę za sztywno się poruszali, ale i tak to będzie najlepsza scena dziesięciolecia kinematografii polskiej...

– Ależ nie ma problemu, jak to się mówi w Ameryce, kiedykolwiek, gdziekolwiek. Proszę się nie krępować i podziękować przede wszystkim samej pani premier, która kazała nam panu pomóc. Za chwilę powinna się tu pojawić, przecież to pora jej spaceru z psem...

– A propos psa, czy on przypadkiem jest właściwej rasy?

– A robi to panu jakąś różnicę?

– Wie pan, mnie nie, ale są tacy fani naszego serialu, którzy potrafią na podstawie dziury w chodniku poznać, że kręcimy w innym miejscu niż trzeba. Taki szczegół jak piesek pani premier może mieć duże znaczenie...

– Myślę, że nie będzie to dla nich aż tak istotne, panie reżyserze. Pozwoli pan, że porozmawiam teraz z moim... hmmm... kaskaderem?

– Ależ co pan, pędzę do pracy, jeszcze raz dziękuję! – zawołał już z oddali reżyser i wziął się za poganianie pracowników.

– Herzog ibn Kusaj, alias Diego Sanchez – mruknął do siebie główny negocjator MZiZu. Terrorysta milczał. Choć nie mógł uwierzyć własnym oczom, rozglądał się wzrokiem zaszczutego wilka, jakby jeszcze w tej beznadziejnej sytuacji szukał drogi ucieczki. Nie miał szans. Dookoła stali w kilku rzędach czarno umundurowani komandosi GANTT z odbezpieczonymi pistoletami Ratkiller w dłoniach. Ich twarze kryły się pod kominiarkami. Zakupiono je na tym samym straganie, na którym zwykli się zaopatrywać przed akcją również terroryści.

– Sprytnie pan to sobie wymyślił – odezwał się znowu pan Wiesław, podziwiając konstrukcję, jaką komandosi przywlekli z miejsca, z którego były miotane butelki z koktajlem Mołotowa. – Automatyczny miotacz, jak widzę, zdolny w krótkim czasie wyrzucić kilkadziesiąt pocisków, no nieźle, nieźle... Ciekawe, w jak krótkim...

Herzog ibn Kusaj zaryczał i szarpnął się konwulsyjnie, na co stojący w pobliżu komandosi błyskawicznie przećwiczyli na nim piramidkę. W tej chwili na plan filmowy w obstawie pięciu oficerów BOR weszła spacerkiem przystojna kobieta z malutkim lhasa apso na smyczy.

– Szanowna pani premier – pan Wiesław zwrócił się do nadchodzącej – przedstawiam pani ostatniego terrorystę, który co prawda zdołał przeprowadzić zamach, ale, jak pani zapewne zauważyła, nieudany. Panowie oficerowie, zejdźcie z nieszczęśnika, jeszcze się nam udusi.

– To prawda, to możliwe – potwierdziła przytomnie pani premier. – Ach, więc tak wygląda prawdziwy terrorysta. Muszę się panu przyznać – rzekła nie wiedzieć do kogo, do pana Wiesława, czy też ibn Kusaja – że jeszcze nigdy żadnego nie widziałam. W każdym razie żywego. I przy zdrowych zmysłach. Pokazywali mi tylko nagranie prezentujące działanie służb celnych w gdyńskiej przystani promowej...

– Tak, to była wzorowo przeprowadzona część operacji – pan Pieczonka potwierdził ochoczo i wspomniał, jak łatwo im przyszedł tamten sukces. Wystarczyło odwołać prohibicję podczas rejsów promowych i ponownie otworzyć pokładowe sklepy bezcłowe. Efekt przekroczył najśmielsze oczekiwania. Wpadały całe grupy. Pijaniuteńkich obywateli Szwecji kurdyjskiego, czeczeńskiego, albańskiego i bośniackiego pochodzenia celnicy skutecznie łupili z przywiezionych narzędzi mordu i pakowali do znów otwartej trójmiejskiej izby wytrzeźwień. Dwa tygodnie kuracji w tym urokliwym ośrodku (w programie były między innymi zimne prysznice z węża ogrodowego oraz wkuwanie Nad Niemnem Orzeszkowej) i w pełni reedukowani, przeszli terroryści, dziś wzorowi obywatele Unii Europejskiej, wyposażeni w zaświadczenia o trzeźwości, wsiadali ochoczo na pokład promu płynącego do Ystad, Karlskrony czy dokądkolwiek indziej, byle jak najdalej od tego okropnego kraju, w którym co prawda alkohol jest tani, ale kac – okropny.

– Czy naprawdę uważa pan, że to ostatni terrorysta, jaki zagrażał naszemu krajowi? – zapytała podchwytliwie pani premier.

– Tego nie powiedziałem, ekscelencjo – odparł przytomnie pan Wiesław. – Jeszcze raz chciałbym serdecznie przeprosić za ten... Hmmm... Incydent. Jego grupa była znakomicie zamaskowana. Zanim wpadł koordynator, zdążył wydać rozkaz ataku. Dopiero kilka tygodni temu namierzył go nasz agent na Dworcu Centralnym w Warszawie. Nie znaliśmy celu ani terminu ataku. Połowa naszych ludzi utknęła w korkach, nie doleciały też dwa helikoptery. Ale przecież – zdążyliśmy. W ostatniej chwili, ale zdążyliśmy. Na szczęście w pobliżu znalazła się ta ekipa filmowa...

– Dobrze, już dobrze. Czy mogę zatem dziś wygłosić exposé, w którym zapewnię wyborców, że mogą się od dziś czuć bezpieczni i nie ma powodu obawiać się już zamachów terrorystycznych?

– Myślę, że zagrożenie spadło znacznie poniżej poziomu innych życiowych niebezpieczeństw. W ostatnich miesiącach nie stwierdziliśmy, aby przez nasze granice przeniknęli jacyś podejrzani osobnicy. Jednakowoż zabezpieczaliśmy się tylko przeciwko terrorystom z ekstremistycznych partii muzułmańskich, w szczególności organizacji Kalb Allah. Nie zdoła pani wydobyć ze mnie zapewnienia, że zapobiegliśmy wszystkim zamachom teraz i w przyszłości. Ale z pewnością wykonaliśmy należącą do nas część zadania. Mam nadzieję, że teraz zwolni mnie pani z obowiązków i pozwoli wykorzystać zaległy urlop?

Pan Wiesław Pieczonka, negocjator Ministerstwa Zasiłków i Zapomóg, czasowo delegowany do zespołu kryzysowego, przez prawie minutę czekał na jakiś gest ze strony szefowej rządu, ale ta w zamyśleniu patrzyła na techników sprzątających sprzęt filmowy. Wreszcie uśmiechnął się w duchu, odwrócił i poszedł do domu, którego nie widział od ponad roku.

Postanowił, że pójdzie spacerkiem, w końcu teraz miał tyle wolnego czasu. Kilka ulic dalej zaczepił go kierowca wozu straży pożarnej. Zapytał, czy nie wie, gdzie się tu pali, bo wysłali go do gaszenia, ale najwyraźniej wskazany adres nie istnieje, a dymu na horyzoncie nie widać. Pan Wiesław uprzejmie wyjaśnił, że dalsza część tej ulicy znajduje się na drugim końcu miasta i zapewne tam powinien szukać. W tym momencie na skrzyżowaniu zderzyły się dwa samochody osobowe – na obu ulicach ktoś bez sensu postawił znaki pierwszeństwa przejazdu.

Pan Wiesław poszedł dalej, mijając zapalające się kilka godzin po wschodzie słońca latarnie uliczne i helikopter policyjny ukryty w krzakach, którego załoga zadekowała się tutaj na czas patrolu. Na następnym osiedlu napotkał kolejkę przedsiębiorców do urzędu skarbowego. Dalej jego droga wiodła jedną z głównych arterii przelotowych miasta – od roku znowu permanentnie zakorkowanej przez samochody, w połowie szerokości rozkopanej przez poszukujące swoich rur Miejskie Zakłady Gazownicze oraz Instytut Meteorologii i Gospodarki Wodnej w zastępstwie Miejskich Zakładów Wodociągowych i Kanalizacyjnych. Poszedł zatem środkiem alei, pośród trąbiących samochodów i zagnieżdżonych w nich wściekłych kierowców, podziwiając monumentalny, mroczny na tle słońca masyw zabytkowego Pałacu Kultury i Nauki, którego wieżyca... Czyżby się przechyliła? Cóż, od początku wiedział, że nie zdoła jednym prostym planem rozwiązać wszystkich problemów dręczących ten umęczony przez przeszłość, nękany przez teraźniejszość i zagrożony przez przyszłość kraj. Politycy dostali, co chcieli. Zapłacą za to, jak zwykle, ludzie. On swój obowiązek spełnił. Niech inni też się trochę pomęczą.

 

[1] Elektroniczny muaddin, czyli muezin. Czyli pan, który pięć razy dziennie wzywa do modlitwy pobożnych muzułmanów.

[2] Modlitwa, którą każdy pobożny muzułmanin musi powtórzyć pięć razy dziennie o ściśle określonych porach.

[3] „Dumny, który się oddali od Islamu i jego prawdzie zaprzeczać będzie, zostanie wiecznym ogniom oddany.” Tłum. Jana Murza Tarak Buczacki, nakładem Aleksandra Nowoleckiego, Warszawa 1858.

 


< 19 >