Archiwum FiF
fahrenheit  on-line     -     archiwum     -     archiwum szczegółowe     -     forum fahrenheita     -     napisz do nas
 
Wojciech Świdziniewski Literatura
<<<strona 57>>>

 

Już czas

 

 

Tomaszowi Pacyńskiemu za "Wrzesień"

 

Wyszedł z knajpy. Musiał wyjść. Mierziło go szczęście i radość znajomych. Ich śmiech przerywany drobnymi łykami piwa i tradycyjny, trochę bezsensowny toast "Tamdalalaj!", który podobnież był religijnym pozdrowieniem. Mierzili go przyjaciele, ona... Nie, to nie prawda. Największy żal miał do samego siebie. Najbardziej wkurzał się na siebie... Ciężko było się do tego przyznać, ale całą winę i odpowiedzialność ponosił on i tylko on.

Wyszedł w potężną burzę, choć zatrzymywał go przyjaciel, brat krwi. Tylko on to zauważył. Jego wyjście. I uszanował.

Reszta, pochłonięta zabawą, dobrą zabawą, patrzyła jak wychodził, ale tak naprawdę to wcale tego nie widzieli.

Gwar rozmów, stukot szklanych kufli, dźwięki gitary ucichły tak nagle, że prawie się przeraził. Jednak natarczywy szum deszczu, przerywany co chwilę potężnym grzmotem stworzył wokół niego nową rzeczywistość. Spojrzał poprzez ścianę strug wody na miasto okraszane co chwila oślepiającymi błyskami. Mimo wszystko uśmiechnął się do swych myśli. Uśmiechnął się ostatni raz tego wieczoru.

Pijany Thor rzucał swym Mjolnirem po niebiosach.

Miał nadzieję, że trafi w niego, małego, niepozornego człowieka, bezczelnie szczerzącego zęby w obliczu gniewu prastarego boga. Tak, tego chciał. Zniknąć roztarty na miazgę przez jedno z uderzeń mitycznego młota. Ruszył dalej, besztając samego siebie za to kim jest i kim się czuł. Uśmiech z twarzy zmyły grube i ciężkie krople natarczywego deszczu zacierając jednocześnie ścieżki łez na jego policzkach. Ileż to lat już nie płakał? Pięć? Pięć lat. Nie płakał, bo mur, który zbudował wokół siebie nie pozwalał na to. Teraz, parę spotkań, kilka piw i wszystko legło w gruzach; misternie kształtowana osobowość, sprecyzowany światopogląd i substytut szczęścia. Po tym murze pozostał kurz zalegający na skrwawionej ziemi, obmywany w świetle błyskawic przez deszcz i łzy. Czy da radę postawić nowy, lepszy mur? Czy będzie chciało mu się jeszcze raz poskładać cegiełki uczuć i uszczelnić je zaprawą z grubiańskiego humoru? Już chyba nie...

I wtedy narodziła się myśl. Przelazł przez płot na boisko, gdzie miał nadzieję, że młot Thora łatwiej znajdzie cel. Wyszedł na środek błotnistej łąki i z plaśnięciem niesłyszalnym wśród nawałnicy padł na kolana. Opuścił bezradnie ręce i głowę. Czekał. Wyglądał jak skazaniec pochylający się nad katowskim pieńkiem.

Myślał...

Spotkania od czasu do czasu, rzadkie, kradzione chwile. Po to, żeby nie zwariować, żeby poczuć choć trochę ciepła w tym pieprzonym świecie. To nic nie znaczy. To ułuda, pobożne życzenia. Czy po to było warto rezygnować z muru? Chyba tak. Doświadczyć tego chociaż na chwilę...

Czekał na młot.

Jednak Thor przeniósł swój gniew gdzie indziej. Deszcz przestał głaskać jego głowę, rozczesywać długie włosy i masować barki. Prastary bóg nagle odszedł, jakby jakaś istota potężniejsza od niego przepędziła go znad miasta.

Wstał i ruszył do domu. Natarczywa myśl nie opuszczała go.

Jest jeszcze jeden sposób.

Pikujący smok.

Nie interesowała go ani przeszłość, ani przyszłość.

Teraz jest ważne to, co jest teraz. Bez miejsca na... szczęście? Coś tkwiło głęboko, coś jak wyrzut sumienia. "Ty już nie masz prawa do szczęścia. Nawet, jeśli coś takiego ci się zwiduje. Ty nic dla niej nie znaczysz. To tylko chwile zapomnienia."

Przecież chyba by... powiedziała?

Przyspieszył kroku. To i tak na nic.

Chwilę później był już w domu. Przywitał się, a może pożegnał z psem. Wyszedł na balkon, wspiął się na barierkę. Piąte piętro. Powinno wystarczyć.

Pikujący smok na paliki od pomidorów w przyblokowym ogródku. Gdzieś o tym czytał...

Wziął głęboki oddech i chwiejąc się rozłożył szeroko ręce. Mięśnie zadrżały i...

Usłyszał szept, czy też krzyk, a może muśnięcie obcej myśli. Może wszystko na raz.

"Już czas."

Zszedł bez wahania z barierki. Tak, już czas.

 

***

 

Czuł potrzebę wyjścia z tego molocha. Choć na chwilę. Lubił swoją pracę, ale na dzisiaj miał dość. Musiał zrobić sobie przerwę. Wyszedł z budynku i szedł przed siebie potrącany przez mrowie ludzi pędzących w różnych kierunkach. Wydawało mu się, że nie myśli o niczym. Odpowiadało mu to, czuł się coraz bardziej zrelaksowany, bliski błogostanu, nirwany.

Potężny wybuch targnął miastem za jego plecami. Odwrócił się. Z drapacza w którym pracował unosiły się kłęby dymu i ognia. Nie musiał liczyć pięter. Tam płonęła jego przyszłość. Przyjaciele od szklaneczki whisky i barbecue, kobieta z którą chciał się związać do końca życia, kariera i szczęście.

Stał tak z otwartymi ustami, nie wierząc własnym zmysłom. Obok w łoskocie syren przemknął wóz strażacki. Ludzie krzyczeli, szlochali biegając tam i siam. On stał patrząc jak płonie jego przyszłe życie.

Czemu? Czemu? Czemu?

Nie wiedział ile czasu spędził tak patrząc na kłęby dymu i ognia. Dziesięć? Piętnaście minut?

Wtedy samolot uderzył w drugi, bliźniaczy budynek.

To nie wypadek, to zamach – kołatało mu się pod czaszką.

Coś zrozumiał.

To zamach nie tylko na jego życie. To zamach na kulturę z której się wywodził, na wartości, które mu wpajano od dziecka, na wolność, demokrację, na styl życia, na gwieździsty sztandar, na świat w którym żył...

Cofał się do tyłu, aż jego plecy natrafiły na wystawowe okno. Osunął się po nim, nie słysząc lamentu ludzi podobnych jemu, ani przeraźliwych syren służb ratowniczych.

Schował głowę w dłoniach. Jego włosy zaczęły siwieć.

Czemu? Czemu? Czemu?

I wtedy usłyszał szept, czy też krzyk, a może muśnięcie obcej myśli. Może wszystko na raz.

"Już czas."

Podniósł się odmieniony. Myśl, która zaprzątała jego jestestwo obracała się tylko wokół jednego pytania.

Kiedy odlatuje najbliższy samolot do Polski?

Nie zastanawiał się nawet czemu akurat tam.

"Już czas."

 

***

 

 

Oparła głowę o chłodną szybę i patrzyła jak krople deszczu z mozołem spływają po szklanej tafli. Świat rozmazał się, a po jej policzkach spłynęły łzy, równie niezdecydowane co krople deszczu na szybie. Energicznym ruchem wytarła oczy i policzki, przywracając ostrość widzenia.

Znowu śniły się jej pająki. W jej prywatnym, osobistym senniku zazwyczaj oznaczało to przykrości, nieszczęście, a czasami śmierć kogoś bliskiego. Ostatnio takie sny powtarzały się coraz częściej.

Strasznie cierpiała. Pytania i nierozwiązane sprawy przeszłości dręczyły ją. Zazwyczaj uciekała przed takimi problemami. Tym razem jednak, za namową przyjaciela, postanowiła stawić zmorom przeszłości czoła. Chyba jednak się to nie udało.

Nowy przyjaciel uświadomił jej parę rzeczy za co po części była mu wdzięczna, jak i przeklinała go. Twierdził, że jest chaosem, że rządzi nią niezdecydowanie. Pragnęła miłości, ciepła drugiej osoby, a jednocześnie to uczucie odrzucała. Potrafiła burzyć, jak i budować. Jej decyzje przechodziły z jednej skrajności w drugą. Potrafiła całkiem nieświadomie zranić drugą osobę, jak i podnieść na duchu sponiewieraną duszę.

Miała jednak tego wszystkiego już dość. Czuła jak usycha, jak jej młodość ucieka przez palce, jak jej osobowość czernieje i kurczy się z braku miłości.

Była już na skraju decyzji. Miała tabletki, których zażycie wraz z alkoholem powodowało natychmiastową śmierć.

Chyba trzeba to zrobić.

Oderwała się od okna i ruszyła przez przedpokój do łazienki, gdzie leżały leki. Sięgnęła do szafki miedzy buteleczki z syropem.

I wtedy usłyszała szept, czy też krzyk, a może muśnięcie obcej myśli. Może wszystko na raz.

"Już czas."

Wróciła do kuchni, otworzyła okno, zapaliła papierosa.

Pozostało jej tylko czekać.

Już niedługo.

"Już czas."

 

***

 

Nic nie ma sensu. Siedział w knajpie i sączył szóste piwo. Chociaż przyjechał do pubu motocyklem i nie powinien pić, to jednak z premedytacją zamawiał kolejne piwo. Decyzję już podjął dawno, a dzisiaj przyszedł dzień jej realizacji.

Siedział ponury i samotny na wysokim barowym stołku, z przekrwionymi od niewyspania i kilkudniowego picia oczami.

Nic nie ma sensu.

W końcu zapłacił rachunek i wyszedł na zewnątrz. Naciągnął kominiarkę, kask i rękawice. Dosiadł swojego czarnego "Shadowa" i nacisnął guzik startera. Pomyślał, że powinien chyba zapłakać, ale nie miał już czym. Był pusty.

Zdecydowanie wrzucił bieg i niespiesznie ruszył z parkingu.

Wyjechał na główną ulicę miasta i zaczął przyspieszać. Nie zważał na przekleństwa kierowców i natarczywe trąbienie. Przed sobą widział tylko szeroko rozstawione światła nadjeżdżającego pojazdu.

Czołowe zderzenie z masą autobusu dawało gwarancję natychmiastowej śmierci, a tego właśnie pragnął.

Nie żal żyć, nie żal i umierać.

I wtedy usłyszał szept, czy też krzyk, a może muśnięcie obcej myśli. Może wszystko na raz.

"Już czas."

Zwolnił i zjechał na swój pas ścigany przez wyzwiska wściekłego kierowcy autobusu.

Ruszył na wschód, do Polski.

"Już czas."

 

 

***

 

– Widzisz tego faceta? – barman Tequilla wskazał Chudemu głową postawnego długowłosego blondyna siedzącego przy herbacie i wpatrzonego w drzwi wejściowe do dyskoteki "Apokalipsa" – Od kilku dni przychodzi do knajpy rano i wychodzi wieczorem. Cały czas zamawia tylko herbatę i wygląda jakby na kogoś czekał. Dziwny facio.

Chudy potwierdził skinieniem głowy uwagę kolegi zza baru.

Do lokalu weszła młoda szczupła kobieta i zdecydowanym krokiem podeszła do stolika przy którym siedział blondyn. Usiadła po jego prawej stronie bez żadnego słowa powitania zaczęła, tak jak blondyn, wpatrywać się w drzwi wejściowe.

– Chyba się doczekał – rzucił krótko Chudy.

 

***

 

Blondyn i kobieta siedzieli w ciszy i ze stoickim spokojem przypatrywali się wchodzącym i wychodzącym z "Apokalipsy". Po chwili dołączył do nich młody, kompletnie siwy mężczyzna. Usiadł bez słowa i również zaczął wpatrywać się w drzwi. Zaraz potem do dyskoteki wszedł ubrany w skóry cyklista. Ściągnął kask i zajął czwarte, ostatnie wolne miejsce przy stoliku. Cała czwórka bez żadnych emocji przyglądała się sobie nawzajem.

– Już czas? – spytał w końcu blondyn.

– Już czas – odpowiedziała mu kobieta, a pozostała dwójka przytaknęła jej skinieniami głowy.

– Więc chodźmy.

Cztery postacie ruszyły do wyjścia.

Chudy złapał się za serce i po chwili zmarł.

Dwaj ochroniarze "Apokalipsy" wyciągnęli broń i zaczęli zabijać gości jak i obsługę baru. Kiedy było po wszystkim strzelili sobie w głowy.

Trzech mężczyzn i kobieta bez entuzjazmu patrzyli na całe zajście.

Po chwili byli na zewnątrz. Zza deszczowych chmur wyjrzało słońce.

Czterech jeźdźców wyszło z "Apokalipsy".

Nieuchronnie zbliżał się koniec świata.

 

Koniec

 

28 – 30 wrzesień 2001

Okładka
Spis Treści
Justyna Kowalska
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Andrzej Kozakowski
Ryszard Krauze
K.Kwiecińska
Marcin Lenda
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
Paweł Leszczyński
K.Leszczyński
Jakub Lipień
LouSac
Lucy
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
Krzysztof Mandrysz
A.Mason
Michał Mazański
Rafał Mroczek
Sławomir Mrugowski
Sławomir Mrugowski
Barbara Ogłodzińska
Barbara Ogodzińska
Kamil Olszewski
Pacek
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Tomasz Pacyński
Andrzej Pilipiuk
Eryk Ragus
Eryk Ragus
RaV
Paweł Rogiewicz
Anna Romanowicz
Jacek Rostocki
Jacek Rostocki
Tomasz J. Rybak
Ryh
Andrzej Siedlecki
Agnieszka Śliwiak
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Tomasz Stypczyński
Robert J. Szmidt
Robert J. Szmidt
Roman Szuster
W.Świdziniewski
Andrzej Świech
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
K. i K. Urbańskie
Vanderberg Club
Tomasz Winiecki
Tomasz Winiecki
Marek Wojaczek
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Milena Wójtowicz
Robert Zang
Roger Zelazny
Dawid Zieliński
Dawid Zieliński
Zubil
Zubil
Zubil
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Grzegorz Żak
Artur Żarczyński
Artur Żarczyński
K.Żmuda-Niemiec
K.Żmuda-Niemiec

Archiwum cz. I
< 57 >