Takie podejście mi się nie podoba. Wysyłasz do autorki list z literami wyciętymi z gazet: "Popraw oryginał, bo jeśli nie, to... nie poprawię wersji polskiej!111"? (żart, żart). Ale taki lekki szantaż, może raczej dorozumiany, jako podstawa do machnięcia ręką przez tłumacza, nie podoba mi się. Jeśli tłumacz dostanie zgodę na poprawki, to nie powinien stawiać warunków co do poprawiania oryginału - w końcu jego zadaniem jest sprowadzenie tekstu na grunt polski, nie jego odpowiedzialnością i zadaniem, i uprawnieniem jest ingerowanie w tekst dostępny na innych rynkach. Tłumacz nie powinien, IMO, wykorzystywać okazji do pochwalenia się lepszą kwerendą niż autor - co komu z tego przyjdzie? "Czytelnikowi przyda się wartość dodana w postaci zwiększenia wiedzy o poziomie (nie)wiedzy o Polsce na Zachodzie oraz o kompetencjach autorki żyjącej z pisania powieści historycznych"? Śmiem wątpić.Gustaw G. Garuga pisze:Moim zdaniem za cenę poprawek w wersji oryginalnej można poprawić wersję polską, ale jeśli autorka nie zamierza poprawiać oryginału, to nie ma się też co trudzić z poprawkami w wersji polskiej
Poza tym jeśli autor popełni w swoim własnym języku błąd stylistyczny, to tłumacz nie powinien popełniać analogicznego błędu w swoim przekładzie, a potem wytykać błędu w przypisie, prawda?
Natomiast zdaje mi się, że zadaniem zespołu, o którym wspomniała Margota, jest wydanie na naszym rynku jak najlepszego produktu. Jeśli jest to totalna porażka, to nie należy tego w ogóle wydawać. Zaś jeśli błędy są w detalach, to IMO warto - w porozumieniu z autorem - polskie wydanie poprawić, bo odpowiedzialność zespołu dotyczy jednak czytelnika i jego dobrze wydanych pieniędzy. Jeśli tłumacz ma lepszą kwerendę niż autor - chwała temu tłumaczu! Niech wykorzysta ją dla dobra czytelnika polskiego, czyli dla dobrej lektury. Bo to IMO najważniejsze.