Fahrenheit nr 70 - styczeń 2o11
fahrenheit on-line - archiwum - archiwum szczegółowe - forum fahrenheita - napisz do nas
 
Publicystyka

<|<strona 11>|>

Zabawki cargo

 

 

Piszę ten tekst w okresie przedświątecznym. Z czym się kojarzy Boże Narodzenie? Z zabawkami. Pomińmy tu teologiczne dywagacje. Tak w naszej skomercjalizowanej kulturze wyszło: to okres kupowania zabawek. Zarówno dzieciakom, jak i, ku mojemu zdziwieniu, dorosłym.

Tak, zaczynam wiekowo odstawać i daje się we znaki patrzenie na świat poprzez pewną tradycję i poprzez doświadczenia, które straciły na ważności. Mój świat, w którym się wychowywałem, był dużo bardziej paskudny od współczesnego. W grudniu było zimno, zwłaszcza rano, gdy wygasło w piecu kaflowym, mokro, wiało, nawalały najróżniejsze usługi, do których jesteśmy dziś przyzwyczajeni, jako do czegoś zupełnie podstawowego. Na przykład były wyłączenia prądu. Myślę nie o tym okresie, w którym rządził Jaroszewicz, gdy powstał kawał o związku chemicznym, co się rozpada w temperaturze -4 (wzór PRL) stopni Celsjusza, ale wcześniejszym, za Gomułki, kiedy to na skutek zalodzenia urywały się druty. Bo za Gomułki Dolny Śląsk był terenem podlegającym urzędowemu szabrownictwu. Remontowanie czegokolwiek wydawało się nieodpowiedzialnym marnotrawstwem. Dlatego to, co jeszcze zostało po Niemcach, działało, oczywiście trochę. Druty się rwały, drogi były porozwalane, zasypane, zalodzone, autobusy nie jeździły.

W tamtym czasie Boże Narodzenie było częścią zimy, a zima była trudnym okresem, który, po pierwsze, należało przetrwać. Nie było żartów, w większości przypadków człek mógł liczyć wyłącznie na siebie. Jak się szło od wsi do wsi, to naprawdę można było zamarznąć. Takie rzeczy się zdarzały, trzeba było przedsięwziąć odpowiednie środki, by tego uniknąć. Przybysze ze Wschodnich Kresów opowiadali jeszcze, jak się bronić przed watahami wilków, jak gacić chałupy. A jak ktoś źle zakopcował ziemniaki, to ich zwyczajnie nie miał. Jeszcze w latach sześćdziesiątych niektórych dotykał głód.

Tak to świadom swej niepoprawnej w dzisiejszej rzeczywistości edukacji, staram się brać odpowiednie poprawki, zachowywać dystans. Aliści któż wyceni, czy aby ów dystans nie za wielki, czy poprawki nie przesadzone?

Ba... Czy naprawdę mam jakąś swoją rację? Trudno nie zacząć zdania gdzieś od środka wypowiedzi, bowiem jest to etap drapania się w środek czupryny. „Bo dzieciom zabawki się należą”. Dzieci powinny dostawać baloniki, piszczałki i traktorki nakręcane na kluczyk. A dorośli muszą ten traktor na ropę naprawić, poprowadzić przez błoto, pociągnąć nim przyczepy. Dla dzieci zabawki, dla starych narzędzia.

Zawsze miałem taki obraz człowieka dorosłego, że nie rajcuje go próżne wykonywanie jakichś czynności, jest dla niego przykre, gdy traci czas. Człowiek dorosły powinien znajdować przyjemność w realizowaniu.

W tym miejscu dokonam irytującej fotograficznej dygresji. Wiem, że część publiczności chce mnie za coś takiego zabić, ale trudno. Znowu zaryzykuję. Tak się bowiem jakoś składa, że odskoki w techniczne opary prowadzą do różnych, czasami dość zaskakujących wniosków. Na ile poprawnych, to kwestia poprawności poprawki na moją dość siermiężną przeszłość.

Przeczytałem na portalu fotograficznym o zbudowaniu obiektywu o jasności 0,95. To dużo. Spotykane w sklepach i znane mi konstrukcje incydentalnie dochodzą do wartości 1,2. By rzecz całą docenić, trzeba by detaliczniej wyjaśnić, czym jest jasność obiektywu, jak się ją mierzy.

Powiedzmy, na potrzeby tych rozważań, że im mniejsza wartość, tym może być ciemniej podczas robienia zdjęć, że najmniejsza teoretyczna wartość to 0,5 i gdyby zbudować taki obiektyw, to można by focić „jakby całkiem ciemno było”. Myślę, że dość istotne jest to, że wartości około 1,8 są dość łatwe do uzyskania dla tak zwanych obiektywów stałoogniskowych, zaś wspomniane 1,2 winduje cenę „słoika” do mniej więcej dziewięciu tysięcy. Jak więc widać, obiektyw o jasności 0,95 jest poważnym osiągnięciem, ale...

No właśnie: na forum dyskusyjnym zaczęła się mniej lub bardziej uczona dyskusja fotografistów. Pomijając typowe trollowanie, uczestnicy podjęli dość frapujący wątek, a mianowicie: czy ów obiektyw, niewątpliwie będący jakimś osiągnięciem optyki, polepsza jakość obrazu. Takie dyskusje zawsze są i zawiłe, i dla postronnego obserwatora dość trudne, diabli bowiem wiedzą, czym jest jakość obrazu. Ale już można całkiem spokojnie ustalić, czy polepsza nam się stosunek sygnał-szum.

Szczerze mówiąc, sam sobie to wywiodłem: jakkolwiek w tymże detalicznie przypadku sprawy są nieco wątpliwe, to generalnie im większy obiektyw, tym lepiej. Dobrze, by miał dużą jasność, ale jak to się mówi: to nie wszystko. Biorąc pod uwagę współpracę z tym, co rejestruje obraz, może się okazać, że lepszy – po prostu rozmiarowo – jest duży obiektyw nawet o mniejszej jasności. Pociąga to za sobą, niestety, konieczność powiększenia obszaru filmu lub matrycy. Otóż tak się składa, że aparaty cyfrowe z urodzenia mają dość małe matryce, przynajmniej w stosunku do klatki filmu. Łatwiej zrobić małą matrycę.

Ów obiektyw został wykonany dla systemu o mniejszej matrycy niż tak zwana APS-C, poniekąd będąca standardem dla cyfrówek, tzw. „cztery trzecie”. Małe matryce są przedstawiane jako coś bardzo pożytecznego. Dzięki nim, na przykład, cały aparat daje się zrobić jako mały. Mamy też konstrukcje tak zwanych „bezlusterkowców” – aparatów, które mają łączyć zalety lustrzanek i kompaktów, dają świetny obraz i są małe. A więc dobrze?

Aliści burza mózgów zaburzyła radość. Wyszedł z niej dość niepokojący wniosek, że wcześniejsze konstrukcje klasycznych aparatów o mniej zachwycających parametrach, w tym gorszej jasności, mogą w podobnie złych warunkach oświetleniowych dać nawet lepszy obraz.

Sam sobie dośpiewałem, że w aparacie średnioformatowym mogę właściwie bez strachu o jakość zdjęcia zastosować film o wysokiej czułości, na przykład, o nieosiągalnym w czasach mej młodości, a dziś niewygórowanym ISO 800, i nie będzie widać ziarna. Bo klatka wielka, a ziarno małe.

Czyli jak najłatwiej poprawić jakość obrazu? Ano, zrobić duży aparat. Będzie ciężki i niewygodny, jednak dla poprawy jakości zdjęcia wielu fotografów zdaje się być skłonnych wydać naprawdę duże pieniądze, poświęcić mnóstwo czasu, włożyć wielki wysiłek. Cóż to dla nich ponosić kilka kilogramów więcej?

W sytuacji gdy się dźwiga statywy, lampy, blendy, czy wynajmuje za ciężką forsę pomieszczenia, chyba oczywiste jest zrobienie nieco cięższego, nieco większego aparatu.

Dodajmy, że jest to metoda dość prosta i skuteczna, wypróbowana przez dziesięciolecia dominowania tak zwanego wielkiego formatu. Z pewnością załatwia ona nie tylko problem szumów, ale także błędów optyki czy kłopotów z kopiowaniem obrazu (współcześnie skanowaniem). Jeśli ktoś chce robić dobre technicznie zdjęcia, to najprościej sprawić sobie duży aparat. A dość niemądrze jest forsować małe konstrukcje.

O ile już wcześniej przemyślałem sprawę wad optycznych, to nad szumami zastanowiłem się dopiero podczas tej dyskusji. Może wywiedziono z niej nieco przesadzony wniosek, że „słoik” o „zwykłym” świetle (w okolicy 1,8) i cenie, która pewnie więcej powie o rozmiarze problemu (w granicach czterystu zł), może dać nawet więcej niż ów przedmiot zachwytów o świetle 0,95 i cenie ponad dziesięć razy wyższej.

Ot, takie są proporcje.

Dajmy na razie pokój fotografii. Ten przykład pociągnął moje myśli w dość niespodziewanym kierunku. Czy gadżet bywa czymś mądrzejszym od zabawki dla dorosłego? A może powinniśmy mówić o mądrzejszych i durniejszych gadżetach?

Poniekąd wiem o tym (poniekąd, bowiem wiedza nie do końca zweryfikowana), że zrobienie zabawki dla dziecka jest trudne. Dzieci chcą się bawić czymś, a czymś innym nie, i naprawdę trudno przewidzieć, co im podsunąć, by się zajęły zabawą i dorosły na jakiś czas miał spokój. Podobno tak jest, z braku własnego potomstwa opieram się na wnioskach i postulatach innych. Sam też pamiętam, bywało, że patyk działał na wyobraźnię i stawał się albo szablą, albo pistoletem maszynowym, a zakupiona w sklepie kolorowa czarodziejska różdżka czy rakieta nie, bo nie.

Powyższe dywagacje skłaniają mnie do może nieskomplikowanego wniosku, że dobra zabawka dla dziecka jest sztuką. Sztuką jest ją wymyślić, dobrze zaprojektować, wdrożyć do produkcji.

Żyłem w przeświadczeniu, że gadżet jest odpowiednikiem zabawki dla dorosłego. Coś niekoniecznie potrzebnego, niekoniecznie dobrze działającego, ale efektownego i zabawnego.

Ze wsi wyniosłem w najlepszym razie tolerancję dla wszelkiej maści gadżetów. Co nie jest niezbędne, tego nie potrzebuję. Nie szwajcarski scyzoryk, ale nóż do chleba, porządny śrubokręt, pilnik, otwieracz do konserw i co tam jeszcze w takim scyzoryku może być? O! PenDrive. Też bywa w scyzoryku. Aliści przyznaję, że zrobienie gadżetu, podobnie jak zabawki dla dziecka, nie jest całkiem proste. Gadżet powinien być dowcipny na różne sposoby. Gadżet coś tam załatwia. Aby był gadżetem, musi jakoś wyglądać: być zaskakująco dużym czy małym. Nade wszystko ma być jednak gadżetem, a nie na przykład diablo sprawnym otwieraczem do konserw. Dlatego po niejakim czasie przyznaję, że produkcja gadżetów jest sztuką.

Czym są aparaty fotograficzne? Rozważania o liczbie szumowej matrycy doprowadziły mnie do zupełnie nietechnicznego wniosku: niektóre z nich to smutne zabawki dla dorosłych. A może głupsze gadżety. Jak zwał, tak zwał. Coś, co nie jest traktorem, co nie uciągnie przyczepy, nie jest także zachwycającą blaszanką nakręcaną na kluczyk, która cieszy, bo cieszy. Coś, co udaje, że coś może, ale nie bardzo może. Ani sprawny otwieracz do konserw, ani scyzoryk szwajcarski.

Rozważania powyższe rozciągnęły mi się całkiem niechcący na wiele innych przedmiotów, które nas otaczają. Dostrzegłem w nich niepokojącą cechę: niespełnioną tęsknotę za czymś-byciem. Na przykład patrzę na aparat fotograficzny i zdaje mi się, że miał być aparatem fotografa agencji Magnum. Tej od Roberta Capy i Henri Cartier-Bressona. Tak poważnie wygląda ten aparat. Ale... coś nie wyszło. Został kompaktem.

Komputer? No cóż, kombinuję jak mogę, by nie pogrążyć się w technicznym bełkocie, ale chyba do końca się nie uda. Pierwsze mikrokomputery miały spełniać rolę takich efektownych zabawek. Lecz, mam wrażenie, nastawione były na pełnienie funkcji edukacyjnych. Mam jeszcze książki, które opisują diablo detalicznie te z pozoru zupełnie bezużyteczne „maszyny cyfrowe”, i sam fakt istnienia takiego opisu zezwala na robienie z komputerami niezwykłych rzeczy. Istnienie zaszytego w podstawowej pamięci języka programowania pozwalało samemu na starcie uczyć się zasad tworzenia programów. Można było na własnej skórze poćwiczyć okoliczności związane z uruchamianiem procedur, z wyszukiwaniem w nich byków.

No i było, i się zbyło. Współczesne pecety czy laptopy czasami okazują się dowcipnymi gadżetami, ale jakże często wyziera z nich niespełniona tęsknota za tym, by być ułatwiającym życie, ciężko pracującym komputerem. Mam wrażenie, że zwłaszcza ci targający przenośne maszyny w tytanowych obudowach wzięli na siebie brzemię uczestnictwa w e-społeczeństwie i targanie tego tytanu, baterii litowo-jonowych, twardych dysków, blu-coś tam, wi-fi i diabli wiedzą jeszcze czego, łącznie z koniecznością wystawiania się na ataki wirusów komputerowych, z koniecznością notowania na cholernie niewygodnym ekranie dotykowym, że to wszystko jest ich heroicznym udziałem w walce z e-wykluczeniem lub e-wyznaczaniem miejsca w e-społeczeństwie.

Jakiś smutek niespełnienia, no cóż, niestety, zabełkoczę technologicznie, daje się zauważyć na poziomie biosów owych maszyn dla tych e-ludzi. Albowiem są one nakierowane na obsługę pewnego typu oprogramowania, które z racji nakierowania na niepełność, swego rodzaju emulację (bo nie obsługę dobrych rozwiązań), nagle objawia zupełnie niespodziewane zabawkowe ograniczenia. Ależ tak: można się nadziać na problem zbyt wielkiego dysku, którego ów bios nie zobaczy. To takie dziwne uczucie, gdy dotyka nas problem z innej epoki, historycznej, nawet jeśli dotyczy on historii technologii. Mniej więcej tak jakby redaktor odmówił publikacji tekstu z powodu braku opinii urzędu cenzorskiego albo ktoś próbował zrealizować weksle z carskiego banku. Dawno zlikwidowano carskie banki, dawno rozwiązano technicznie problem z dyskami. Aliści producent odwołuje się do carskich ukazów. Nadziejemy się na jeszcze inne kwiatki typu ochrony antywirusowej i jakichś ustawień aktualnych tylko dla jedynie słusznych systemów operacyjnych. Pomysł z psychologizacją na poziomie biosa może wydać się nietrafiony, ale ja zawsze mam wrażenie, że ktoś coś chciał, a coś przeszkodziło, skończyło się w pół drogi do spełnienia. Tak jak opowiadania niespełnionych autorów, którym talent i zapał do pisania pozwolił na wymyślenie pierwszej sceny, a całą resztę dopisali wściekli redaktorzy. Coś się stało, zabrakło sił, zapału. Coś bardzo smutnego. Niepełność w systemach operacyjnych, które starają się ukryć przed użytkownikiem przede wszystkim jego bezradność, wynikającą po prostu z głupoty.

Tak to widzę: facet targa laptopa, bo jest znakiem jego chęci bycia zinformatyzowanym. A tak naprawdę chodzi o to, by możliwie najbardziej opóźnić moment, w którym otoczenie się zorientuje, że on nic kompletnie z tego wszystkiego nie rozumie, że nie ma pojęcia po co, dlaczego, co z tym zrobić, jak zrobić, aby się do czegokolwiek przydało.

Smutek niespełnionych marzeń. Kiedy dziecko bawi się w podróżnika, kto wie, może jeszcze będzie podróżnikiem. Może będzie z plecakiem na grzbiecie przemierzać dzikie krainy, poznawać, może badać, katalogować, wszystko przed nim. Kiedy dorosły kupuje sobie terenówkę, taką błyszczącą granatowym lakierem, z chromowanymi rurkami, to żadnym podróżnikiem już nie będzie. Podobnie jak właściciel laptopa z tytanową obudową, który dawno porzucił marzenia opanowania informatyki. Wygląda jak ktoś, komu imponowała postać geeka, lecz poszedł drogą Toni Buddenbrook.

Pozwolę sobie wrócić do fotografii. Przyznaję, dużo pstrykam. Diabli wiedzą, dlaczego człowieka do tego ciągnie. Pstrykam i już. Po latach wiem dość sporo, co zrobić, by zdjęcia się podobały. Ale, tak po prawdzie, pstrykam dla siebie. Owszem, oglądam zdjęcia innych, swoje pokazuję, ale pstrykam dla siebie. Lubię wracać do chwil i miejsc, które mi się podobały, lubię utrwalać spojrzenia – decydujące jest, aby mi się podobało.

Spotykam się z podobnymi sobie fotopstrykami. Może niejednemu z nich marzy się wielka sława artysty, ale mam wrażenie, że wszyscy czują podobnie: gdyby ceną owej sławy było zaprzestanie robienia zdjęć, jak im w duszy gra, porzucenia (zapewne) chaotycznego fotopstrykactwa na rzecz, nazwijmy to, solidnej twórczej dyscypliny, wówczas pewnie w cholerę zostawiliby sławę i nawet świadomość, że nie powiedzieli ludzkości czegoś nadzwyczaj ważnego, nie zmusiłaby ich do robienia czegokolwiek wbrew własnemu czuciu. W zamian za wybitne zdjęcia, które nie spełnią ich fotosprykackich zachciewajek, nie będzie im się chciało zdjąć dekielka z obiektywu.

Na stronie Ken Rockwell.com można znaleźć spis siedmiu poziomów fotografów. Autor w najniższym, piekielnym kręgu umieścił postać niemal oficjalną: sprzętowego onanistę.

Po mojemu, nie jest tak źle z prawdziwymi onanistami sprzętowymi, o ile taki osobnik naprawdę się zna i wie, jak sprzętu używać, nie ma nerwicy natręctw na punkcie jakości zdjęć, po prostu zamiast robić zdjęcia, bawi się sprzętem. Wystarczy, by wiedział, że to, co robi, nie jest fotografią, a testami czy eksperymentami, czemu nie? Mniej więcej to samo robią astro-fotografowie, różne ptaszko- i zwierzo-pstryki.

Mam wrażenie, że tak zwany „prawdziwy” onanista sprzętowy wie, że dla naszego obiektywu o jasności 0,95, od którego zacząłem opowieść, zaczyna szwankować uproszczona definicja przesłony i trzeba zacząć się posługiwać tą z sinusami. Wie też, że gdyby istniał obiektyw o jasności 0,7, to dostarczałby matrycy czy filmowi 2x więcej światła niż o jasności 1. Wie także, że przy uśrednianiu szumy sumują się wedle wzoru Pitagorasa. Od konkretnego sprzętu będzie oczekiwał konkretnego technicznego efektu. Gdy go zapytamy, czym zrobić lepsze zdjęcia, wygrzebie z głowy kilka wzorków i prosto wyliczy. Zapewne nie będzie to odpowiedź na pytanie, które zdjęcia są faktycznie lepsze, ale raczej które mają mniejsze czy większe szumy, rozdzielczość, aberrację chromatyczną i tak dalej.

Poniekąd onanista sprzętowy, taki „prawdziwy”, stał się w świecie fotografów czymś na kształt geeka czy admina w świecie komputerowców. Mam wrażenie, że pałętając się po fotograficznych forach, rozmawiając z ludźmi, spotykamy takich, co chcieliby być sprzętowymi onanistami. Takimi, co z jednej strony mają „nietrywialny” sprzęt, którym posługują się „prawdziwi fotograficy”, zaś z drugiej znają owe magicznie brzmiące i wyglądające technikalia, jak te emtebeefy, winietowania, dystorsje i krytyczne przesłony.

Chyba jest tak, że gadżety służą zaspokajaniu: mieć, a zabawki dla dorosłych: być. Mam wrażenie, że na tym polega różnica. W tym sensie gadżet jest może nawet jak majteczki w kropeczki, kiczowaty, ale radosny. Zabawka dla dorosłych jest tragiczna jak Tonia Buddenbrook.

Chyba jest też tak, że powstał cały przemysł dla tych, co w ich życiu miało być całkiem inaczej albo przynajmniej coś im zdecydowanie nie wyszło. Mam wrażenie, że to dla nich właśnie są owe wypasione terenówki z chromami, noże armii szwajcarskiej, że tak zwany bogaty audiofil (chyba w koniecznym odróżnieniu od bidnego) to niedorobiony meloman.

Kilka razy już pisałem o pograniczu elektroakustyki i socjologii, bo przynajmniej na elektroakustyce się trochę znam. Nie powiem, abym w pozostałych dziedzinach błyszczał, ale z dokładnością do tej niewiedzy mogę cokolwiek temat rozwinąć, aby nie było, że wyłącznie o fotografii. Jest tu pewien szczegół technologiczny przekładający się piknie na spojrzenie społeczne.

Tak, meloman jest postacią w środowisku. To facet, który imponuje choćby durnowatą umiejętnością rozpoznania IX symfonii Beethovena, gdy zagrają pierwszą część, albo wiedzą o tym, że siódma jest symfonią tańców, że tak była zwana przez Wagnera, a szósta to Pastoralna i faktycznie – pastoralna. Audiofil to, owszem, facet, który jest gotów wydać dwadzieścia tysiaków na kolumny, aby było widać, że słucha muzyki. Bywają i tacy, którzy wydali, bo czegoś nie słyszeli, ale nie dwadzieścia, tylko dwa koła maks, zaś od audiofila odróżniamy ich po tym, że Haydna z Haendlem (może być Handel, o ile przez a z dwoma kropeczkami) nigdy nie pomylą. To rzadki gatunek, być może audiofil właściwy, jakkolwiek chyba po prostu – meloman.

Nie wiem, czy meloman jest szlachetniejszy „tak w ogóle” od audiofila, chyba jednak na tym polega (ów audiofil), że otoczenie winno wiedzieć, jak wysublimowane ma potrzeby.

Coś mi się zdaje, że „prawdziwy” meloman ma raczej kłopot ze swoim gustem i wiedzą: raczej nie należy nikogo narażać na słuchanie Paula Hindemitha czy niewinnie brzmiącego Lutosławskiego, którego znamy ze swojsko brzmiących ludowych stylizacji dzięki niemiłosiernej eksploatacji przez Polskie Radio. W łeb można zarobić za Messiaena Oliviera, gwarantuję, że nawet taki hicior jak „Also sprach Zarathustra” Richarda Straussa po kilku minutach powszechnie znanego wstępu u większości słuchaczy wywoła ból głowy. Meloman raczej musi się ukrywać ze swoimi muzycznymi dewiacjami. Jeśli nie chce się narażać na konflikty z domownikami i sąsiadami, chyba jedynym dopuszczalnym sprzętem są słuchawki.

Aliści istnieje zjawisko „prawdziwego” audiofila. Owszem, jak dla mnie nawet zabawne i najbardziej pożyteczne, o ile ów audiofil wie, czym się mierzy zniekształcenia nieliniowe, od czego się biorą, potrafi powiedzieć, po co pasmo przenoszenia i jego nierównomierność. O ile ów audiofil znalazł w sobie dość siły, by się wykształcić. O ile jest wykształcony, pewnie nie wyda dwudziestu kół na sprzęt, bo będzie wiedział, że już nie usłyszy różnicy.

O ile fotograficzny onanista sprzętowy jest dość wykształcony, o ile potrafi swój sprzęt obsługiwać na tyle, by wyduszać z testowych zdjęć ceglanego muru każdy kamyczek, wówczas jest przynajmniej „prawdziwym” onanistą sprzętowym.

Jakkolwiek audiofil w zasadzie powinien być melomanem, a nieszczęsny fotograficzny potępieniec – fotografem, to obie postaci są na swój sposób prawdziwe i na swój sposób skutecznie się realizują. Obie postaci są tymiż za sprawą pewnych cech charakteru, tego, że posiadają wiedzę, pewne wyćwiczone umiejętności, pewną erudycję w temacie swej pasji.

Zadumałem się nad tym obiektywem i zjawiskiem niektórych aparatów fotograficznych: dla kogo one są? Kto jest potencjalnym odbiorcą wedle producenta, można się było zorientować po reklamowych fotkach. To tak zwane sample, zdjęcia demonstrujące możliwości sprzętu. Otóż nie były to zdjęcia, które zrobiłby na przykład fotograf gazetowy, nie sądzę, aby z takimi produkcjami wystartował jakikolwiek osobnik utrzymujący się z focenia. Bo nikt by za nie nie dał złamanego grosza czy centa. Nie sądzę, by robił takie zdjęcia fotograf celujący na artystę. Bo nie dość dziwne.

Seria zdjęć, moim zdaniem, była inspirowana wyobrażeniem osobnika, gdzieś pomiędzy czterdziestym a pięćdziesiątym rokiem życia, o tym, jak ma wyglądać „wysmakowana fotografia”. Uśmiechnąłem się zwłaszcza przy jednym: ludzie w „naturalnym” świetle monitora komputerowego. Uśmiechnąłem się, bo jak się robi takie zdjęcia, czytałem dobrze ponad trzydzieści lat temu w „Młodym Techniku”. Znowu, technikalia: tematem ćwiczenia było udawanie słabego źródła światła, kontrasty, zaś z technicznego punktu widzenia, jak się domyślam dziś, lekcja była bardzo klasyczna: naucz się, gamoniu, panować nad źródłami światła. No więc, w takich okolicznościach przyrody, gdy wpadnie nam do głowy na przykład uwiecznić wieczór przy świecach albo przy monitorze, to dla osiągnięcia perfekcyjnego malarskiego rezultatu, lepiej zapomnieć o naturalnym źródle światła. Doświetlamy plan, a to dlatego, że inaczej wylezą koszmarne kontrasty. Kluczem do sukcesu jest dobranie odpowiednich proporcji pomiędzy źródłami światła, które są widoczne w kadrze, faktycznie go oświetlającymi, które udają źródło naturalne, i jeszcze światłem wypełniającym.

Zapewne monitor komputera jest dużo łatwiejszym przypadkiem niż wieczór przy ogarkach, zwłaszcza gdy monitora w kadrze nie ma, ale owo zdjęcie było opowieścią o tym, jak sobie facet spoza branży może to wyobrażać. Ów człowiek – który być może nawet wie, że trzeba doświetlić, który łaskawym okiem spojrzy na taki przykład – zapewne czuje się zbyt zajęty albo leniwy, by stać go było na urządzenie planu zdjęciowego z tak pracochłonnym oświetleniem.

Słowo się rzekło, że istnieje pewien społecznie frapujący efekt w audiofilstwie: zanikło uprawianie, nazwijmy to tak, elektroakustyki pracowitej. Istnienie jej to efekt na przykład (bo nie tylko) prostych praw fizycznych opisujących promieniowanie mocy akustycznej. Wynika z nich choćby taka niespodzianka, że dwa głośniki o rozmiarach dużo mniejszych od długości fali, czyli niskotonowe, umieszczone obok siebie promieniują w dobrym przybliżeniu jak cztery.

Elektroakustyka pracowita godzi się z prawami fizyki, z których wynika, że aby było słychać ostatnią strunę kontrabasu, te 32 Hz, to trza się natargać i nima letko. Na skutek rozmiarów fali, jakieś 10,6 metra (prędkość dźwięku w warunkach pokojowych), wszystko musi być wielkie i ciężkie. Owszem, daje się zbudować – w oparciu o tak zwane układy z ujemną opornością -miniaturowe kolumny głośnikowe odtwarzające niskie tony, ale duża, prymitywna, a jeszcze ze wzmacniaczem z ową ujemną opornością, będzie z urodzenia lepsza.

Warto sobie uzmysłowić, że meloman elektryczny czy audiofil właściwy podejmie się trudu tachania potężnych kolumn i przekonywania domowników, by mu zrobili miejsce, pozwolili wyciąć dziurę w szafie – a tak, dziurę w szafie – w celu zamontowania tam głośnika. To jeden z najstarszych, pochodzących jeszcze z czasów, gdy produkowano tzw. prawdziwe meble, sposobów na uzyskanie ogromnej pojemności kolumny, wręcz zbliżenie się do warunków pracy z tak zwaną nieskończoną odgrodą. Dlaczego meloman (elektryczny) podejmie takie ryzyko? Bo słyszy różnicę.

Gdy zabieramy się za „prawdziwą” sesję zdjęciową, wówczas 3 kg aparatu średnioformatowego stanowi ułamek procenta masy, jaką trzeba przenieść. Podobnie z ewentualnymi kosztami filmów. Giną całkiem w kosztach wynajmu pomieszczeń, ludzi do pomocy czy dekoracji.

Proste wyliczenia przeprowadzone przy okazji dywagacji nad superobiektywem doprowadziły mnie do wniosku – z pewnością znanego doskonale optykom – że miniaturyzacja niesie same kłopoty. O sporej porcji problemów wiedziałem już wcześniej. Nad liczbą szumową do tej pory się nie zastanawiałem, ale już wiem: z samej termodynamiki (no, niech będzie, że to trochę przenośnia) wynika, że im większe rozmiary aparatu, tym mniejsze przy tej samej technologii szumy. Obojętnie, co to będzie, szum matrycy czy ziarno filmu. Jeśli do tego dołożymy wady optyczne soczewek, mechaniczne niedokładności, stałość parametrów, to wyjdzie nam, że tracimy na miniaturyzacji z czwartą, może piątą potęgą, gdy chodzi nam o jakość zdjęcia.

Dlaczego fotograf targa ze sobą kupę sprzętu? Dlaczego pakuje na plecy ciężki, niewygodny statyw? Dlaczego szarpie się godzinę z ustawianiem oświetlenia dla jednego kadru? Bo jak meloman słyszy różnicę, tak on ją WIDZI. Ot, co.

Jakkolwiek szpanerski obiektyw o świetle 0,95 legendarnej firmy raczej wygra ze szkłem za 4 stówy, to już z obiektywem 1,4 (dość leciwym w obecnych warunkach), na tanim cyfrowym formacie APS-C, będzie szedł łeb w łeb. Zaś z filmem, coś mi się wylicza, na „pełnej klatce” raczej przegra i to w kilku konkurencjach. Nawet biorąc pod uwagę to, że technologia filmów przestała się rozwijać.

Dodam kolejną techniczną obserwację: za zawracanie kijem Wisły należy moim skromnym zdaniem uznać wojnę (zapewne „dramatyczne wysiłki producentów”) o to, by za pomocą niezwykle jasnych obiektywów uzyskać możliwie płytką głębię ostrości. Po prostu zakupiłem kiedyś (za oszałamiającą kwotę stu dwudziestu złociszy polskich nowych) poradziecki złom, owszem, wyglądający na przygotowany do przetrwania w epicentrum wybuchu jądrowego, ale działający. Średnioformatowy Kijev z obiektywem Vega 90 mm, a tym bardziej Sonnar 180 mm/2,8 zapewnia dość kłopotów z utrafieniem z ostrością, więcej może nawet niż wypasione firmowe stałki za niewiele mniej niż dziesięć tysiaków. Obecnie nie widzi się ludzi ze „średnim formatem”, większość amatorów i zawodowców rzuciła go w diabły, gdy tylko pojawiły się dość dobre aparaty małoobrazkowe, a to między innymi z tego powodu, że trzeba było wyćwiczyć na nich (tych średnioformatowych) ustawianie ostrości. W czasach gdy fotografa rozliczano ze zdjęć, obojętnie, amatora czy zawodowca, nie opłacało się ryzykować prostej reputacji fajtłapy dla uzyskiwania artystycznego wyrazu. Kosztem jakości (czy ktoś jeszcze pamięta, że „problem ziarna” pojawił się przy przejściu na „mały obrazek”?) ludzie wymieniali sprzęt na łatwiejszy w obsłudze, celem uzyskania większego współczynnika zdjęcie/pstryk w podskokach.

Jakżesz to możliwe, że współcześnie, w czasach automatycznego ustawiania ostrości, gdy sztukę wyostrzania posiadają już nieliczni zapaleńcy oraz stare dziadki, ktoś podjął decyzję o produkcji trudnego szkła, które będzie stawiać użytkownikowi zapewne jeszcze większe wymagania? Bo na podglądzie wyświetlacza owa czynność jest trudniejsza niż na archaicznej matówce z równie archaicznym klinem.

Mam szczere podejrzenia, że celowano w takich, co raczej zdjęć nie będą robić. To właściciel aparatu, który chce zaznaczyć swój bezkompromisowy stosunek do jakości rejestrowanych obrazów za pomocą kasy wydanej na sprzęt. Tak jak audiofil zaznacza swój bezkompromisowy stosunek do jakości dźwięku za pomocą pozłacanych kabelków przechowywanych w puzderku z wiśniowego drzewa. Nie, nie wykona dziury w szafie i nie zamontuje tam głośnika, nie przytacha wielkich kolumn głośnikowych, bo w istocie ma dębowe ucho.

Byłoby zbytnim uproszczeniem stwierdzenie, że ten sprzęt służy pokazywaniu znajomym. Aparaty, moim zdaniem kolekcjonerskie, marki Leica z pewnością nie wzbudzą entuzjazmu tłumu. Pierwszy lepszy Nikon czy Canon z gripem (takim dodatkowym uchwytem, w którym są jeszcze bateryjki) wygląda efektowniej. Sprzęt ten jest zwykle użytkowany przez zawodowych fotoreporterów, więc facet nim obwieszony wygląda „zawodowo”.

Leicę bierze się do ręki, bo to „legendarna marka”. Pojęcia nie mam, co z owej legendy zostało w cyfrakach, to inna sprawa. Wszelako, jeśli ktoś wywalił ponad trzy razy więcej kasy niż na jakikolwiek „normalny” korpus „full format”... Jeśli ktoś sprawił sobie obiektyw legendarnej marki istniejącej od XVIII wieku do fotografowania w świetle zastanym, czyż nie poczuje się jak artysta? Czy musi jeszcze robić jakieś zdjęcia? Ach, teraz już może, bo zanim kupił, słowo się rzekło, trza było godzinę światła ustawiać (no cóż, oczywiście, że artystyczna fotografia jest czarno-biała, moglibyśmy posługiwać się zwykłymi żarówkami). Otóż: nie chce się owego światła ustawiać, nie mamy na to czasu, a najważniejsze: nie wiemy jak. A jeśli to nasze cudowne światło zastane zamorduje wywodzący się gdzieś od eksperymentów piktorialistów koncept zdjęcia, to już nie nasza wina. Mamy murowaną wymówkę: tak to „naprawdę wygląda”. Ale to już gdyby doszło do nieprawdopodobnej sytuacji robienia jakiś zdjęć.

Nie, komputer nie czyni informatyka, szwajcarski majcher – komandosa, terenówka – podróżnika. Znani mi artyści fotograficy posługiwali się możliwie najtańszym sprzętem, bo drogi im kradli podczas dramatycznych bojów z twórczą depresją... Zaręczam Ci, Kochany Czytelniku: o ile sam nie masz tych doświadczeń, powiadam, nie chciałbyś być Bożym Wybrańcem.

Być może ci nabywcy zabawek dla dorosłych czasami mają świadomość, że wywalenie dwudziestu trzech kawałków na legendarny aparat to doprawdy bardzo niska cena za złudzenie bywania delegatem na Olimp. Z tej perspektywy... Jednak ja mam przed oczami scenę, którą opisywał Richard Feynman w wykładzie o naukach cargo. Oto po opuszczeniu wyspy na oceanie przez stacjonujące na niej podczas drugiej wojny światowej amerykańskie wojska tubylcy budują pas startowy, na nim z drewna makietę samolotu. W szałasie udającym namiot nawigacyjny siedzą przy pudełkach udających radiostację, z nadzianymi na głowę patyczkami zamiast słuchawek. Wypatrują samolotów, którymi przywożono coca-colę. Przez miesiące, potem lata. Nadaremno...

 


< 11 >