Fahrenheit nr 70 - styczeń 2o11
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
recenzje

<|<strona 06>|>

Recenzje (2)

 

 


Siła i honor, miłość i śmierć

 

okladka

Do sięgnięcia po twórczość Roberta M. Wegnera przymierzałam się od dłuższego czasu z powodu sypiących się zewsząd, zaskakująco jednomyślnych i entuzjastycznych jak rzadko rekomendacji. Autor porównywany bywa do Feliksa W. Kresa, a nawet Andrzeja Sapkowskiego. Teksty na poziomie opowiadań wiedźmińskich, to zaiste byłoby coś – z tą myślą otwierałam pierwszy zbiór opowiadań z Meekhanu.

Przyznam, że po lekturze otwierającego zbiór „Honoru górala” ogarnęło mnie zwątpienie. Klimat górskiej grozy wydawał mi się przerysowany, końcowy twist naciągany, a i fabularnie tekst nie powalał. No tak, autor przechwalony. Ale dajmy szansę, w końcu następny tekst dostał tegorocznego Zajdla. „Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami” nie ma może płynności i swobody opisu bitwy pod Brenną z „Pani Jeziora”, ale taka beznadziejnie honorowa nuta jest mi podskórnie bliska. Mimo to tekst wydawał się przegadany, obiecywanego zachwytu wciąż nie było. A potem przyszedł „Szkarłat na płaszczu”, tekst moim zdaniem najlepszy w całym zbiorze i zdecydowanie mogący stawać w szranki z opowiadaniami wiedźmińskimi. Sentymentalny, owszem, ale poruszający do głębi, pozbawiony sztuczności, znakomity. Zamykająca „Północ” „Krew naszych ojców” urzekła mnie z kolei konsekwentnie budowanym klimatem tajemnicy odludnej rybackiej wioski. Skończywszy, doszłam do wniosku, że może jednak autora aż tak nie przechwalono.

A przecież przede mną było jeszcze całe „Południe”, część moim zdaniem zdecydowanie lepsza, bo równiejsza, choć poszczególne teksty są tutaj o wiele mocniej powiązane, co niektórzy uważają za wadę. Ja do nich nie należę. Ponadto, druga część stanowi świadectwo wszechstronności pisarskiej autora, dowód, że potrafi on równie przekonująco tworzyć skrajnie odmienne światy, nastroje, postacie. Przywoływany wcześniej (i w kontekście północnym jak najbardziej słusznie) Feliks W. Kres takiej umiejętności nie posiada. Wegner pięknie i prawdziwie pisze w „Południu” o uczuciach, trudnych, intymnych wyborach i ich dalekosiężnych konsekwencjach. Z drugiej strony, zachwyca szczegółowość i spójność opisu funkcjonowania zamkniętej społeczności Issarów, dzięki której czytelnik może zrozumieć postępowanie Yatecha z otwierającego historię (i moim zdaniem najlepszego w tej części ze względu na zręczną żonglerkę perspektywami narracyjnymi, ale przede wszystkim na puentę) „Ponieważ kocham cię nad życie”. Świetna jest również jego bezpośrednia kontynuacja, czyli „Gdybym miała brata”, zręczne połączenie trudnego dialogu (który niezmiernie łatwo byłoby popsuć przesadą i sztucznością, czego autorowi udaje się uniknąć) z retrospekcjami. Kwestia pierwszeństwa pomiędzy tymi dwoma tekstami to rzecz mocno subiektywna, na mnie większe wrażenie zrobił pierwszy. Kolejny – „Pocałunek skorpiona” – jako jedyny traci sens w oderwaniu od poprzednich, ale w zestawieniu z nimi zyskuje mocną wymowę. Finałowe „Zabij moje wspomnienia” to kolejna zmiana klimatu, wyraźnie już przygotowująca grunt pod coś więcej – intrygę zapowiadanej powieści.

„Północ-Południe” zaskoczyło mnie pozytywnie, tym mocniej, że po stosunkowo słabszym otwarciu zaoferowało teksty znakomite. Wszystkie łączą się w spójną wizję wielokulturowego imperium, dopracowaną koncepcyjnie na poziomie wręcz zaskakująco szczegółowym. Brakuje w tym świecie, pełnym ludzi odważnych, honorowych i konsekwentnych aż do szaleństwa, wentyla w postaci humoru, który pozwoliłby chwilami odetchnąć od wręcz przytłaczającej powagi. W „Północy” pojawiają się jakieś nieśmiałe próby na tym polu, do „Południa” żarty faktycznie nie przystają, najwyraźniej nie można mieć wszystkiego.

Meekhan jest z pewnością uniwersum intrygującym i takim, do którego chce się wracać. Aż trudno chwilami uwierzyć, że „Północ-Południe” to zbiór debiutancki. Z wyprzedzeniem cieszę się na lekturę kolejnej odsłony „Opowieści”.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Robert M. Wegner

Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Północ-Południe

Powergraph, 2009

Stron: 576

Cena: 32,00 zł

 


Magia i miecz, ludzie i bogowie

 

okladka

Tak ładnie żarło i zdechło. Tym jednym, nieco przerysowanym zdaniem mogę podsumować swoje wrażenia z powtórnej wizyty na meekhańskim pograniczu.

Perypetie członków czaardanu (czyli niezależnego oddziału) byłego generała Laskolnyka na wschodnich stepach dosłownie mnie uwiodły. Przyjaźń, przynależność, braterstwo odszczepieńców, sceneria w stylu Dzikich Pól – to już i patos pasuje tutaj lepiej, a przynajmniej mniej przeszkadzał mi w odbiorze niż w opowieściach północnych. Trochę zgrzytały wyjątkowe magiczne uzdolnienia stepowych zabijaków, ale gdzieś ta fantastyka być musiała. Za najlepsze wschodnie opowiadanie uważam „Koło o ośmiu szprychach” – tu znów, niby Wegner gra na najprostszych emocjonalnych schematach, ale robi to po prostu wirtuozersko, przy okazji wprowadzając nas w historię i kulturę Wozaków, którą ma opracowaną koncepcyjnie na poziomie imponująco detalicznym. „Kołu” depcze po piętach „Oto nasza zasługa”, zgrabna przeplatanka narracyjna spowiedzi członków drużyny z wydarzeniami mającymi przygotować grunt pod powieściowy ciąg dalszy. Z chwalonymi dosyć powszechnie „Najlepszymi, jakie można kupić” mam analogiczny problem co z „Wszyscy jesteśmy Meekhańczykami”. To znaczy – tekst wydaje mi się rozwleczony ponad miarę, co skutecznie zabija jego, rzeczywiście potencjalnie spory, ładunek emocjonalny. Silnie działają pojedyncze scenki, jednak całość na przeciągnięciu sporo traci. Najsłabiej wypada I będziesz murem, głównie za sprawą mocno pretekstowej fabuły. Niemniej swoją podstawową funkcję – wprowadzenia w realia wschodniej granicy – tekst spełnia nieźle.

Jednym z niewielu minusów „Wschodu”, świetnie przedstawionego tygla kulturowego, była dla mnie postać dowódcy czaardanu, generała Genno Laskolnyka. Działał na mnie jak płachta na byka swoim niekwestionowanym przez nikogo geniuszem strategicznym, funkcją ogólnokrajowego autorytetu i, konkludując, brakiem jakichkolwiek skaz, a zarazem pozorów życia. Wrażenie to nieco zniwelował ostatni wschodni tekst, niemniej pozostało.

Ogólnie jednak pierwsza połowa tomu na tle drugiej wypada wręcz genialnie. „Zachód” to odsłona, którą oceniam zdecydowanie najniżej, z kilku powodów. Po pierwsze, „nie kupiłam” Ponkee-Laa – realia portowego miasta, w którym naszym przewodnikiem jest złodziejaszek luźno związany z potężną organizacją przestępczą – Ligą Czapki – wydają się wycięte z gotowego, mało przekonującego szablonu. Co było przykrym zaskoczeniem, gdyż właśnie jakość ogólnie pojętego tła stanowi w moim odczuciu główną siłę prozy Wegnera. Tu profesja i życiorys Altsina, głównego bohatera, przywodzą na myśl „Niecnych dżentelmenów” Lyncha i, chciałoby się rzec, na swoje nieszczęście, bo Camorra bije Ponkee-Laa i jego Ligę na każdym polu, nawet bez rozgrzewki. Po drugie, wszystkie fabuły, nawet powszechnie chwalona za rzekomą piętrowość i skomplikowanie historia z „Sakiewki pełnej węży”, są po prostu marne i rozpadłyby się w proch bez zastosowania magicznego wytrycha. Obecność tegoż wytrycha pozwala co prawda na wprowadzenie obszernych retrospekcji z wojny bogów i zarazem wyjaśnienie pewnych zagadek Południa, ale jednocześnie zabija napięcie we wszystkich opowiadaniach, bo z góry wiadomo, że, jakby nie było, z boską pomocą jakoś nam się bohater wykaraska. Po trzecie, sam bohater jest tak beznadziejnie papierowy, że jego los, przetrwanie, przemiana pozostały mi całkowicie obojętne. Nic do tekstów zachodnich nie przykuwa. Więcej, ginie to, co miałam do tej pory za kolejną znaczącą zaletę prozy autora, czyli właśnie umiarkowane posługiwanie się szeroko pojętymi elementami fantastycznymi. Wygląda na to, że w czwartej części wetuje sobie wstrzemięźliwość pod tym względem z trzech poprzednich. Najlepiej broni się zamykająca zbiór „Rzeka wspomnień”, w której magia nie łata logicznych dziur.

Mimo powyższych narzekań na „Zachód”, zbiór, dzięki poziomowi „Wschodu”, wypada ocenić na szkolną trójkę z plusem. Czyli słabiej niż równiejszą część pierwszą. Historie się pozaplatały, pionki rozstawione, szczerze mnie ciekawi, jak je autor poprowadzi, choć preferowałabym styl wschodnio-południowy. Wegner niewątpliwie ma talent, wizję swojego świata i, jak wszystko wskazuje, również historii, którą zamierza opowiedzieć. Wciąż mam ochotę poznać jej dalszy ciąg.

 

Agnieszka Chojnowska

 

Robert M. Wegner

Opowieści z meekhańskiego pogranicza. Wschód-Zachód

Powergraph, 2010

Stron: 681

Cena: 34,00 zł

 


Gdzie diabeł nie może...

 

okladka

Prawda znana jak świat. Baba z wozu, koniom lżej. Kobiety na pokładzie przynoszą statkowi i jego załodze nieszczęście. Krótko mówiąc, gdzie diabeł nie może, tam babę pośle. A że czasem sama się napatoczy, i to jeszcze akurat pod kły i pazury krwiożerczego indywiduum chwilę przed jego zlikwidowaniem, to wyłącznie jej wina. Kazał jej ktoś leźć akurat tą drogą?

W takich oto niezwykle sprzyjających okolicznościach przyrody spotykamy Alinę, studentkę kulturoznawstwa, wracającą późnym wieczorem do domu i rozpamiętującą oblane kolokwium. Początek nieco statyczny, ale właśnie w tym momencie akcja rusza z kopyta i nim się człowiek spostrzeże, już przepadł dla świata rzeczywistego. W skrócie – Alina zostaje zaatakowana przez włochate monstrum, uratowana przez przystojnego „Żyda” pojawiającego się znikąd w towarzystwie szaroburego kota i poinformowana, że został jej tydzień normalnego życia. Jedynym sposobem na cofnięcie wilkołaczej infekcji jest stworzenie antidotum z różnego rodzaju wydzielin produkowanych przez istoty, nazwijmy to, paranormalne. Tym sposobem Alina trafia do tajnej Bazy, zajmującej się likwidacją stworzeń zagrażających ludzkości, i zostaje wcielona do zespołu, który ją uratował. Tajnemu agentowi Aleksowi Orłowowi i supertajnemu Agentowi 013 niezbyt się uśmiecha praca z niewydarzonym żółtodziobem, ale jeśli do tej pory mieli okazję nudzić się w czasie akcji, muszą szybko zmienić przyzwyczajenia, bo z Aliną tak się nie da. Ot, baba.

Fabuła oparta jest na prostej konstrukcji – nowa akcja, przeniesienie w odpowiednią czasoprzestrzeń, wykonanie zadania, powrót. Wszystko relacjonuje Alina i to właśnie dzięki narracji pierwszoosobowej opowiadana historia zyskuje niesamowity polot, dziewczyna jest bowiem pyskata, niepozbawiona poczucia humoru, a przy tym sentymentalna i wrażliwa. Ma w sobie także nieprzeparty urok, czym zjednuje sobie sympatię zarówno eskimoskiej szamanki, jak i francuskiego wilkołaka. A że przy tym ładuje się nieustannie w kłopoty... Od czego ma się w końcu partnerów? Zdecydowaną zaletą jest też trudna do zrealizowania prześmiewczość konwencji niewpadająca w groteskę. Autorzy z równym zacięciem parodiują zarówno powieść szpiegowską, jak i klasyczne fantasy. Syndrom Mordoru powinien na stałe wejść do podręczników światowej psychiatrii, a chorobliwe umiłowanie przez eskimoskie plemię słowa „wszakże” to idealny antyprzykład dla specjalistów od kreowania wizerunku. Agent 013 jest ikoną stylu i doprawdy nie trzeba się nad nim długo rozwodzić. Niech przemówi sam. Wszakże.

Z moich dotychczasowych doświadczeń czytelniczych wynika, że rosyjska literatura fantastyczna z nurtu zbliżonego do humorystycznego ma to do siebie, że jest niezwykle optymistyczna, tak jakby autorzy chodzili na grupę wsparcia z zakresu myślenia pozytywnego i życzeniowego. Zgodnie twierdzą, że wszystko będzie dobrze – i tak faktycznie jest. Cokolwiek by się nie stało podczas misji – czy to w odległej czasowo i przestrzennie Japonii, czy swojskiej Rosji – bohaterowie wychodzą z tego obronną ręką/łapą, docinając sobie i żartując dla rozładowania sytuacji. A czytelnik kończy lekturę jakby był po masażu twarzy – z permanentnym uśmiechem i lekkością na duszy.

Książka duetu Bielanin-Czernaja to idealny wybór na jesienno-zimowe stany melancholijne. I choć sama w sobie jest spójną całością, dzięki czemu nie pozostawia czytelnika w zawieszeniu, pozostaje mieć nadzieję, że pozostałe części cyklu ukażą się po polsku już niedługo. Głuchoniema gejsza, latające głowy, Bułhakowski bal demonów – bardzo jestem ciekawa, co jeszcze przed nami.

 

Ewa Hartman

 

Andriej Bielanin, Galina Czernaja

Profesjonalny zwierzołak

Tłum. Ewa Białołęcka

Fabryka Słów, 2009

Stron: 416

Cena: 32,90 zł

 


Giwerą w zło, czyli bajki dla dorosłych

 

okladka

Po co dorosłym bajki? Dorośli nie potrzebują jasnych wytycznych, co jest moralne, a co nie, ani informacji, że jak ukradną cudze mienie, to ich obiją kije samobije. Dorośli doskonale wiedzą, że nie należy kłamać ani być próżnym, bo można skończyć jako brzydki i ogólnie potępiany człowiek. Dorośli wiedzą, że deptanie chleba może prowadzić do amputacji nóg, a rozmawianie z obcymi w lesie powoduje, że się łapie wilka. Wiedzą i już w te bujdy nie wierzą, bo nie raz się przekonali, jak łatwo jest uniknąć kary za drobne oszustwa, kłamstwa czy wynoszenie długopisów z pracy. Dorośli mają za to idee fixe, że ich życie jest bezbarwne, nieciekawe, świat jest do rzyci, że nie ma dobrych ludzi na tym łez padole ani pokrewnych dusz. To, co wydaje się być dobrem, często okazuje się sprytnie zamaskowanym złem, a człowiek, kierując się dobrymi intencjami, podejmuje decyzje, które prowadzą do zupełnie innych niż zamierzone rezultatów. Bo przecież zawsze ktoś nami manipuluje i nikomu nie można ufać. I trzeba być twardym.

Takie są właśnie „Bajki dla dorosłych”.

Autorzy zgromadzeni w antologii „Bajki dla dorosłych” napisali swoiste epitafia ku pamięci Tomasza Pacyńskiego. Każdy pisarz przeniósł na karty książki jakąś cząstkę swojego związku z Pacyńskim, kolegą po piórze, przyjacielem, mistrzem. I dlatego umieszczenie na początku opowiadania przedwcześnie zmarłego twórcy daje czytelnikowi dobre wprowadzenie i pewien punkt odniesienia. Tym bardziej, że od razu zaczyna się ostra i brutalna jazda, w której rozprawimy się z całym baśniowym światem. Opowiadanie to zaczerpnięte zostało ze zbioru „Linia ognia” i jest epilogiem do przygód Dziadka Mroza i Matyldy. Ustawia nas od razu w optyce właściwej „dorosłym” bajkom – jest tu i manipulacja, i krzywda, i siłowe rozwiązanie. Oraz zakończenie, które niby jest szczęśliwe, ale jakoś tak półgębkiem, z krzywym uśmiechem. A chwilę później przechodzimy do naszej szarej i nieciekawej rzeczywistości w opowiadaniu Anny Kańtoch, przygnębiającym jak listopadowy poranek i „kondukt w deszczu pod wiatr”. Główna bohaterka jest zimna i wyzuta z jakichkolwiek pozytywnych emocji. Do tego na każde urodziny dostaje tajemniczą książkę, przed którą nie może uciec ani się ukryć, nie może jej zniszczyć ani wyrzucić, za to musi ją choć raz w roku przeczytać. Rujnuje to jej spokój i zdrowie, gdyż z roku na rok książka jest coraz bardziej przerażająca. Coś w świecie bohaterki nie wygląda tak jak powinno, a właściwie wszystko jest nie tak, o czym przekonujemy się dobitnie w finale. Mimo depresyjnej atmosfery jest to wspaniałe opowiadanie, warte przeczytania.

Kolejny tekst daje nam odrobinę wytchnienia, okazuje się bowiem dość humorystyczny. Robert Szmidt przedstawia swój pomysł na to, jakim cudem Święty Mikołaj nadąża z rozdawaniem prezentów. System jest perfidny i wynika z niego, że trzeba bardzo uważać, z kim się wchodzi w kolizje drogowe w Wigilię. Opowiadanie lekkie i przyjemne.

Wojciech Świdziniewski zabiera nas w podróż do swego rodzinnego miasta, które przeżywa najazd elfów i krasnoludów. Jakby na to nie patrzeć, należą one do innej bajki, więc siły porządkowe mają nie lada kłopot, żeby poradzić sobie z łucznikami i krępymi, acz wojowniczymi istotami z toporami. Przyczyną kłopotów okazuje się być rozbuchana wyobraźnia pewnego osobnika, niespełnionego pisarza, który marzy o miłości swego życia. Opowiadanie wydało mi się dość infantylne i zdecydowanie nastawione na odbiorcę – nastolatka, ale zakończenie wyjaśnia czemu niektóre postaci zachowują się wręcz niewiarygodnie. Chociaż nie było mi łatwo sympatyzować z głównym bohaterem.

„Polowanie na jednorożce” Magdaleny Kozak przypomina nieco jej „Cynglarzy”, ponieważ mamy do czynienia z młoda kobietą z misją zabijania. Tym razem jednorożców. Tu jednak podobieństwa się kończą, bo nastrój opowiadania jest zdecydowanie lżejszy. Bohaterka chce być twardą, złą kobietą, która manipuluje mężczyznami, aby osiągnąć swój cel i eliminować kolejne jednorożce. Te piękne zwierzęta są bowiem wykorzystywane w celu nawracania ludzi na drogę absolutnego Dobra,

co w praktyce oznacza kompletne otumanienie i fanatyzm. Sterowanie zachowaniem mężczyzn okazuje się jednak nie być takie proste, ale za to może prowadzić do nieoczekiwanego pozyskania sprzymierzeńców. Opowiadanie ma wyjątkowo pozytywne przesłanie jak na ten zbiór.

Eugeniusz Dębski zamieścił w antologii opowieść niewesołą, mimo że po tym akurat autorze można było spodziewać się sporej dawki humoru. W przyszłości opracowana zostaje technologia pozwalająca naszym drogim zmarłym prowadzić życie po życiu – jako ruchome trupy wykonują przeróżne proste prace. Sprzedaż lub wynajem zwłok do pracy przynosi dochód ich właścicielom, czyli rodzinie. Mamy możliwość obserwować na przykładzie jednej z nich, jak odbywa się proces dziedziczenia ciała ojca. Głównym problemem jest tak naprawdę nie tyle sam spadek, co niemożność osiągnięcia porozumienia wewnątrz rodziny. I to właśnie jest głównie smutne w tym tekście, a nie kwestia lęku przed ostateczną i nieodwracalną śmiercią.

W tym miejscu znów możemy odetchnąć od przygnębiających tematów, czytając krótkie opowiadanie Rafała Dębskiego, w którym głównie chodzi o to, żeby nie ufać smokom, nawet jeśli proponują nam interes, wydawałoby się, życia.

Najdłuższa opowieść antologii to „Partia porucznika Szymańskiego” Jacka Komudy. Jest to alternatywna wersja powstania styczniowego umieszczona w historycznych realiach tamtej epoki. Rozważyć możemy, czy na przemoc powinno odpowiadać się przemocą i czy działania naszych narodowych bohaterów miały aby jakikolwiek sens. Autor wplótł tu bardzo umiejętnie wątek działalności sił nadprzyrodzonych sterujących protagonistami. Przyznam, że to opowiadanie mnie zmęczyło, co może wynikać z mojej osobistej niechęci do całej serii naszych wielkich narodowych powstań.

Kolejny autor, Jarosław Grzędowicz, przenosi nas w przyszłość, gdzie zwykli ludzie żyją obok zmodyfikowanych genetycznie, doskonałych w każdym calu istot, można by rzec – nadludzi.   Akcja umiejscowiona została w świecie zdającym się być kompletnie zdegenerowanym. Atmosferę tworzy między innymi padający nieustannie deszcz. Zwykli ludzie wydają się być przegrani, z czym nie zgadzają się małe grupki szaleńców. Tworzą sekty i grożą użyciem broni biologicznej w celu zniszczenia mutantów. Główny bohater dostaje szansę odkrycia, co tak naprawdę knują ci fanatycy.

Wraz z opowiadaniem Andrzeja Pilipiuka wracamy do bardzo ponurych klimatów. „Dzwon Wolności” opowiada o przeklętym dzwonie, zaś bohaterem jest znany z wcześniejszych książek autora doktor Skórzyński. Mamy tu dziwnie cichy las w północnej Rosji, mroczną tajemnicę i bardzo ciężką atmosferę, prowadzącą do niewesołej konkluzji. Coś dla miłośników Andrzeja Pilipiuka na poważnie.

Jedyne naprawdę humorystyczne opowiadanie antologii z zastosowaniem akcesoriów z klasycznych bajek, napisała Ewa Białołęcka. Opowieść o wampirzycy Śnieżce, Roszpunce i wilkołaku napadającymi na pociąg wiozący najcenniejszą znaną substancję – „żywca”, napisana jest lekko i przyjemnie. Co chwila napotykamy kolejne mrugnięcie oka do czytelnika i w świetnym humorze możemy przejść do lektury ostatniego opowiadania w antologii – „Smaku kurzu”. Maja Lidia Kossakowska bawi się mitami i baśniami, tym razem bretońskimi i brytyjskimi, nawiązując również do „Alicji w Krainie Czarów”. Jej bohater jest podrzutkiem, owocem jednorazowej przygody istoty ze świata nadprzyrodzonego z człowiekiem. Jako pół-człowiek, pół-puk widzi elfy, wróżki, gnomy i inne stworzenia oraz jest w stanie widzieć ludzkie sny. Po co mu ta umiejętność i jaki związek ma z tym wszystkim kot z Cheshire, to już musicie przeczytać sami. Na koniec opowiadania nasuwało mi się jednak powiedzenie „dobrymi chęciami piekło jest wybrukowane”.

Podsumowując, muszę przyznać, że trudno byłoby znaleźć w antologii „Bajki dla dorosłych” opowiadania słabe. Wszystkie są warte przeczytania. Kiedy jednak wróciłam do nich myślami, stwierdziłam, że wolę chyba czytać bajki dla dzieci. Może świat nie jest czarno-biały, może w rzeczywistości dobro nie zawsze zwycięża. Ale w mojej nie-rzeczywistości niech jednorożce pozostaną istotami wyjątkowymi i dobrymi, trupy niech nie opuszczają terenu cmentarzy, a wspaniali partnerzy na całe życie niech istnieją naprawdę, a nie tylko w mojej głowie. I niech żaden Dziadek Mróz nie próbuje mnie bałamucić przy choince. Inaczej pozostanie jedynie przejść siedem stopni i zamknąć za sobą drzwi.

 

Agnieszka Falejczyk

 

Antologia

Bajki dla dorosłych

Fabryka Słów, 2009

Stron: 689

Cena: 39,99 zł

 


< 06 >