Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Adam Cebula „Gawron czyli kruk”

Opowiadania Adam Cebula - 2 kwietnia 2012

Zostałem Przewodniczącym. Może i dobrze, ale chciałem być Prezesem. Siedzę teraz na ławce na rynku i gapię się na ptaki, które podłażą coraz bliżej. Może to też dobrze, ale zastanawiam się, niepokoi mnie to. Wcale mi się nie podobają. Wstałbym i poszedł sobie, lecz wtedy one się ostentacyjnie zerwą.  To może zostać źle odebrane! Mój Boże, trzeba uważać. Trzeba uważać, bardzo!  Kto by się na przykład spodziewał, że gawron to kruk, a kruk pewnie jest pod ochroną… Nigdy człowiek nie wie, z kim ma do czynienia… Ba… swoją drogą, jak można coś takiego przewidzieć? Tam choćby, gdzie się gapił Filip, nie było niczego oprócz niezbyt dużego, czarnego, latającego stwora. Naprawdę nic innego tam nie było!

W czym tkwi naprawdę problem, uświadomiłem sobie, przechodząc przez mały rynek. Oni karmili ptaki. Mało sympatyczne, czarne, wydające niepokojące, chrapliwe głosy. A jednak ludzie widzieli, jak wydzierają z bułek, które sami jedli, duże kęsy, jak im je rzucają, jak śledzą błyszczącymi oczami, ptaszyska chwytające w czarne dzioby kawałki jedzenia i odlatujące z nim gdzieś w ustronne miejsca. Dlatego przechodnie wkładali chętnie w wyciągnięte ręce drobne monety, które oni zamieniali na pokarm dla czarnych ptaków. Siedzieli na obrzeżu starej, kanciastej fontanny z granitu, na plikach starych gazet, cierpieli zimno i karmili te ptaszyska, oddając im z tego, czego sami mieli za mało. To było sedno problemu.

 

*****
 

Kiedy sobie to wszystko do kupy poskładałem, zrozumiałem, że nie sposób się pozbyć ptasiego wątku. Gdybym choćby miał opisać to, co widziałem, co właściwie było zwykłą, prawie codzienną czynnością, musiałem się do niego odwołać. Po prostu schodziliśmy się na umówione miejsce.  Dla postronnych pewnie to wyglądało na zlatywanie się czarnych skrzydlatych stworów. Nie umawialiśmy się przecież, ale wszyscy nosimy czarne długie płaszcze. Tak… To mogło wyglądać, jakby zlatywały się kruki. Albo gawrony. Rynek był prawie pusty. Punktualnie o szesnastej pojawiliśmy się w jego różnych miejscach i ruszyliśmy w jednym kierunku. Musieliśmy się w tych czarnych płaszczach mocno odcinać od kolorowych fasad zabytkowych kamieniczek. Nieliczni przechodnie oglądali się za nami. Był też jakiś prawdziwy czarny ptak. Siedział nad wejściem. Miałem wrażenie, że sprawdza, czy wszyscy jesteśmy. A gdy się przekonał, że jest komplet, powiedział „Ha!” i odleciał. Właśnie… nie kra, miałem wrażenie, że usłyszałem „ha”…

Czy to, co się stało, miało jakiś związek z naszym zebraniem w kawiarni? Może… Gdy dziś sobie o tym wszystkim myślę, to oczywiste jest jedynie czasowe, linearne następstwo zdarzeń. Przecież w końcu musieliśmy sobie o tym opowiedzieć, sprawa musiała wypłynąć na naszą wokandę wcześniej lub może jedynie nieco później. To, że upadło stanowisko Prezesa, a ja z konieczności zostałem Przewodniczącym – okoliczność z pewnością przygnębiająca, jeśli odwołać się choćby do naszych ideałów – było raczej wynikiem ogólniejszych uwarunkowań, a nie detalicznego przebiegu spotkania.  Choć właściwie mogło chodzić o jedno słówko: krakać. Prezes mówił, że ze wszystkiego najważniejszym jest skończyć z czarnowidztwem. Żeby przestać krakać. Na to krakanie nikt uwagi nie zwrócił, bo rzecz obracała się wokół tego, czy dawać, czy nie dawać bezdomnym. Pojawili się oni niedawno na mniejszym rynku. Pewien związek z kłopotem miał, fakt, tak naprawdę ten plac był wyraźnie większym od tego najważniejszego, gdzie stał ratusz i gdzie mieściła się kawiarnia Rajcowska, miejsce naszego zebrania. Tam, a nie tu, skupiała się większa część ruchu i naturalnie większa była publiczność.

Specjalnie nie konspirowaliśmy się, ale chyba każdy z nas wolał pogadać sobie swobodnie, bez skupionych spojrzeń w tle gdzieś za plecami, bez tych nadstawionych uszu, dziwnie precyzyjnie wychwytujących wszystko, co tyczyło się podwyżek czynszów, stawek za wodę lub wszelkich innych obciążeń – przecież niezbędnych dla funkcjonowania miasta. Wystarczyło słówko, a jegomość przechadzający się w okolicy ratusza całkiem przypadkiem zmieniał nagle kierunek marszu i bezbłędnie trafiał do kupieckiego cechu.

Ależ oczywiście, że nieformalna narada nie miała nałożonego tematu jałmużny. Mieliśmy pogadać o sprawie o wiele bardzie skomplikowanej, o wiele ważniejszej, a mianowicie, czy zacząć remont od ulicy Igiełkowej, czy też, jak sugerowali budowlańcy, Nożowej. Nożowa pasowała bardziej i taki był plan. Pan inżynier stwierdził, że trzeba podłączać, zapewne instalacje, w odpowiedniej kolejności, i ta odpowiednia to była najpierw Nożowa. Wszelako, na Igiełkowej miały być wybory i te wybory były zbyt poważnym argumentem politycznym, aby go nie przedyskutować. W zależności od wyniku albo będzie kłopot z tym remontem, albo nie. Niestety. Pafnucy przed spotkaniem zapytał Inżyniera. Inżynier zaś powiedział, że absolutnie nie ma co marzyć o przestawieniu kolejności, niezależnie czy jest to politycznie pożądane, czy nie. W innej niż inżynierska kolejności – remontu po prostu nie będzie. To właśnie nam zakomunikował i zamiast ożywionej dyskusji usłyszałem westchnienia i coś w rodzaju ,,tak, tak”. A skoro remont musiał się odbyć, jak się musiał, to rozmowa nieuchronnie weszła na to najpierw, jak ludzie są pozbawieni wyczucia sytuacji, że postępują wbrew i wszystko utrudniają, jak na przykład ci bezdomni. Musiało to wypłynąć. Każdy z nas pewnie wolałby uniknąć rozmowy o tym tu i teraz. Bo nie lubiliśmy w kawiarni rozmawiać o czymś, co dotyczyło nas osobiście. Lecz ponieważ Pan Inżynier wykazał się zupełnym brakiem zrozumienia dla politycznych realiów, taki rozwój wydarzeń był nie do uniknięcia.

Po kilku zdaniach chaotycznego wprowadzenia, w których jeszcze udawaliśmy, że ci wyciągający po jałmużnę swoje ręce oraz ptaki siadające wokół nich są na przykład nieistniejący, Prezes przyznał, że z tego może być problem. A skoro Prezes tak powiedział, to Filip zwrócił uwagę, że jak się zacznie im dawać, to oni, ci bezdomni, przyzwyczają się, żeby brać. No i już nie będzie można przestać. Dawać oczywiście. Tak zamiast o Igiełkowej, rozwinęła się zupełnie nieplanowana dyskusja. Nie byliśmy przygotowani na pytania, a i tezy były przypadkowe. Obracaliśmy się dość chaotycznie w naszych wypowiedziach wokół demoralizującego wpływu niekontrolowanego przekazu środków.   Pafnucy zaś natychmiast wykazał, że sprawy są jeszcze bardziej skomplikowane.

– To, moi panowie, jest w duchu neoliberalizmu. My właśnie występowaliśmy przeciw tym poglądom.

To… Czyli niedawanie jałmużny. Zabrałem głos w tej sprawie. Przypomniałem, że występowaliśmy. Przy czym nam chodziło o ochronę podstawowej komórki społecznej. Tu urwałem swoją wypowiedź. Tyle, co przypomniałem, było szczerą i czystą prawdą, więc o ile nie dodałem od siebie jakiś pochopnych wniosków, było jedynie wypełnieniem kronikarskiego obowiązku. Tak przynajmniej to sobie planowałem. Niestety… Moja ostrożność nie dorównywała ani trochę roztropności Przewodniczącego. Po tym, co powiedziałem, dyskusja potoczyła się w niebezpiecznym kierunku. Przecież z jednej strony bezdomny nie jest żadną podstawową komórką, a już na pewno nie społeczną. A z drugiej strony, jak by nie dawać, niedawanie wygląda okropnie! Niestety, okropnie! Bezdomny stoi najpierw z wyciągniętą ręką i wszyscy widzą, jaką ma nadzieję w oczach, a potem, jak się tę rękę odepchnie, odchodzi ze zwieszoną głową i wzdycha, czasami łzę uroni…

– Zwłaszcza, moi panowie, to odpychanie, jest – Pafnucy przerwał, szukając odpowiedniego słowa.

– Przeciwskuteczne – dopowiedział ktoś.

– Tak – zgodził się Pafnucy, i kontynuował – nie da się odsunąć tej ręki tak, żeby inni nie widzieli.

Przez kolejnych kilka akapitów, owszem, toczono konstruktywne dywagacje, że można by tak z góry, własną ręką, albo nawet całym ramieniem, wykorzystując szerokie poły płaszcza, zasłonić ową wyciągniętą proszalnie część bezdomnego, ale gdy Filip spróbował praktycznie, jak to może wyglądać…

– Nie, nie, to się źle kojarzy!

Słowami:

– Panowie, mamy naprawdę poważny problem – ktoś, już nie wiem kto, rozpoczął defetystyczną część rozmowy. Należało ją przerwać… Ba, gdybym wiedział jak? Siedziałem coraz bardziej zde… zde… prymowany? Nie wiem, czy to słówko pasuje. Z jednej strony trzeba uważać, z drugiej należało coś powiedzieć, żeby oni przestali tak gadać, jak gadali… Ponieważ nie wiedziałem co, milczałem. Milczeć jest dobrze… ale nie za długo. Jak człowiek w ogóle nic nie mówi, to po co jest, tak w ogóle, a zwłaszcza po co dosiada się do towarzystwa, gdzie omawia się tak ważne rzeczy?

Musiałbym dodać kilka nieprzyjemnych uwag. Że… niestety, ci bezdomni w powszechnej opinii zdecydowanie nie śmierdzą, a nawet ludziom się wydaje, że jak tylko mogą, to się myją. A przynajmniej tak sądzi niezdecydowana część wyborców. Że pomysł Pafnucego, by ich usunąć z rynku, nie ma żadnego prawnego umocowania. Niestety nie ma. No nawet jak prawnie umocujemy wyrzucanie za zbieranie jałmużny, to następnej niedzieli ksiądz dziekan odbierze nam wszelkie umocowania. A już z pewnością zrobi awanturę, podczas gdy kościelny będzie chodził z koszyczkiem na pieniążki. Mogłem tylko powiedzieć:

– Moi panowie, ten problem jest naprawdę bardzo trudny!

Czyli coś zupełnie odwrotnego niż należało. Dlatego już po kilku minutach siedziałem i gapiłem się w szybę. Zastanawiałem się. Najpierw jeszcze troszeczkę nad tym, czy da się wybrnąć z tego lamentowania, a potem, jak to jest zrobione.

Lata praktyki uczestniczenia w takich zebraniach nauczyły mnie, że czasami dla ostrożności lepiej przestać uważać. Bywa tak, że z jednej i drugiej strony słyszy się takie same argumenty, albo też nie bardzo wiemy, czy one są takie same, czy wręcz przeciwne. I jak nam wzrok ucieka do zaparowanej szyby, by śledzić ściekające wzdłuż przeźroczystych ścieżek kropelki wody, to najlepiej zacząć się gapić w tę szybę. Człowiek jeszcze się odezwie, a w takiej sytuacji siłą rzeczy odpowie na argumenty, za albo wręcz przeciwnie, i owa odpowiedź da się zinterpretować i tak, i na odwrót. A to może się źle skończyć.

Dlatego, gdy odkryłem, że moje oczy odwracają się w drugą stronę, a szczęka ma zamiar wykonać nieprzyzwoity gest ziewania, zrobiłem bardzo zafrasowaną minę i odwróciłem głowę, jakbym chciał dostrzec ukrytą konstrukcję świata. Myśli w naturalny sposób skupiły się na oknie.  Ze swej strony, czyli od środka, miałem secesyjny witraż. Z zewnątrz też to wyglądało na taki oryginalny produkt z przed stu lat. Ale to nie było możliwe: witraż powinien mieć pojedynczą szybę. Byłaby ciągle mokra od rosy w takie chłodne dni, jakie mieliśmy ostatnio. Nieuchronnie w połączeniach zobaczyłbym jakieś osady. Tymczasem wszystko tu lśniło czystością, nie dostrzegłem śladu brudów. A nie widać było odstępu miedzy szybami.

Chyba ciekawe. W każdym razie pomaga powstrzymać się od strzępienia języka. Można nieznacznie ziewnąć i jednocześnie kiwać powoli głową w górę i w dół, jakby z wielkim rozmysłem ważyło się wszystkie padające argumenty. Moi współdyskutanci brnęli coraz głębiej. Choć mnie korciło, zdecydowanie nie był to czas na zabranie przeze mnie głosu. Dla bezpieczeństwa jeszcze bardziej oddałem się medytacjom.

Po chwili na bruku przed kawiarnią wypatrzyłem końską kupę. Zwróciłem na nią uwagę, choć to było już dość nieokreślone coś, w czym uwijało się stadko wróbli. Ruch przyciągnął mój wzrok. Skąd końska kupa na rynku? Ktoś jeździ bryczką? Ciekawe… Obróciłem oczy na salę: na wieszaku z giętego drzewa wisiały nasze długie, czarne płaszcze, w stojaku stały parasole, na uchwytach pyszniły się prawie jednakowe czarne kapelusze. W ciemności wyglądały jak meloniki i przez moment poczułem się nieswojo. Czas się cofnął?

Nie… Kelner wyjął komórkę, przyłożył do ucha. Komórek dawniej nie było, choć… gdyby tak cała sieć cofnęła się do dziewiętnastego wieku? Nie słyszałem już słów dyskusji, lecz docierał do mnie jej przemożny pesymizm. Był tak głęboki, że przerzucił się na moje rozmyślania. Naraz przeraziłem się, że z tym czasem może być tak, że wcale nie musimy wiedzieć, że on sobie raz w tę, raz w tamtą, do przodu i do tyłu. Jak się przeflancuje ze wszystkimi kalendarzami i zegarami te sto lat wstecz, to wcale nie zauważymy. Swoją drogą, jak nie zauważymy, to nie zostanie to odebrane dobrze ani źle, wobec czego uspokoiłem się nieco i troszeczkę wróciłem do rzeczywistości. Moi towarzysze smucili w najlepsze, a kelner dzwonił jakby był jeszcze w dwudziestym pierwszym wieku. Nic nie wymyśliwszy w sprawie okna, skupiłem się na nim. Patrzyłem, jak drugą ręką sięgnął do kieszeni. Podszedł do drzwi i sypnął coś tym wróblom. Ton dyskusji był coraz ciemniejszy.

– Panowie – powiedział Filip, a wróble zleciały się do tego, co wysypał kelner – problem jest naprawdę bardzo trudny i… to może nas naprawdę wiele kosztować.

Usłyszałem, jak wróble się drą, jak syczy ekspres do kawy, ktoś dzwoni łyżeczką. Po kilku sekundach zrozumiałem, dlaczego docierają do mnie te głosy: milczeliśmy. Tym razem już nikt nie wiedział, co powiedzieć, nawet takiego, co byłoby za lub wręcz przeciwnie.  Coś, coś mi zaczęło świtać, ale nim się powie, trzeba to dobrze przemyśleć, wiadomo, musimy uważać. Więc uważałem, przemyśliwałem, nawet przestałem obserwować kelnera i wróble, jakkolwiek nie zapomniałem, by nieznacznie kiwać głową. Słychać było ćwierkanie, stukanie łyżeczek, syk i skrzypienie podłogi. Płynęły pełne napięcia sekundy. W końcu zacząłem się decydować i już, już miałem się wypowiedzieć.

Prezes mnie ubiegł.

– Panowie… Słyszę tu, nie przymierzając, mówiąc kolokwialnie, krakanie. Po pierwsze, nie uprawiajmy czarnowidztwa – powiedział i spojrzał na Filipa. – Każda sprawa da się jakoś załatwić, o ile jest do niej pozytywne podejście. Nie widzę takiego. – Karcący ton podkreślił kręceniem głową. – Powinniśmy podejść do sprawy – zrobił krótką przerwę, jak zwykle wówczas, gdy miał nam do powiedzenia coś ważnego, na co sami nie potrafiliśmy wpaść – elastycznie – zakończył patrząc nam w oczy dobitnie.

 

*****
 

Filip nie miał powodu łazić po małym rynku. To mnie wypadała droga tamtędy. On jednak ruszył tam ze mną. Patrzył zatroskany na tych bezdomnych. Jak zwykle w smętnych pozach siedzieli na fontannie i wyciągali w proszalnym geście ręce. Kruków czy gawronów nie obserwowaliśmy. Nawet nie pamiętam, czy one tam były. Chodziło nam o tych ludzi. Podejrzeliśmy kilka razy ten gest i potem spróbowaliśmy, czy aby jednak, zasłaniając scenę nie tylko rękawem, ale połą płaszcza albo kapeluszem, nie da się elegancko i stanowczo odsunąć. Jedyny rezultat tych prób był taki, że dwoje bezczelnych bachorów najpierw zaczęło nas wytykać palcami, a potem te rozwydrzone dzieciaki same zaczęły odrywać scenkę, budząc zainteresowanie gapiów.  Pokazałem Filipowi bramę prowadzącą na podwórka. Tamtędy dało się wrócić na główny rynek, sam zniknąłem w innej. Sprawa była naprawdę delikatna i trzeba było uważać!

Wieczorem zadzwonił do mnie Pafnucy i w ramach elastycznego podejścia do problemu oświadczył, że po pierwsze, ci bezdomni to mogą być Tamci, albo nasłani przez Tamtych, a po drugie, wobec wszystkiego powyższego, on chwilowo udaje się podreperować zdrowie do uzdrowiska. Cóż było robić? Biorąc pod uwagę niejednoznaczność, wyjechałem do wód.

 

*****
 

Mam wrażenie, że Filip albo pozostał w mieście, albo wyjechał na bardzo krótko. I to pomimo tego, że natychmiast po rozmowie z Pafnucym poinformowałem go o swoich zamiarach. Nie wiem, co się stało naprawdę, bo gdy wróciłem, to już się stało.

– Nie mogłem cię ostrzec, wyłączyłeś telefon – powiedział mi w przelocie Pafnucy. No… fakt.

Nic nie wiedziałem, dlatego gdy zobaczyłem Filipa siedzącego na ławce, po prostu zamachałem do niego. Zdziwiłem się, że nie reagował, gapił się na rachityczne drzewko.

– Filip! – krzyknąłem drugi raz.

Odwrócił głowę i spojrzał na mnie wyraźnie zdziwiony.

– Marcin? – zapytał, jakby musiał się upewnić, że to ja. A potem znów odwrócił się do tego drzewka. Nic mi jeszcze nie zaświtało.  Usiadłem obok. Zamiast się przywitać, wskazał ruchem głowy na coś przed sobą.

– Widzisz bydlaka? – zapytał. Jeszcze nie widziałem. Dopiero jak się ruszył i powiedział to swoje „ha” zrozumiałem, że chodzi mu o to czarne ptaszysko. Tak, wtedy zaniepokoiłem się.

– Tego… gawrona?

– To kruk.

– Nie, gawron – zaprotestowałem. Machnął ręką.

– Urządził mnie.

Zapikało mi czerwone światełko, ale jeszcze nic nie rozumiałem. Musiałem się dowiedzieć.

– Pomysł był prosty. On mi go podrzucił – wskazał wzrokiem znów na drzewo.

Tak, pomysł był prosty: samemu nakarmić ptaki. Wówczas najedzone nie będą przylatywać do bezdomnych. Filip twierdził, że ptak go na to namówił. Wszystko szło doskonale. Kupił w sklepie bochenek chleba. Nawet nie wziął żadnej faktury, żadne koszty, pokryje ze swoich. Przyszedł na mały rynek i zaczął sypać dziobatym mieszkańcom placu okruchy. Nie zrozumiałem, jak doszło do awantury z bezdomnymi. Filip opowiadał mi to trzy razy i za każdym razem inaczej. Chyba było tak, że ten ptak, co siedział przed nami na drzewie, zaczął wrzeszczeć, że ci bezdomni wcale nie z dobrej woli karmią ptaki, tylko starają się je zwabić jak najbliżej i bezczelnie polują na nie. No i że w jednej torbie bezdomnego jest pełno kruków.

– No fakt – powiedział, nie rozumiałem jeszcze czemu bardzo smętnie, Filip – wyrwałem mu tę torbę i otwarłem. Wyleciało z niej całe stado. Rozumiesz? Całe stado kruków. A kruki są rzadkie, pod ochroną, więc musiałem, skoro już się dowiedziałem. Musiałem, z urzędu – dodał z naciskiem.

– Filip – powiedziałem łagodnie – ptaki gadają tylko w bajkach dla dzieci.

– No – potwierdził. – Właśnie. Właśnie… Dlatego poszedłem do lekarza. A lekarz wypaplał wszystko…

Zmroziło mnie. Poderwałem się z ławki. Filip popatrzył na mnie wzrokiem pełnym winy i dopiero teraz powiedział to, od czego powinien zacząć:

– No… wywalili mnie.

Rozejrzałem się. Na szczęście nie siedziałem z nim długo. Nikt chyba jeszcze nie zwrócił na mnie uwagi, rzuciłem się do ucieczki, aż ptaszysko z drzewa poderwało się do lotu. Zdążyłem.

 

*****
 

– Tak, tak – mówił Przewodniczący, odrywając kawałki od bochenka chleba i rzucając je na chodnik tam, gdzie kiedyś wróble harcowały w końskiej kupie – dobry pomysł, ale wizerunkowo…

– No właśnie – powiedział Pafnucy.

– Tak, tak – potwierdziłem.

– Nie mieliśmy wyboru…

– Wyboru nie było – potwierdził Pafnucy. Byłem innego zdania: należało podejść do Filipa elastycznie. Ale ostrożność nakazała mi zachować to dla siebie. Prezes rzucił kolejne kawałki chleba.

– Biorąc po uwagę, że chodziło o chronione gatunki ptaków, oraz bezdomnych, należało skonsultować sprawę ze specjalistami od kreowania wizerunku. Jakkolwiek muszę przyznać, że miał obowiązek interweniować z urzędu. Zamyślił się, a na chodnik zleciały czarne ptaki. – Tu… Trzeba było być bardzo ostrożnym…

– Ostatni będą pierwszymi, a, najostrożniejsi stracą wszystko, jako pierwsi – usłyszałem za uchem chrapliwy głos. Obejrzałem się ostrożnie. Kruk albo gawron siedział za mną na oparciu krzesła. –  Do dupy ta twoja zasada – zakrakał mi do ucha. – Nie uważasz? Znam lepszą… należy być… Ha, ha ha! – roześmiał się, bo chyba twarz wykrzywiła mi się w przerażeniu.

– Otwórzcie drzwi, trzeba go wypuścić, to chroniony gatunek – wołał któryś z kelnerów.

– Ha, ha ha – odpowiedział ptak i zniknął. Gdzieś. Chyba wyleciał przez kuchnię.

Wiem, co chciał powiedzieć. No co z tego… Na tym świecie nawet bezdomni udają, że karmią ptaki. Trzeba być ostrożnym. Tak. Jeśli chodzi o spotkanie Filipem… Zdążyłem. Nikt, prócz tego czarnego skrzydlatego straszydła nie zwrócił na nas uwagi. Lecz… oczywiście Prezes nas w końcu wszystkich wyrzucił. To znaczy mnie i Pafnucego, i zostałem Przewodniczącym. Przyjęliśmy Prezesa. Niestety, na Filipie zawiedliśmy się całkowicie. Chodzi po małym rynku z wielką torbą, karmi bezdomnych i ptaki. Gawrony włażą mu do tej torby w takiej ilości, że gdy nią potrząśnie, żeby je wygonić, skrzydła klaskają niczym delegaci na największym zebraniu, a nad rynkiem robi się czarno. No i co z tego, że zdobył zaufanie, skoro ptaki na nikogo nie głosują? Bezdomni zresztą też nie…

 

*****
 

Siedzę na ławce. W sumie… biorąc pod uwagę nasze ideały, dążenia, oczywiście ograniczone przez niezależną od nas rzeczywistość, także polityczne realia, których nie wolno lekceważyć, udało się nam. Niedobrze, że jestem Przewodniczącym, lecz mieści się ta okoliczność w granicach dopuszczalnego kompromisu. Nie mam pewności, czy czas jest odpowiedni, czy przyjąć perspektywę XIX czy XXI wieku, skoro ten czas mógłby niezauważalnie zrobić nam kuku przez siu lub fru, tam czy nazad, lecz jak na razie, nasze spojrzenie historyczne wygląda na adekwatne do realistycznej oceny materialnej bazy i wynikających z niej uwarunkowań, o ile, co zauważyłem w Rajcowskiej, zachowana zostanie spoistość okoliczności. Można powiedzieć, że nawet potencjalna nieodpowiedzialność czasu jako takiego wytrąca naszym przeciwnikom z rąk argumenty anachroniczności. Oceniam, że udało się nam, mimo tego, że ptaki podchodzą. Jedno czarne bydlę, skąd mam wiedzieć, czy to samo, co wleciało na nasze obrady, siedzi na drzewku i gapi się na mnie. Bezdomni siedzą na fontannie i zamiast wyciągać proszalnie ręce, najwyraźniej zezują w moim kierunku, jakby na coś czekali. W powietrzu słychać coraz głośniej trzepotanie skrzydeł, które przypomina narastające oklaski na wielkiej sali posiedzeń pełnej rozentuzjazmowanych delegatów. To Filip na małym rynku otworzył swoją torbę i bije z niej w niebo czarny pierzasty słup. Rzeczywiście, całkiem niemożliwe, by normalna torba była tak pojemna. Raczej jest dziurą do innego świata, z którego właśnie całe wielkie stado przedziera się do naszego. Widzę spadające leniwie w dół zamiast białych płatków śniegu – czarne pióra. Ptaki kołują coraz ciemniejszym kręgiem. Jest ich więcej niż zwykle, wznoszą się coraz wyżej. Wkrótce, spoglądając w górę, przestaję odróżniać kupy latających pokrak od kłębów ołowianych chmur zaciągających niebo. Mam wrażenie, że robi się ciemniej, a na skroniach czuję podmuchy wywołane uderzeniami skrzydeł.  Kruk czy gawron sfruwa z drzewka i siada bezczelnie naprzeciw mnie na stojaku na rowery:

– Ha, ha, ha!




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Hal Duncan „Welin: Księga wszystkich godzin.”
Fantastyka Fahrenheit Crew - 25 września 2006

Kontrowersyjna powieść o braku tolerancji, okrucieństwie wojny i bezwzględności współczesnych polityków. Cały wszechświat jest…

Webb pozwolił odkryć egzoplanetę
Para-Nauka Adam Cebula - 18 stycznia 2023

Przez strony internetowe przetoczyła się fala informacji o wykryciu przez Teleskop Webba…

„Age of Wonders III” za darmo
Gry komputerowe A.Mason - 10 maja 2019

No, może nie jest to zupełnie za darmo, wystarczy zapisać się do…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit