Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Aleksander Karniszyn „Dziadek Mróz nie istnieje”

Właściwie to nie jest noworoczna bajka, chociaż wszystko kończy się dobrze. Mniej więcej.

 

dziadek-mroz-ilustr
Ilustracja: Krzysztof Pacyński

 

Każdy dzień Marka zaczynał się o siódmej. Tak jak zawsze i u wszystkich. Od dzieciństwa do starości wszyscy wstawali równo o siódmej rano. A spać kładli się zawsze o dziesiątej wieczorem. Taki już był ustalony porządek dnia. Kiedy tylko kończyły się oba programy w telewizji, kulturalny i sportowy, pojawiała się prognoza pogody na jutro i rozbrzmiewał hymn. I po hymnie wszyscy się kładli. Można było zobaczyć, jak jednocześnie, pstryk-pstryk-pstryk, zaczynają niknąć w ciemnościach stojące dokoła nowe wieżowce. Dom Marka też niedługo zostanie zburzony. Według grafiku, który wisiał już pół roku obok okienka portiera, przesiedlać ich będą w tygodniu przed Nowym Rokiem.

Nie, dom był jeszcze w zupełnym porządku, przytulny i ciepły, bez dwóch zdań. Ale – grafik. Nowoczesność powinna być wprowadzana ściśle według zatwierdzonego grafiku. To daje zajęcie budowlańcom i zapewnia zamówienia różnym fabrykom elementów budowlanych. Inżynierom i pracownikom biurowym też. I tym, którzy ich karmią. Wszystkim, wszystkim i we wszystkim.

Tydzień przed przeprowadzką podadzą im nowy adres. Pewnie trzeba będzie zacząć szukać nowej szkoły dla syna, bliżej mieszkania. A może i pracy dla siebie. Perspektywa zbyt długiej drogi do pracy nie wyglądała zachęcająco. Limit. A za przekroczenie limitu odbierali bonusy.

Bonusy odbierali jeszcze, jeśli ktoś pracował nie tam, gdzie go skierowano. Miejsce zatrudnienia wyznaczano w kwartalnym zarządzeniu. Oni mieli wszystkie aktualne dane na temat zapotrzebowania i możliwości w bieżącym okresie. I jeśli pracowałeś w innym miejscu niż wskazane, to także mogłeś stracić bonusy.

Może więc nie będzie trzeba niczego szukać. Wszystko już zostanie postanowione urzędowo.

Mark jechał do pracy ciepłym przestronnym autobusem i myślał, że w tym miesiącu musi koniecznie zajść do szkoły syna. Inaczej doczeka się wizyty szkolnego psychologa w domu i znów będzie musiał odbyć długą, ciężką rozmowę, a w karcie obywatela postawią mu już drugie upomnienie. Rodzice byli zobowiązani interesować się dziećmi do osiągnięcia przez nie pełnoletności, to jest do dwudziestu czterech lat, tak że jeszcze i na uczelnię przyjdzie się fatygować.

W pracy cały dzień drukował otrzymane pisma i instrukcje, potem segregował je tematycznie, potem zanosił do kierownika działu, który jeszcze raz wszystko sprawdzał. Kierownik czasem przekładał ten czy tamten dokument do innej teczki, patrząc przy tym karcąco na Marka. Mark wzdychał ze skruchą „moja wina”, rozkładał ręce, spuszczał głowę. „No, no” – mówił kierownik działu. – „Jeśli brat twój zawini, upomnij go; i jeśli żałuje, przebacz mu”. I oddawał teczki z powrotem. Potem Mark obchodził wszystkich kolegów, siedzących w wielkiej wspólnej sali, i rozdawał im dokumenty, zgodnie z zakresem obowiązków.

I tak dzień w dzień.

Nie uważał, żeby jego praca należała do tak znów lekkich i prostych. Gdyby tak było, to czy daliby mu to mieszkanie? I talony na jedzenie? I bonusy urlop?

Mark mieszkał z synem w standardowym dwupokojowym lokalu. Żona z córką żyły w takim samym mieszkaniu na drugim końcu miasta i raz w tygodniu przyjeżdżały w gości; czasami zostawały na noc. Marek też raz w tygodni jeździł do nich. Te dni zostały wcześniej zaznaczone w grafiku, i dodatkowo w komputerze.

Nie należało zapominać o tych wizytach. Po pierwsze, oznaczało to utratę bonusa, po drugie, innych terminów dla tych spotkań w rocznych grafikach i tak nie było.

Każdy pełnoletni obywatel otrzymywał swój roczny grafik trzydziestego pierwszego grudnia, po którym następował świąteczny dzień pierwszego stycznia, przeznaczony na zapoznanie się z planem, a drugiego stycznia znów zaczynało się zwyczajne, sformatowane, rozplanowane z góry na rok, życie. Oczywiście, jeśli nie trafił się dodatkowy wolny dzień.

Mark pamiętał, jak to kiedyś pierwszy stycznia wypadł w piątek i w grafiku uczciwie napisano, że do pracy można przyjść dopiero czwartego. Ale taka okazja zdarzała się rzadko.

Dzień pracy zawsze kończył się równo o piętnastej zero zero.

Mark jechał do domu krócej niż pół godziny. Po otwarciu drzwi mieszkania, już od progu, głośno mówił:

– Witaj, synu. Wróciłem!

– Witaj, tato – odpowiadał, wychodząc ze swojego pokoju, Jewgienij Markowicz, jego syn, który w tym roku skończył całe dziesięć lat.

– I co tam złego? – tradycyjnie, z chytrym uśmiechem, pytał Mark.

– Głowa bajdura zapamiętuje wszystko, co usłyszy – odpowiadał syn. – Wszystko w porządku, dwójek brak!

Mark rozbierał się, mył ręce i siadał do sprawdzania lekcji – czterdzieści minut, według grafiku. Komentował, kazał co nieco poprawić lub powtórzyć – kolejne dwadzieścia minut.

Następnie, według planu, nadchodził czas wspólnego odrabiania pracy domowej. Tego, co do tej pory nie zostało zrobione. A jeśli zrobione zostało, plan i tak musiał być wypełniony.

I chociaż Żeńka mógł skończyć wszystko do jego powrotu, to zawsze znalazło się coś, co można było robić tak jakby razem. Syn ponownie siadał za biurkiem, a Mark rozkładał gazetę; lektura prasy też była uwzględniona w grafiku.

– Tato, a dlaczego Mróz to dziadek? – Żeńka pochylił głowę na ramię i, wysunąwszy koniuszek języka, kolorował noworoczną kartkę, pracę domową na poniedziałek.

– Nooo – przeciągle zaczął ojciec, odkładając dziennik. – No, pewnie dlatego, że jest bardzo stary. Na starych ludzi zawsze mówią dziadek.

– A czy ty też jesteś dziadek?

– A czy ja jestem taki stary?

Żeńka oderwał wzrok od obrazka, spojrzał na ojca.

– Noo… stary to nie. Sędziwy, pewnie.

Tak w ogóle to stary. W końcu ma już trzydzieści pięć lat. A trzydzieści pięć to dwa razy tyle, co Żeńka. Nawet więcej, prawie cztery, jeśli zaokrąglić. Oczywiście, że stary. Ale mówić tego nie trzeba, przykro. Stary, to przykro. Jak jakiś termin przydatności do spożycia, etykietka – stary.

– A Śnieżynka to babka?

– No co ty, Żeń? Jaka z niej babka? Śnieżynka to wnuczka Dziadka Mroza! Ona jest jeszcze całkiem mała.

Chciał powiedzieć „jak ty”, ale w porę się powstrzymał. Oczywiście, że Żeńka jest jeszcze mały, ma raptem dziesięć lat z kawałkiem. Ale nazywać go tak nie wypada, będzie mu przykro. W sumie nie taki znów mały. Na futrynie zaznaczali ołówkiem, jak chłopiec rośnie. O, gdzie była pierwsza kreska, a teraz to – ho ho!

– A co to znaczy wnuczka?

– Wnuczka to córka syna albo córka córki tego dziadka.

– Córka córki, córka córki! – ucieszył się Żeńka. – Chmurka chmurki, chmurka chmurki!

– Skończyłeś już? Zostało pięć minut.

– Zaraz, jeszcze ciutek! – Chłopiec szybko odwrócił się do biurka i zaczął wykańczać obrazek jasnoniebieską akwarelką.

Równo po pięciu minutach wstali i przeszli do kuchni.

Przez godzinę wspólnie przygotowywali jedzenie. Przy współczesnej technice to czasu na te czynności aż nadto, zresztą można było też zamówić coś w „Kuchni domowej”, ale grafik przewidywał właśnie godzinę, żeby dziecko przywykało do prac kuchennych i procesu gotowania. I w ogóle zalecano, żeby ojciec i syn codziennie spędzali ze sobą minimum dwie godziny.

Jadali zazwyczaj w kuchni, przy niedużym stole w rogu, słuchając wiadomości i muzyki nadawanej na „Kulturze”. Ten tydzień był tygodniem Bacha.

Podczas jedzenia nie rozmawiali. Rozmowy przy posiłkach nie zalecano. Po kolacji, kiedy Mark mył naczynia, a syn wycierał stół, Żeńka nagle spytał:

– Tato, a Dziadek Mróz jest naprawdę?

– Oczywiście, że nie.

– To dlaczego go rysujemy? I tę Śnieżynkę też? Córkę córki?

– Rozumiesz, synu… – Mark zręcznie złapał talerz, próbujący wyślizgnąć się z dłoni. – Uważa się, że to rozwija twoją fantazję. Bajki wszelkie, na przykład, to wymysły. A fantazja jest po prostu nieodzowna, żebyśmy mieli swoich wynalazców i uczonych, którzy dokonują ważnych odkryć.

Żeńka kiwnął ze zrozumieniem głową. Jasne, bez wynalazców i uczonych byłoby bardzo źle. Trzeba będzie, znaczy, nafantazjować jeszcze co nieco. To pożyteczne. To rozwija.

Wieczorem syn czytał, a Mark popatrywał na telewizyjne wiadomości. Potem razem oglądali stary film. Stare filmy były dobre i odpowiednie. Tam dobrzy ludzie zbierali się przeciw wrogom, walczyli, pokonywali trudności i zawsze zwyciężali.

Za kwadrans dziesiąta rozbrzmiały pierwsze takty hymnu. Rano wykonywał go wielki chór, wieczorem grano samą melodię. Mark podśpiewywał sobie poszczególne wersy i słowa: o słońcu na niebie, o jedności, i znów o błękitnym niebie, o morzach i oceanach…

– Spokojnej nocy, tato – powiedział Żeńka.

– Spokojnej nocy, synu – odpowiedział z uśmiechem Mark. – Dobrych snów.

Śnił mu się grafik, w którym było dużo świąt i wolnych dni.

A Żeńce śniły się jakieś wnuczki i babki, i Dziadki Mrozy, których w gruncie rzeczy nie było, ale fantazjować o nich, choćby we śnie, było pożytecznie.

 

***

 

Saszka obudziła się wcześnie. Babcia jeszcze spała za przepierzeniem, słychać było tylko zabawne lekkie pochrapywanie. We wsi leniwie poszczekiwały psy, witając zbliżający się świt.

Hau, doniosło się skądś od dyniowiska. Hau-hau, odpowiedział basem z drugiego końca wsi ogromny pies, ochraniający ptaszarnię. Saszka zaprzyjaźniła się z nim, kiedy tylko go przywieźli. Był taki wielki, że można było położyć się mu na grzbiecie, objąć za szyję, a on ani drgnął.

Poczekała, aż do tej rozmowy „nie śpij, nie śpię” włączył się ich Połkan – który oznajmił wszystkim, że on w ogóle już nie śpi, tylko pracuje, ochrania obejście i Saszkę z babcią – i zeskoczyła lekko z wysokiego łóżka. U babci wszystkie łóżka były wysokie, i jak się włączyło światło, to pod nimi wcale nie było ciemno i wcale nie strasznie.

Szaszka nie bała się ciemności. Boją się ci, którzy nic nie wiedzą. „Z niewiedzy – wszystkie strachy” – tak jej mówiła babcia. A Saszka wiedziała dokładnie, kto tam w ciemności pod łóżkiem szuści i chce ją złapać za nogi i wystraszyć. Nawet specjalnie gasiła lampę i bawiła się z tym, co żyje pod łóżkiem. On łapał, ona wesoło piszczała i zadzierała wysoko nogi. I tak się razem weselili. Najważniejsze, żeby nie zapomnieć potem nakarmić domowika. On nie tylko łapać umie, jest całkiem pożyteczny, jeśli go szanować.

Saszka domowika nie widziała ni razu, tylko łapy czuła, kiedy chwytał za nogi. I jeszcze słyszała czasami jego śmieszek z ciemnego kąta. Babcia mówiła, że oni wszyscy są malutcy i mają włochate nogi. Pewnie jak hobbici. A hobbitów nie trzeba się bać, oni są dobrzy. Profesor napisał wszystko na ich temat. Tę książkę przerabiali w szkole i Saszka potem brała udział w odgrywaniu pojedynczych scenek. Tylko na hobbita jej wtedy nie wzięli, dlatego że jest chuda i wredna – tak powiedzieli chłopcy. Została leśnym goblinem, zielonym i zwinnym, szalała i wywijała koziołki, i wszystkim przeszkadzała. „Wczuła się w rolę” – powiedziała nauczycielka. A nauczyciel się śmiał i stwierdził, że wszystko ściśle według „metody Stanisławskiego”.

Saszka ostrożnie rozsunęła zasłonki i pchnęła na zewnątrz lekkie skrzydła okienne. W otwartym oknie od razu pojawił się łeb Połkana. Pies szybko dyszał, a różowy język zwisał mu z boku. Pewnie biegał po podwórzu, wariował.

– Idź sobie – szeptała Saszka, apelując do psiej głowy. – Idź sobie, nie przeszkadzaj!

– Uf uf uf – sapał uśmiechnięty Połkan. Psy uśmiechają się szczerze, z całego serca. A koty, to nie wiadomo, co sobie myślą. Mogą śmiać się i drwić. Siedzieć sobie w wyniosłym milczeniu, nie zwracając na nikogo uwagi, albo wytrzeszczać oczy w udawanym strachu czy niezrozumieniu, choć w gruncie rzeczy wszystko doskonale rozumieją. Ale uśmiechać się, tak serio, nie mogą.

– Cicho bądź! – syknęła, odganiając psa, a potem coś wymyśliła. Mocno objęła kark Połkana i wyszeptała mu do ucha magiczne słowa:

– Na spacerek!

Połkan szarpnął się, a Saszka jak korek w butelki wyleciała na dwór, mało co nie zdzierając o parapet świeżo zagojonych kolan. Połkan, szarpiąc łańcuchem, skakał dookoła. Zaszczekałby od przepełniających go emocji, gdyby Saszka nie zawisła na nim całym ciałem i nie zacisnęła obu dłoni na psiej mordzie.

– Cicho, cicho, nie wariuj!

W czasie gdy Połkan wiercił się na wszystkie strony, popiskując i machając grubym i twardym jak pałka ogonem, Saszka odczepiła karabińczyk i trzymając za obrożę, pociągnęła psa na tyły domu. O tej porze nie warto było wychodzić z podwórza przez furtkę w bramie. Zaraz przegonią bydło, zaraz, strzelając z bata, przejdzie drogą pastuch. Już lepiej tyłem, dolinką, koło niczyjego wiśniowego sadu, na górę, gdzie stoi kamienna baba, wychłostana przez wiatry i czas, szara i toporna. Miastowi, odwiedzający wioskę, mówią na nią „scytyjska”, ale Saszka dobrze wiedziała, że te baby, które spotykano na stepach, są połowieckie i nic wspólnego ze Scytami nie mają.

Niby można było wcześniej uprzedzić, poprosić babcię o pozwolenie, ale tak, bez pytania, wczesnym rankiem, przed świtaniem, to dopiero przygoda!

Minęła ogrody i ostatnie opłotki i spuściła Połkana, a ten pognał przed siebie po skrzącej od rosy trawie, pod zasłoną unoszącej się z wąwozu mgły, machając uszami i popatrując od czasu do czasu, czy pani za nim idzie. Chociaż „panią” Saszki w sumie nazwać nie można, panią była babcia, a ona kimś w rodzaju kompanki od ganiania i zabawy.

Saszka biegła za psem, plaskając bosymi stopami po chłodnym pyle dróżki. W nocy ziemia stygła, ale jak tylko wzejdzie słońce i zrobi się jasno i ciepło, pył stanie się delikatny, przyjemny, cieplutki w dotyku.

Zdarza się gleba czarna, czarnoziemna, taka czepliwa, którą zmyć trudno. Zdarza się czerwona, od gliny i iłów, ciężka, kłująca, która maże się po najmniejszym nawet deszczyku. A tu, u nich, ziemia była najlepsza, taka szara. Miałka, miękka i lekka. Jeśli zrobić kulkę z gazety, ale pustą w środku, i do tego środka nasypać ziemi, a potem zwinąć brzegi, to wychodzi najlepszy granat świata.

Kiedyś, na historii, oglądali stary film o Czapajewie. Tam była taka scena, jak Pietia i jeszcze inni zaczęli wdzierać się na wzgórze i rzucać w białych granatami, i wtedy wszyscy wybiegli, a z dolnego rogu ekranu, w burce, z szablą w wyciągniętej ręce, wypadł Czapaj, a za nim cała jego konnica… I to było takie super, normalnie nie da się opowiedzieć!

No i właśnie, jeśli takie kulki rzucać jak najdalej, to kiedy spadają, rozrywają się prawie jak granaty w kinie. Tyle że bez dźwięku, ale huk można było zrobić głosem. Za to wybuch – prawie jak prawdziwy.

Saszka urządziła kiedyś bitwę i broniła się takim granatami, gdy prawie ją okrążyli i przyparli do wąwozu. Wrogowie podczołgiwali się, a ona rzucała swoje granaty, krzycząc: trrach! i bumm!, i pył pokrywał zwyciężonych przeciwników. Tak w ogóle, to nieźle im się wszystkim potem dostało. I babcia gderała, bo trzeba było robić kolejne pranie. Chociaż latem prało się prawie codziennie i od razu suszyło na słońcu. Dlatego zresztą wszyscy chodzili w jasnej-przejasnej odzieży, odbarwionej prawie do białości. Także sarafany Saszki, z początku mieniące się niebieskimi i czerwonymi kwiatuszkami, teraz były już prawie białe.

Wbiegła na sam czubek wzgórza i zatrzymała się, przycisnęła dłonie do piersi, by uspokoić serce i oddech. Tuż nad nią wznosiła się ogromna szara kamienna baba, z rękami skrzyżowanymi na brzuchu. Patrzyła na wschód wielkimi, okrągłymi, niewidzącymi oczami.

Saszka także zaczęła wpatrywać się w tym samym kierunku. I kiedy nad stepem pojawił się brzeżek słońca, dziewczynka ściągnęła sukienkę i z piskiem rzuciła się na mokrą od rosy wysoką trawę, by turlać się niżej i niżej po zboczu. Dotoczyła się na sam dół, aż w głowie jej się zakręciło. Nie wstała od razu, poleżała, rozrzuciwszy ramiona i wystawiając ciało na pieszczotliwe promienie słońca, a kiedy wyschła, ruszyła na górę po ubranie. Teraz szła powoli, prawie bez szmeru i gdy wychynęła z trawy, tuż przy swojej sukience zobaczyła włochate nogi, drepczące niepewnie w miejscu.

– Aha! – zakrzyczała, i chwyciła kończyny. – Łapał wilk razy kilka!

– A to głupia. – Szarpnęły się nogi. – Normalna wariatka. A jeśli ja bym tak ciebie?

– A to nie ty polujesz na mnie spod łóżka? – szczerze zdziwiła się Saszka.

– No mówiłem, że głuptas. Przecież to domowik! A ja – dworowik! Ja jak złapię, to podrapię, ser-rio!

Saszka usiadła na sukience, starając się nie przyglądać zbytnio dworowikowi – przecież nikt za bardzo nie lubi, jak się ktoś na niego gapi.

– A co ty tutaj robisz, dworowiku?

– Co robię, to robię – zawarczał. – Ciebie pilnuję. Domowik z domu wyjść nie może, więc mnie poprosił. Mało to może… O, na golasa po trawie się kulgasz…

– Ja mogę, jestem jeszcze mała. Zresztą i tak nikogo nie ma.

– Jeśli mała, to przypilnować trzeba!

Usiadł bez szmeru obok niej i razem witali poranne wesołe słońce. Saszka i dworowik. A Połkan wariował u podnóża górki, kogoś tam gonił, przed kimś tam uciekał, wesoło poszczekując i popatrując w górę, czy aby nikt nie obraża jego przyjaciółki.

 

***

 

Równo o wpół do dziewiątej Żeńka stał wyprężony przy swojej ławce witając nauczyciela. Dlaczego lekcje zaczynały się wpół do dziewiątej, dlaczego nie wcześniej i nie później nikt nie wiedział. Tak postanowiono strasznie dawno temu i centralny procesor nie znalazł w tej tradycji nic złego.

Do jego piątej „m” chodziło dwunastu chłopców. To bardzo wygodne. Na wychowaniu fizycznym można grać w piłkę nożną z innymi klasami – jedenastka na boisku i jeden rezerwowy. Albo w siatkówkę, jeśli rozdzielili się na dwie połowy. Piłka nożna i siatkówka były w ich szkole przedmiotami profilowymi. Uczyły pracy zespołowej, i jeszcze umiejętności koncentrowania się na tym, co wychodzi najlepiej. Dobrze wytrenowany napastnik może strzelić i sto goli, ale jeśli na jego bramce nie będzie nikogo, to w odpowiedzi wpakują mu nawet dwieście. A grupa, kolektyw zawsze może się obronić. Na dodatek w tych grach obowiązywały zasady, napisane jeszcze sto lat wcześniej. Wyuczenie się zasad i ich przestrzeganie to też niezbędna w życiu rzecz.

Wyjaśniono im to jeszcze na samym początku nauki, w pierwszej klasie, strasznie dawno. I jeszcze mówili, że iść naprzód da się tylko wspólnie, tylko kolektywem, wszyscy razem. I że kto jest sam, znaczy mniej niż zero. O zerze też opowiadali w pierwszej klasie.

A w piątej było już dużo przedmiotów, których uczyli różni nauczyciele.

Rano szkoła była pusta, chłodna i bez życia. Szare światło wpadało przez wysokie okna, i wszystko stawało się jakoś bardziej zawilgocone.

Klasy oznaczone literą „k” uczyły się na pierwszym piętrze. Na przerwach donosiły się stamtąd piski, czasem jakby deptanie, a nawet śpiew.

Chłopcy nie śpiewali. Snuli się ponuro po wysokim korytarzu, szeptali o swoich chłopackich sprawach, próbowali otworzyć zamknięte drzwi sal. Na przerwy wyganiano ich z klas, żeby się nie zasiedzieli i nawiązywali nieformalne kontakty. Jednak z tymi kontaktami to jeszcze nie za bardzo im wychodziło. Jak tu z kimś się integrować w szkole. Się nie da. I jeszcze te przeprowadzki, zmiana szkół, nowe twarze…

Na matematyce, fizyce i większości pozostałych lekcji pracowali przy terminalach osobistych. Nauczyciel od razu widział, co kto robi, i mógł ucznia poprawić, albo postawić stopień.

Stopnie były potrzebne. Sumowały się i na zakończenie roku można było otrzymać bonus. Witka, kolega z klasy, który wygrał na rejonowej olimpiadzie historycznej, latem pojechał na duży obóz dla dzieci nad morze. Wrócił opalony i zadowolony. I ten wyjazd nic a nic jego ojca nie kosztował. To był bonus osobisty Witka. Chłopakowi się nawet trochę w głowie przewróciło. Troszeczkę, póki kolektyw nie postawił go na miejsce.

Uczyć się należało jeszcze dlatego że do pracy nie brali zupełnie niewykształconych.

Ale bonus oczywiście był nie bez znaczenia.

Żeńka ciężko westchnął.

Tak czy inaczej, być małym nie jest łatwo. Trzeba się uczyć. Choć to nudne. Ale, jak im mówili, nauka to taka praca. A zapłatą za tę naukę jest ocena.

Trzeba zarabiać bonusy. Pilnować dyscypliny. Trzeba „grać zespołowo”, nawet jeśli zupełnie nie przyjaźnisz się z uczniami w swojej klasie. A zresztą niedługo przeprowadzka, to jak tu się przyjaźnić?

Szkolny psycholog wyjaśniał, że przyjaźń to taka bardzo rzadka rzecz. Tak rzadka, że można mieć, powiedzmy, tylko jednego przyjaciela. I to normalne. Za to umiejętność pracy w zespole zawsze się przyda.

Psycholog wzywał każdego przynajmniej raz na kwartał. Wypełniali tam przeróżne testy, odpowiadali na chytre pytania. Można było nie odpowiadać, jeśli to było niewygodne. Psycholog nigdy nie karcił, tylko stawiał jakiś znaczek w papierach. A jak się nazbierało dużo znaczków, wzywał ojca.

Właściwie to współczesne technologie pozwalały uczyć się bezpośrednio z domu, komputer domowy to praktycznie taki drugi szkolny terminal. Jednak do szkoły chodzili wszyscy. Gdyby nikt do szkoły nie chodził, to jak wyuczyć się kolektywizmu? I co zrobić ze wszystkimi nauczycielami? I z dyrektorem, z jego pomocnikami? I szkolnym psychologiem? Nie, uczęszczanie do szkoły było całkowicie racjonalne, a nawet niezbędne.

W domu siedzieli tylko ci, którzy nie mogli uczyć się normalnie – rożni nerwowi albo zwyczajnie chorzy. Odsiewano ich jeszcze w młodszych klasach. Psycholog stawiał specjalne znaczki w dokumentach, potem podliczał i na koniec roku ktoś dostawał bonus, a ktoś odchodził uczyć się w domu. I tak wyszło, że pod koniec czwartej klasy, kiedy kończyło się nauczanie początkowe, w klasach zostawało po sześciu – siedmiu uczniów. I z nich kompletowano klasy piąte.

Mówią, że wcześniej szkół po prostu dla wszystkich nie starczało, uczono się na dwie zmiany, a w klasach było po czterdziestu uczniów. I jeszcze, podobno, dziewczynki uczyły się razem z chłopcami. To jasne, że poziom nauczania był wtedy niski. Jak można uczyć się w takim tłumie, i jeszcze z dziewczynami? Ale wraz ze wzrostem dobrobytu powstało więcej szkół. Teraz starcza dla wszystkich.

Żeńka odpowiadał na pytania, wybierając po jednej prawidłowej odpowiedzi spośród kilku proponowanych. Potem wszyscy razem oglądali film o morzu i morskich zwierzętach.

Potem był obiad.

Obiad to też taka specjalna szkolna tradycja. Niech tam w domu jedzenie będzie i smaczniejsze – a właściwie dlaczego, zamyślił się na moment Żeńka, przecież produkty są takie same? – za to stołówka w każdej szkole pozwalała na zatrudnienie jeszcze całej masy ludzi. I dlatego bezrobocie było minimalne. Mówili o tym na lekcji wychowania obywatelskiego. I taki wspólny obiad uczył porządku. Głównie przestrzegania zasad prawidłowego żywienia i kaloryczności pożywienia.

Po obiedzie była jeszcze lekcja fizyki, a potem wychowanie fizyczne. Grali w piłkę nożną z szóstą klasą, skończyło się remisem. Znaczy, każdy dostał po plusie. Po meczu żegnali się z godnością, ściskali sobie dłonie, mówili, że jak jeszcze trochę potrenują, to mogą wygrywać ze starszymi. A za to należy się bonus.

Żeńka czytał o przyszłości w powieściach fantastycznych. Tam właśnie tak opisywali szkoły. Nauczyciel – mężczyzna. I klasy całkiem nieliczne. I komputery u wszystkich na ławkach. Tylko o samych lekcjach nikt nie napisał. Nawet Strugaccy.

W­ szkole im wyjaśnili, że klasowo-lekcyjny system nauczania to fundament współczesnego kształcenia. Że żadne inne formy nauki dorastającego pokolenia nie udowodniły na razie swojej aktualności i racjonalności. Dlatego mieli po sześć-siedem lekcji każdego dnia. Konsekwentnie. Mniej tylko przed wakacjami.

I jeszcze była godzina wychowawcza, na której wychowawca tłumaczył, kto i za co otrzymał punkty, dawał rożne rady, oceniał zachowanie i wygląd zewnętrzny.

Żeńka spytał go, tak jak wczoraj tatę, po co rysowali Dziadka Mroza, z jego tą niby wnuczką.

Wychowawca wyjaśnił, że w ten sposób są uczeni sumienności. Nie wszystkie przedmioty, które poznają w szkole, w przyszłości przydadzą im się w pracy. Bo, na przykład, historia…

– A co z historią? – Witka od razu podniósł głowę.

– A to. Historia w życiu praktycznie nikomu się nie przyda. Tylko tym, którzy zostaną nauczycielami. I biologia, tylko weterynarzom i lekarzom. I chemia, tylko inżynierom w przemyśle chemicznym. Wszyscy uczą się tego samego, to rozwija w was zdyscyplinowanie i sumienność. Rozwija odpowiedzialność. Rozumiecie?

Oczywiście, że wszyscy zrozumieli. Nawet jak coś się nie przyda, to i tak trzeba to robić. Dlatego, że tak należy. To jak grafik dla dorosłych. Co tam napisane, to trzeba wykonać. Jeśli tak nie robisz, to wszystko się w życiu zagmatwa, znów czegoś będzie za dużo, a czegoś całkiem za mało, jak z kryzysami w historii. Jasna sprawa.

Żeńka szedł do domu i rozmyślał o niezbędności nawet najbardziej zbędnego czegoś tam. Bo wychodzi na to, że taki Dziadek Mróz też jest do czegoś niezbędny, choć go tak naprawdę nie ma. Z jednej strony – uczy fantazjować, i to jest pożyteczne, a z drugiej – pocztówka z jego postacią to wzmocnienie dyscypliny i sumienności.

Trochę pobolewało go gardło. Nie od przeziębienia, tylko po prostu zmęczył się w szkole mówieniem. Tak jakoś, dużo było dziś mówienia i odpowiadania. To dlatego, że nie wszystko można przekazać, naciskając klawisze w programie sprawdzającym. Umiejętność mówienia, tak uczyli w szkole, również pomaga w dorosłym życiu. Bo właśnie, a jak po skończeniu uczelni poślą do pracy w oświacie? Pedagogiem mogą naznaczyć. I jak tu można nie mówić. Nauczyciel zwyczajnie ma obowiązek mówić głośno i kompetentnie.

Jednak do domu szło się o wiele lżej niż do szkoły. Ale Żeńka rozumiał, że okazywanie ulgi z powodu końca lekcji to taka słabość. W gruncie rzeczy, trzeba lubić swoją pracę, żeby wykonywać ją łatwiej i lepiej. A szkoła to twoja praca, póki się uczysz.

 

***

 

– Sańka! – zawołała babcia, kiedy Saszka zasuwała żwawo akurat koło ich bramy, zmierzając do dużego sadu. – Nauczyciel przesyła ci pozdrowienia, o zdrowie twoje czemuś się dopytuje.

Dziewczynka zahamowała z głośnym „prrr!” i zaczęła się zastanawiać, popatrując spod dłoni na słońce: jeśli teraz do nauczyciela, to do sadu dopiero wieczorem, jeśli teraz do sadu, a nauczyciel jak raz może powie coś interesującego… E tam, sad nie zając. Rośnie tu już tyle lat, to i będzie rósł.

Sad oficjalnie uważano za niczyj, dlatego że gospodarze swoje sady urządzali za tyłach, zaraz za domami. A w tym w dolince wszystko było wspólne, to znaczy całkiem-całkiem niczyje. Ale też i wcale niezapuszczone. Sąsiedzi nigdy nie zapominali o odpiłowaniu uschniętych gałęzi, posmarowaniu miejsc cięcia dziegciem, powycinaniu krzaków, pobieleniu pni dla ochrony przed drobnymi szkodnikami, a przed zimą o obgaceniu drzew choiną i umocowaniu jej za pomocą łyka czy nawet miedzianych przewodów. Na początku wiosny cała wieś zbierała się przy czyszczeniu sadu z odłamanych konarów, opadłych liści i wszelkiego śmiecia. Jesienią każdy mógł tu przyjść z koszykiem, a choćby i wiadrem, i narwać owoców. A wujek Kola to wiosną nawet drzewka szczepił, ulepszając smak wiśni i moreli. Wujaszek sprowadzał książki aż ze stolicy, a potem robił wszystko, co w nich wyczytał. Czasami wychodziło mu naprawdę dobrze. Nauczyciel go chwalił i posyłał do niego dzieci na naukę.

Saszka gwizdnęła na Połkana, zaciągnęła go za obrożę w otwartą furtkę i zatrzasnęła karabińczyk na solidnym żelaznym kółku.

– I tyle, rozumiesz, przyjacielu – powiedziała, pstrykając psa w nos. – Połaziliśmy sobie trochę i starczy. Ja do nauki, ty do roboty.

Połkan ziewnął z lekkim skomleniem, pokazując szaroniebieską gardziel, i zwalił się z głuchym łomotem pod ścianą. Będzie tu teraz leżeć cały dzień, podnosząc tylko ucho przy jakimś hałasie, albo na wpół otwierając oko, gdy skrzypnie furtka.

Saszka ochlapała się przy wiszącym blaszanym zlewie, umyła też nogi, które najpierw zrobiły się jeszcze brudniejsze od pyłu i wody, a potem zalśniły opaloną skórą, poznaczoną drobnymi białymi zadrapaniami od trawy i kolców, i przeszła po kolorowych gałgankowych chodniczkach do domu. Siadła za biurkiem.

Siódmoklasiści mogli już uważać się za starszych uczniów. Bo jest tak: kiedy dzieci są jeszcze całkiem małe, trzeba je prowadzać za rączkę. I dlatego młodsi uczniowie mają specjalną nauczycielkę. A średnie klasy mają swojego nauczyciela. Mało tego, że on sam bardzo dużo wie, że pamięta twarze i głosy wszystkich swoich uczniów, to jeszcze ma do pomocy całą sieć, gdzie można znaleźć najróżniejsze informacje. Co prawda, Saszka zauważyła, że nauczyciel czasem stara się ich przechytrzyć i prosi – że niby potrzebuje pomocy – o znalezienie informacji, które sam dobrze zna. W stylu: przygotujcie referat, dziewczęta i chłopcy, kto się zgłasza? Bo ja to tak nie bardzo orientuję się w tym temacie. A naprawdę to się orientuje i to całkiem-całkiem, choć potem bardzo uważnie słucha i równie poważnie dziękuje za pomoc.

Odetchnęła trochę w chłodzie wielkiego pokoju, otworzyła planszowy komm i nacisnęła przycisk wywoływania.

– O! Saszka! – ucieszył się nauczyciel na ekranie. – Jak dobrze, że sama się odezwałaś! Właśnie zamierzałem zajść do sadu, zobaczyć, co tam u ciebie, czy aby nie chorujesz?

Saszka westchnęła. Pora na naukę.

– Nie, Maksimie Wiktorowiczu, jestem zdrowa, dziękuję. Co mam robić?

A było co robić. Odebrała pliki z zadaniami, potem jeszcze pliki z cudzymi referatami, jak zawsze bez podpisów. Trzeba było je przeczytać i napisać szczegółową recenzję, wskazując na błędy i na pozytywne aspekty. I ocenić, na ile informacje zawarte w referacie są pożyteczne. W tej chwili ktoś inny także odbierał pliki, między którymi był Saszki referat z historii. Pisała o ostatecznej rewolucji. Tylko w formie opowieści fantastycznej, taką historię alternatywną. W ich klasie wszyscy lubili fantastykę i Saszka liczyła teraz na zażartą dyskusję o swoim wypracowaniu.

Kiedy sami sprawdzali szkolne prace, to było takie wstępne sprawdzanie. Potem już nauczyciel osobiście, jakby znienacka, urządzał publiczną chłostę uznanemu prymusowi albo – ni z tego niż z owego – zachwycał się subtelnymi przemyśleniami, które pojawiły się nieoczekiwanie w referacie zdeklarowanego obiboka i dwójkowicza. Choć, mówiąc szczerze, takich znów zdeklarowanych to nie było. Jakoś tak się złożyło, że nawet bracia Paszka i Pietka, słynne łobuziaki, uczyli się bardzo dobrze i wszyscy mówili, że droga na uczelnię stoi przed nimi otworem. Na biologię albo chemię. Rzeczywiście, chemikami słynnymi to oni już byli. W święta ich fajerwerki rozsypywały nad wioską bukiety kwiatów, płonące koła i rozlatujące się na wszystkie strony gwiazdy.

Saszka lubiła się uczyć. Ale najbardziej lubiła, kiedy nauczyciel zbierał ich do jakiegoś wspólnego projektu, wtedy można było rozwinąć skrzydła, pokazać się w pełnej krasie. A tak, przez komm… Też interesująco, oczywiście, tylko nawet języka nie ma komu pokazać. Chyba że nauczycielowi. A właśnie, ciekawe, co będzie, jeśli pokaże język nauczycielowi?

Czasem Saszka działała szybciej niż myślała.

– No i co? – odezwał się nagle nauczyciel. – Język różowy, zdrowy. Znaczy, zdrowy nie tylko dlatego, że nie chory, ale i zdrowy, bo wielki. Taki długi. Na pewno, jeśli go odpowiednio naciągnąć, dotknąłby do czubka nosa.

Saszka przełknęła, spiekła raka i ledwie dała radę wykrztusić:

– Ja nie do pana, przepraszam, proszę nie myśleć…

– A ja tak wcale nie myślę. Czyż mogłabyś mi pokazywać język? Pewnie to do lustra? Sama sobie? – Chytrze uśmiechał się nauczyciel.

Właśnie, do lustra. Stareńkiego prostego lustra, lekko nachylonego, wiszącego nad stołem. Saszka podniosła głowę i zobaczyła siebie, siedzącą przy kommie, swoje czerwone uszy, uszy wręcz płonące, jarzące się na tle włosów rozjaśnionych słońcem do białości, i poczerwieniała jeszcze bardziej. Owszem, była lekko zaróżowiona pod opalenizną, ale teraz całkiem czerwona, jak po bani. Nauczyciel zdążył się już rozłączyć i na ekranie wirował symbol wyszukiwarki. I właśnie temu symbolowi Saszka pokazała język.

Potem, oceniwszy, że na odrobienie zadanych lekcji w zupełności wystarczy czasu między zachodem słońca a snem, pobiegła do sadu. A jeśli nie starczy, pomyślała, trzaskając furtką, to rano można wstać jak dzisiaj, przed świtem.

Dobiec w podskokach do sadu, głośno krzyknąć „dbry!”, obiec dookoła, zerwać garść wiśni, popatrzeć, jak piłują konary, sprawdzić krzaki leszczyny i malin, rosnące wokół sadu jak najprawdziwszy mur, stoczyć się na dół, w dolinkę, do strumienia, przebiec przezeń, goniąc rybki iskrzące w słońcu srebrzystymi grzbietami, wbiec po stromym stoku, wydyszeć się, patrząc na traktor kolebiący się na polu, dobiec do mostu, krzyknąć „siemka” chłopcom z wędkami, popatrzeć na traszki, zerwać wielką trzcinę i stuknąć nią po głowie Pietkę, odskoczyć i z piskiem umykać przed polującymi na nią bliźniakami…

Do domu wróciła o zmierzchu, witana znajomym burczeniem babci, że dziewczynki powinny się prowadzić inaczej, że znów cała spocona, że szybko pod prysznic, że woda całkiem gorąca. Letni natrysk składał się z budki i dużego zbiornika na górze. Kiedy woda się w nim kończyła, Saszka taskała ją wiadrem. Można było wprawdzie i szlauchem nalać, ale to by było niesportowo. I fizyczny wysiłek w jej wieku był nieodzowny. Saszka dobrze o tym wiedziała. Tak mówił nauczyciel.

Niech tam, pouczę się rano, postanowiła, z zadowoleniem opadając na chłodne prześcieradło w ciszy starego domu.

 

***

 

W piątkowy wieczór, akurat wczoraj, Żeńka robił generalne porządki w swoim pokoju.

W soboty sprzątali całe mieszkanie. Z samego rana, jak tylko wstali. W wolne dni wszyscy wstawali o ósmej, całą godzinę później niż zwykle.

Razem jedli śniadania, sprawdzali wiadomości, a potem sprzątali.

W piątek Żeńka sam układał swoje książki i ubrania, a w sobotę razem z ojcem wycierali kurze w całym mieszkaniu, odkurzali, czyścili łazienkę, dezynfekowali ubikację niebieskim musującym płynem o kwaśno-pomarańczowym, nie wiedzieć czemu, zapachu i spłukiwali wszystko prysznicem – prysznic był i w łazience, i w ubikacji. To tylko tak się zdaje, że w „dwójce” jest mało sprzątania. Naprawdę to czasami tak się namachasz, że najlepiej od razu się wykąpać, jak po gimnastyce.

Oczywiście, można było posprzątać po obiedzie – w grafiku na weekend tylko zaznaczono podstawowe aktywności, na przykład właśnie sprzątanie czy wspólne przygotowanie obiadu, bez wyznaczania dokładnej pory. Ale dziś, po obiedzie, spotykali się z matką i siostrą.

Mark dokładnie wytarł ręce i odszedł od umywalki, ustępując miejsca synowi.

– Solidnie popracowaliśmy, co, Żeń?!

– Aha, wszystko lśni.

– Niedługo mama przyjdzie…

– Z Wiką. – Ze zrozumieniem kiwnął głową Żeńka.

Wika to starsza siostra. W tym roku skończyła czternaście lat i uczyła się w dziewiątej klasie, z czego była bardzo dumna.

Tradycyjnie, po dziewiątej klasie rozpoczynało się rozdzielanie zasobów profesjonalnych. Wika w dzieciństwie chciała być fryzjerką, czesała i strzygła wszystkie swoje lalki, potem kosmetologiem, potem jakimś tam wizażystą, ale, sądząc po rocznych wynikach, najprawdopodobniej otrzyma rekomendację do starszych klas i dalej – na uczelnię. Oczywiście, można było spełniać dziecięce marzenia, tylko kto dobrowolnie zrezygnuje z wyższego wykształcenia? Jasna sprawa, fryzjer też może zakończyć szkołę wyższą, ale już zaocznie i w czasie wolnym, niekolidującym z grafikiem.

Kiedy mama przyjeżdżała z Wiką, Żeńka i siostra zawsze zostawali we dwoje. I on powinien z nią się integrować. To również było zaznaczone w grafiku, przy czym jednocześnie u ojca i u matki. Relacje między rodzeństwem, stworzenie rodzinnego nastroju, podtrzymanie więzi krwi…

– Ty sam to wszystko rozumiesz, synu?

– Jasne, tato. Więzi rodzinne. Grafik. – Żenia odpowiadał konkretnie, ze zrozumieniem.

A co – nie urodził się wczoraj. Wie jak jest, już przyuczony.

Na obiad robili dziś płow. Dużo, żeby zostało na kolację. Żeńka mył jarzyny, potem czyścił marchew i czosnek, kroił specjalną cebulę, która chruściła i smacznie pachniała, i oczy od niej nie łzawiły, a tata wyjmował ze standardowej paczki solidne kawałki różowego mięsa i kroił je w kostkę. Płow lubili obaj i dlatego zawsze im się udawał. A w sobotę mieli dość czasu niezbędnego do prawidłowego wstępnego obsmażania składników Było nie było – płow to nie jakaś tam zwykła zupka z pulpetami.

Podczas gotowania jeszcze trochę rozmawiali o tym i owym. O zbliżającej się przeprowadzce, o szkole, co nieco o pracy.

– Przy okazji, mama z Wiką przywiozą dzisiaj tort…

Prawdziwe święto! Żeńka uśmiechnął się z zadowoleniem. Tort, o historycznej nazwie „Napoleon”, mama piekła rzadko, za to zawsze smakował wspaniale. A jeszcze dzisiaj dorośli będą pili wino – Żeńka widział butelkę w lodówce. A oni z Wiką dostaną witaminizowany napój gazowany, też pychota! A dla dzieci, wiadomo, napój jest bardziej korzystny niż wino.

Nie, jednak sobota to dobry dzień! Niechby i z Wiką. Wszystko jedno – dobry dzień.

Wika, jak zawsze przy spotkaniu, stroiła fochy, zadzierała nosa, pokazywała, co to nie ona. Dziewczyna – co się dziwić. W dodatku czternastolatka… Psycholog wyjaśniał, że z nimi już tak jest.

Po najprawdziwszej świątecznej kolacji z długimi rozmowami, uśmiechami, z herbatą i tortem na końcu, Żenia z siostrą zostali w jego pokoju, zaopatrzeni w resztkę pokrojonego na porcje deseru i butelkę napoju, i próbowali jakoś się rozerwać, nie patrząc na różnicę wieku i prawie-dorosłość Wiki.

A rodzice zamknęli się u siebie.

Żenka próbował opowiadać Wice o szkole i swojej piątej „em”. Nie dlatego, żeby miał ochotę, ale tata mówił, że gospodarze powinni zabawiać gości. Wika chrząkała i krzywiła usta. Nie interesowały jej rozmowy o piątoklasistach.

– A ty wieesz – chytrze mrugnęła do młodszego brata i kiwnęła głową w stronę ściany – czym oni się tam teraz zajmują?

Żeńka popatrzył na nią, popatrzył, a potem odpowiedział, wzdychając:

– A kto tego nie wie. Seksem, oczywiście.

Przerabiali to jeszcze w trzeciej klasie. Seks, mówili nauczyciele, to sposób na zwiększenie w organizmie ilości hormonów szczęścia i bardzo dobra gimnastyka dla mięśnia sercowego. Czyli jest to coś nie tylko bardzo pożytecznego, ale i przyjemnego. Seksem zajmować się powinni dorośli, pozostający w związku małżeńskim. Po to zresztą ten związek zawierali. No i jeszcze dla dzieci. Dzieci biorą się z seksu.

– Patrzcie, jacy to piątoklasiści teraz kuci na cztery łapy! I co jeszcze wiesz? – Siostra była jawnie rozczarowana.

Nie udało się speszyć młodszego brata.

– To, co w programie.

– A wieesz? – Wika zastanawiała się chwilę, jakby tu go pognębić. – Wiesz, że Dziadek Mróz nie istnieje?

Żeńka westchnął po raz kolejny, wyprostował szczupłe ramiona.

– Wik, czemu ty takie głupie pytania zadajesz, co? Chodź, lepiej pogadamy o przyszłości. Opowiem ci o fantastyce…

– On mi tu o przyszłości. Przecież i tak wszystko jasne. Ja pewnie pójdę na uczelnię. Potem wyjdę za mąż i wtedy dadzą nam oddzielne mieszkanie. Potem pójdę do pracy. Potem, po pięciu latach, będzie pora rodzić. Najlepiej od razu dwójkę, żeby było według prawa. I poza tym, jeśli od razu dwójkę, duży bonus dają…

Zamyśliła się, coś tam rozważając i równocześnie zaginając palce.

– A potem dostaniemy już dwa mieszkania i będziemy żyć osobno. I będziemy w soboty jeździć do siebie w gości. Z tortem! Aha! Moje!

I wrzuciła sobie na spodek ostatni kawałek pysznego, jasnożółtego tortu z białym słodkim kremem .

Ale Żeńka zupełnie nie zwrócił na to uwagi. Zamyślił się o przyszłości.

Czyli, wychodzi na to, że z nim będzie tak samo? To znaczy, prawie, jednak nie jest dziewczynką. I u jego dzieci też. I u dzieci, i u wnuków, to znaczy…

Będą się zmieniać dzielnice, domy, mieszkania, szkoły, miejsca pracy…

W sumie – wszystko będzie właśnie tak. Na wiele lat naprzód. Zgodnie z grafikiem. Jak tata. Jak mama. Jak wszyscy.

I zadumał się, czy to na pewno dobrze.

 

***

 

– Aha! – wrzasnęła Saszka – Aha! Widziałam! Jedliście żółty śnieg!

– Głupia! To lody!

– Przecież wam mówili, żeby nie jeść żółtego śniegu – krzyczała na całe gardło, przesuwając się boczkiem do samej krawędzi.

I kiedy Paszka i Pietka, wymieniwszy spojrzenia, rozdzielili się, by wziąć ją w kleszcze, wydała z siebie głośny i dźwięczny wizg, przykucnęła i puściła się w dół na swoich krótkich nartach. Narty biegowe, potrzebne do płynnego poruszania się na trasie, zazwyczaj wybierano tak, żeby wyciągniętą w górę ręką dotknąć ich końca. A jeśli wziąć takie do ramienia, lekkie, plastikowe, takie zręczne, takie ciut szersze od biegowych… Oj, jak Saszka gnała w kłębach śnieżnego puchu po stromym stoku, na skos i w dół do zamarzniętego strumienia! Paszka przerzucił ciało przez krawędź i poleciał prosto po stromiźnie. Pietka wyczaił, co i jak, i zaczął zjeżdżać spokojnie w bok, niby w drugą stronę, żeby przechwycić Saszkę przy strumieniu.

No i co… No i potarzali się trochę. I wcale nie boli. Śnieg taki biały, miękki, puszysty… Narty całe, ona cała – i czego babcia znów marudzi?

Saszka siedziała w gorącym, parnym tumanie, wypełniającym maleńką banię, i się wygrzewała.

O, można jeszcze zjeżdżać na zwyczajnej misce. Zataszczyć na górkę, usiąść i wio! Ona ma takie gładkie dno, że fruniesz jak na latającym talerzu.

Albo można na budowie, albo w śmieciach znaleźć kawałek zesztywniałego na mrozie linoleum. Zaginasz przedni koniec do góry i ziuu!

A jeszcze, opowiadają, że dawniej robiło się „ślizgacze”. Trzeba było namoczyć walonki w wodzie, potem wystawić na mróz, do sieni. I potem znów namoczyć i znów wystawić. Walonki robiły się grube, ciężkie i gładkie na podeszwach od lodu. I tak z górek zjeżdżali – na stojaka.

Walonek Saszka nie miała. Były tylko babcine, raczej takie półwalonki – babcia chodziła w nich po domu, żeby nogi nie marzły.

Saszka wygrzewała się i pociła. Skóra stała się piekielnie czerwona. Dziewczynka wzięła mydło – trzeba się wymyć jak najszybciej, bo zaraz babcia zacznie chłostać miotełką i bania się przeciągnie. A dobrze by było porozmawiać wieczorem z nauczycielem. Chciała przygotować kartki świąteczne i podarować je wszystkim w klasie. I Pietce z Paszką, i Swietce też, choć ta obnosi się ze swoją urodą…

Saszka zamarła. Oj, ładna ta Swietka! Taka ładna! Ma jasnoniebieskie oczy. I najczarniejsze czarne włosy, sięgające poniżej pasa. A jak warkocz zaplecie, to jest gruby jak Saszki ręka. Sama Saszka miała włosy wybielone słońcem, jaśniutkie, cienkie i napuszone. „Dmuchawiec”, mówiła mama. Wczoraj przyszedł mejl od taty. Tata jak zawsze bardzo jasno i szczegółowo opisywał, jak tam im się pracuje, a najważniejsze, że dostaną urlop i to już-już, i nawet jeśli nie przyjadą na Nowy Rok, to zimą na pewno. A to znaczy, że będą razem biegać na nartach, zjeżdżać z górki, obrzucać się śnieżkami… A mama, na górce, będzie śmiała się w głos, powtarzając, że są jak dzieci. Najprawdziwsze dzieci!

– No, idź już – rozległo się zza wpół otwartych drzwi do sionki. – My tu z Mitrowną sobie posiedzimy, kości wygrzejemy. Pogadamy sobie…

– Dobry wieczór, babo Maniu! – krzyknęła Saszka, prześlizgując się pod babciną ręką.

– Aleś ty wyrosła! Matka cię nie pozna, kiedy przyjedzie! Czym ty ją karmisz, bo to mój Miszka jakiś drobny taki…

– To dlatego, babo Maniu, że dziewczynki wcześniej dorośleją! Wyjaśnili nam – roześmiała się Saszka, wycierając się wielkim, lekkim, przeznaczonym specjalnie do bani ręcznikiem, wciągającym wilgoć jak sucha gąbka.

Saszka, nie przerywając ubierania, skoncentrowała myśli na metaforze Gąbka to przecież roślina i zwierzę. I jeszcze, u nich gąbek nie hodowano. I gdyby tak napisać, to powiedzą, że goniąc za ładnym językiem, użyła niewłaściwego porównania. Jak piasek? Nie, kiedy kropla deszczu upada na piach, nie znika od razu, tylko najpierw przekształca się w grudkę, pokrytą czarnym mokrym pyłem, a dopiero potem wsiąka. A ręcznik to wsysa wilgoć, pewnie jak jabłonka w gorące południe, w największy upał, kiedy rzucasz szlauch przy jej korzeniach i odkręcasz wodę. Woda, wyciekając, prawie że musuje i wsiąka w gorącą popękaną ziemię.

Z ubieraniem nie było problemu – łaźnik niczego nie poplątał, nie związał spodni w węzeł, nie wywrócił koszulki na lewą stronę. Saszka wcześniej położyła mu na ławce kawałek razowego chleba, posypany solą. Inaczej mógłby napsocić. Łaźniki to najbardziej psotne z małego ludku. Jeśli dworowiki i domowiki, a nawet gumienniki, były pracusiami, to łaźniki – drobna chuliganeria jakaś. Mogą nastraszyć, stukając w szybę lub ścianę, mogą nawet oparzyć. Ale Saszka wiedziała, co i jak, dlatego łaźnik z nią nie zaczynał.

Wyszła z bani i wciągnęła sine mroźne powietrze.

Trochę przymroziło i śnieg pod nogami skrzypiał jak kalafonia, którą naciera się smyczek. Saszka nie grała na skrzypcach, ale Miszka występował na wszystkich koncertach, a ona czasem mu nawet pomagała i szysz-szysz nacierała smyczek smacznie pachnącą żywicą. Ona wolała teatr. W studio, kiedy coś odgrywali, zawsze dostawała role wymagające zwinności.

Spektakle wystawiali w dawnej cerkwi. Bardzo starej, pamiętającej wszystkie wojny, odbudowanej, pobielonej, z niebieską kopułą w złote gwiazdy. Z prawej strony była tam sala, a z lewej pomieszczenia dla studia i różnych kółek i jeszcze biblioteka z prawdziwymi książkami. Tych książek nie wypożyczano, trzeba było czytać na miejscu, pod nadzorem batiuszki. Należało się do niego zwracać po imieniu i otczestwie, ale Saszka się z nim przyjaźniła i nazywała po prostu batiuszką. Nosił riasę i duży piękny krzyż, doglądał cerkwi i siedział w bibliotece.

Saszka, naczytawszy się książek, zaczepiała go:

– Batiuszka, a dlaczego ty w bibliotece, a nie w cerkwi służysz?

– Moja praca jest moją posługą – odpowiadał lekko i z uśmiechem. – Tam, spójrz, Aleksandro – podnosił palec ku kopule – jest wiara…

– …a tu, wiedza. – Wodził palcem dookoła, pokazując na półki. – I tak ci powiem, że wiara z wiedzą w pełni mogą współżyć.

– Ale ty przecież i tak nie służysz? Tak serio?

– A komu tu służyć? – zdziwił się batiuszka. – U nas nawet babki wykształcone. One jeśli w Wielkanoc przychodzą to nie do cerkwi, tylko do biblioteki, rozumiesz, po świeże czasopisma. A ja tu. Komuś słówko szepnę, komuś dwa. Tego wysłucham, tamtemu wytłumaczę. I taka moja służba. Ona nie na tym polega, żeby w złocie dookoła chodzić i kadzidłem machać.

– A kadzidło masz? – pytała zachwycona Saszka.

– Mam, Aleksandro, inaczej, jaki by był ze mnie batiuszka? – śmiał się.

Saszka siedziała przed kommem i czekała na rozpoczęcie seansu z nauczycielem. Ten przyjął już wezwanie, ale oznajmił, że jeszcze pięć minut. Znaczy, pięć minut. W tych sprawach był serio i skrupulatny. Ekran mignął i pojawił się na nim uśmiechnięty nauczyciel.

– I jak, Saszeńko, byłaś w bani?

– Aha, grzałam się.

– I bardzo dobrze. Bania rzecz pożyteczna, a już zimą podwójnie.

I to było wszystko, co powiedział nie na temat, a Saszce od razu zaczęło się ciepło i przyjemnie rozmawiać. Prawie jak z rodziną.

Nauczyciel omawiał jej ostatnie prace, pochwalił za „etnografię i realizm”, dał kilka wskazówek, wyjaśnił to, w czym Saszka jeszcze się myliła, zrzucił na dysk zadanie, rozważył, wsłuchując się dokładnie i z uwagą, warianty różnych czynności. Pośmiali się razem, kiedy dziewczynka opowiadała o dzisiejszej bijatyce z bliźniakami.

– A ty się z nimi zwyczajnie nie pokłóciłaś? – zaniepokoił się.

– Ależ skąd! My przecież… My przecież jesteśmy przyjaciółmi na całe życie! – mało co nie zakrzyczała. – Takie mamy relacje! Właśnie tak!

Nauczyciel śmiał się, a potem podniósł wzrok i ukłonił się komuś za plecami Saszki.

Nie zdążyła się obejrzeć, a już nalecieli na nią od tyłu, objęli, przycisnęli do czegoś chłodnego, pocałowali w usta słodko i aromatycznie, a potem tatuś złapał ją pod pachy, jak dzieciaka, i zaczął podrzucać, a ona piszczała głośno i chichotała do utraty tchu.

To dopiero będzie Nowy Rok!

Z rodzicami, z babcią, przyjaciółmi, ze śniegiem, z dziadkiem Mrozem!

 

***

 

– …i jeszcze ostatnie pytanie, Marku Aleksandrowiczu. – Szkolny psycholog, rosły i krzepki mężczyzna w poważnym szarym garniturze, tknął nosem kolejną stronicę swojego dziennika.

Okulary by założył, jak taki ślepy, pomyślał Mark, powstrzymując ziewanie.

Nudna nuda, ale i tak trzeba regularnie przychodzić do szkoły i interesować się sprawami swojego niepełnoletniego dziecka. Był już u nauczycieli, porozmawiał z zastępcą dyrektora, a teraz siedział przy stole w maleńkim, mieszczącym ledwie dwie osoby, gabinecie psychologa.

– Proszę powiedzieć, co czyta pański Jewgienij? Jakie książki?

– Lektury. Wszystko, co zadają, czyta od deski do deski. Zawsze sprawdzam.

– A poza programem? Co on czyta nie z obowiązku, a dla siebie?

– No, w domu są różne książki. I bibliotekę mamy obok. Ale syn lubi fantastykę.

– Fantastykę – postukał się długopisem po wystającej wardze psycholog. – Fantastyka, to o rakietach, lotach w kosmos, o różnych wynalazkach i o przyszłości, czy tak?

– Dokładnie tak.

– To bardzo dobra literatura. Rozbudza wyobraźnię dziecka i rozwija zdolność kojarzenia. Ale, mam nadzieję, pan uprzedza syna, że to wszystko fikcja.

– Oczywiście! Właśnie niedawno rozmawialiśmy o Dziadku Mrozie. I tak wyjaśniłem synowi, że Dziadek Mróz to wymysł, fantazja, potrzebna do rozwijania pożytecznych zalet umysłowych.

– I prawidłowo pan powiedział. Fikcja, ale pożyteczna – znacząco stwierdził psycholog.

– A co, czyżby bywały jeszcze i szkodliwe?

– Nie, u nas takich książek nie ma. Może gdzieś tam… – Psycholog machnął ręką w przestrzeń. – Ale zdarzają się, wie pan, wymysły niepożyteczne. Zabierają dziecku czas i zaśmiecają mózg. Rozumiemy się, tak? Trzeba tego pilnować, żeby czas spędzano z pożytkiem. Jałowe rozmyślania i przelewanie z pustego w próżne nie są nam potrzebne ani teraz, ani w przyszłości. Wszystko powinno być w miarę realne i w koniecznej mierze aktualne. Racjonalność. Z akcentem na rzeczywistość. Czy pan mnie pojął?

To było jasne. Mark sam uważał, że czytać czy oglądać telewizję albo łazić po sieci, po dostępnych dla jego grupy wiekowej stronach, trzeba tak, by oprócz zadowolenia z tych czynności wynieść jakąś korzyść. Dlatego zawsze z Żeńką omawiali obejrzane filmy i przeczytane książki.

– No cóż. – Psycholog w końcu zamknął swoją książeczkę i nakrył ją dłonią. – Sądzę, że porozmawialiśmy sobie owocnie i informatywnie. Wiele stało się dla mnie bardziej jasne. Dziękuję bardzo za odwiedzenie szkoły we właściwym momencie.

– To mój obowiązek, interesować się życiem dziecka!

– Nie takie to już dziecko. My w ich wieku wiedzieliśmy o wiele mniej, pamięta pan? Więc proszę się interesować, interesować… Obowiązkowo.

Wychodząc pośpiesznie ze szkoły, Mark zerknął na zegarek. Wynika z tego, że przepuścił dziś czytanie wiadomości prasowych. Zamiast tego odwiedził szkołę. Machinalnie porównał wagę jednego i drugiego. Wyszło mu, że szkoła przeważyła. Postąpił w pełni racjonalnie. Być może nieprawidłowo, ponieważ grafik został jednak naruszony, za to racjonalnie. Bo jeśli zrobiłby na odwrót, czyli przeczytał gazetę, a w szkole by się nie pojawił – to by postąpił całkiem nieracjonalne, a to mogłoby pociągnąć za sobą upomnienie. A stąd do utraty bonusu już niedaleko. A tak – sprawił się dziś na medal.

Wesoło wbiegł na swoje piętro, nie korzystając z windy, i otworzył drzwi:

– Witaj, synu, Wróciłem.

– Witaj, tato. – Żeńka wyszedł ze swojego pokoju. – Coś cię długo nie było, wszystkie lekcje zdążyłem odrobić.

– Po prostu nie zdążyłem, synu. Byłem w twojej szkole.

– I co tam złego?

– Głowa bajdura… cha cha cha! – roześmiał się Mark. – Mój syn zapamiętuje wszystko, co usłyszy! No już-już-już. Chodźmy szybko robić kolację. To, mówisz, lekcje zrobione?

– Jasne, przecież głowa bajdura zapamiętuje wszystko, co usłyszy … – Żeńka także się roześmiał.

Dzisiaj gotowali razem makaron, uważnie śledząc sekundową wskazówkę na dużym kuchennym zegarze i ciągle sprawdzając, łyżką o brzeg garnka, twardość kolejno łowionych wstążek. Wyszło prawie tak, jak było w przepisie. Z półminutową raptem różnicą.

Żeńka zapisał wszystko w swoim komputerze, żeby potem wrzucić do sieci. Zawsze, kiedy jedzenie było smaczne, informował o tym i opisywał wszystko krok po kroku.

Mark pomyślał, że dobrze by było zabrać Żeńkę do kawiarni. Grafik zalecał takie działanie w przypadku dobrych wyników w nauce, ale nie częściej niż raz na kwartał. I teraz Mark zapisał sobie w pamięci: przed Nowym Rokiem zaprosić syna, nakarmić różnymi ciastami, napoić smaczną herbatą. W szkole żadnych zastrzeżeń nie było, znaczy, zasłużył.

Po kolacji zmywali naczynia i sprzątali kuchnię. Żeńka milczał i raz po raz przecierał blat kuchennego stołu.

Potem poszli do pokoju i tam, siedząc już nad książką, Żeńka spytał:

– Tato, a co to takiego babcia?

– Proste. Na przykład, jeśli Wika wyjdzie za mąż, albo jeśli ty się ożenisz – znów się troszkę wspólnie pośmieli – to potem albo ona, albo ty możecie mieć dzieci. To znaczy, nie możecie, tylko na pewno będziecie je mieć. Te dzieci, jeśli urodzi je Wika, będą twoimi siostrzeńcami, a jeśli urodzą się u ciebie, to jej bratankami. A dla mnie i mamy będą wnukami. I wtedy ja będę dziadkiem, a mama babcią. Taka to rodzinna więź.

Żeńka przeliczył jeszcze raz, kiwając głową i zaginając palce.

– A, rozumiem, moje dzieci, to wasze wnuki. – I nagle się zainteresował: – A gdzie w takim razie jest moja babcia? Czyim jestem wnukiem?

Mark skrzywił się wewnętrznie. Pytanie należało do tych niewłaściwych. Rozmowy o starych rodzicach nie były pożyteczne i racjonalne.

– Rozumiesz, synu… – zaczął, starannie dobierając słowa i niezbędny morał. – W naszym świecie dawno ustalono, że starzy ludzie zawsze mieszkają oddzielnie. Oni utrzymują się ze starczego zasiłku. Z takim zasiłkiem i ograniczonymi prawami, życie w dzielnicach, gdzie każdy ma pracę, byłoby dla nich krępujące. Wszystko jasne, tak? I nasze sklepy byłyby dla nich za drogie. Dlatego po osiągnięciu określonego wieku wszyscy starzy ludzie, babcie i dziadkowie, przeprowadzają się w nowe miejsce, specjalne, oszczędne. Tam są sklepy zupełnie inne, i towary. Bo po co, na przykład, babci rolki w twoim rozmiarze? Zamiast tego potrzebuje lampy stołowej, ale koniecznie taniej. I spotykają się tam ze swoimi rówieśnikami, mają inną opiekę zdrowotną. I w ogóle, wszystko jest inne, rozumiesz?

Żeńka stał, słuchał uważnie, kiwając czasem głową.

– Niby zrozumiałe. Znaczy, babcię w sumie mam?

– Oczywiście, masz! Wszyscy mają! Po prostu babcie i dziadkowie, renciści, żyją w innych miastach. Im tak jest o wiele lepiej.

– I ty nigdy więcej nie widziałeś swojej mamy?

– Nie, nie widziałem. O, na przykład, właśnie dlatego mama żyje oddzielnie, żebyś ty, kiedy już dorośniesz, zbytnio nie tęsknił. Inaczej będziesz ciągle myślał o swoich postarzałych przodkach, męczył się, niepokoił o nich, a to przecież w ogóle nieracjonalne, bo może wpłynąć na jakość twojej pracy. Najważniejsze to wiedzieć, że rodzicami lepiej zaopiekuje się państwo. Wszystkim, wszystkim i we wszystkim, tam jest i medycyna, i opieka socjalna, i przyroda.

– Aha. – Kiwnął głową któryś już raz Żeńka. – Tak czy inaczej, babcię mam.

I usiedli, żeby oglądać stary film. Stary film był bardzo dobry.

W nocy Markowi przyśniła się mama. Nie ta, która z powodu starości wyjechała do dalekiego miasta, a ta jeszcze młoda, która chodziła z nim, całkiem maleńkim, mniejszym niż Żeńka, do parku. Razem tam spacerowali, kręcili się na karuzeli i jedli lody.

A Żeńce przyśniła się babcia. Tylko że jej twarzy w ogóle nie widział. Widział ręce. Ciemne, suche, ciepłe, pomarszczone. Babcia głaskała Żeńkę po głowie, aż mu się płakać chciało. Niby czemu? Przecież to było całkiem nieracjonalne.

 

***

 

Po śniadaniu, dzisiaj wyjątkowo późnym, rodzice poszli na wieś. Saszka z babcią patrzyły za nimi przez okno, jak tak szli, samym środkiem drogi, trzymając się za ręce. Tata wymieniał ukłony z każdym napotkanym, a mama skromnie mówiła „Witajcie”. Widziały ich, póki rodzice nie skręcili do Mitriewnej.

Wstało mętne, mroźne słońce. Śnieg po nogami już nawet nie skrzypiał, a trzeszczał na całą ulicę. Biały, biały śnieg. I całkiem pusta droga.

– No tak – pociągnęła nosem Saszka – znów sobie poszli.

– Przecież są tutaj – zaoponowała babcia; nawet nie wstała ze starego drewnianego krzesła, stojącego przy parapecie, o który opierała się łokciem. – Już przyjechali. I nigdzie teraz stąd nie pojadą. Długo, pewnie dwa tygodnie.

– A można… – Saszka zamarła na chwilę. – Babciu, a jeśli można, to ja poproszę Dziadka Mroza i oni wtedy wcale stąd nie odjadą? …nie ma się z czego śmiać! Może ja za nimi tęsknię… Może ja pieszczot i ciepła potrzebuję! I rodzicielskiej uwagi! Tak!

Ostatnie rzuciła już do domowika, rechoczącego zgrzytliwie pod łóżkiem.

Babcia dla zasady pomyślała chwilkę, a potem spytała:

– A latem jak?

– W jakim sensie?

– No jak ich latem Dziadek Mróz u nas zatrzyma?

– Niechby choć na zimę – westchnęła jak staruszka Saszka, przykładając do policzka palec wskazujący, i zaśmiała się w głos – oj, dobrze, babul. Co ja, dziecko jestem? Rozumiem przecież, taka praca.

– A ty? Ty przypadkiem nie zapomniałaś o swojej pracy?

Saszka o niczym nie zapomniała. Rodzice do wieczora będą chodzić po kominkach, a potem wrócą na kolację. I wtedy wszyscy razem siądą za stół, będą długo i niespiesznie rozmawiać, pić herbatę z konfiturami wiśniowymi, z tych wiśni, których sama narwała w dolince, chrupać babcine ciasteczka, a pod stołem będzie śmigać domowik, podbierający spadające okruchy zaziewanemu kotu sprzed nosa. Jednak żeby nic nie odwlekło takiego wieczoru, trzeba wcześniej zrobić wszystko, co na dziś jest naznaczone.

Mówią, że dawniej to w ogóle uczono się tylko zimą, kiedy we wsi i tak nie było prawie co robić. A teraz, bardzo proszę, kiedy zechcesz. Łączysz się z siecią i nauczyciel będzie z tobą pracował. A jeśli czegoś nie rozumiesz, albo temat jakiś złożony, zaprosi do siebie. Od razu pięć-sześć osób. Lato czy zima – dla nauki pora roku nie ma znaczenia.

Saszce bardziej chciało się uczyć na przykład latem. Latem jest jasno. Bo kiedy jasno, to się wydaje, że czasu ma się o wiele więcej niż wtedy, gdy światła brakuje. I jeszcze owoce prosto z drzewa. Gryźć jabłko, czuć zapach świeżo skoszonego siana, patrzeć na powiewającą zasłonkę, i się uczyć. Właśnie to Saszka bardzo lubiła.

Ale zimą też, nauka była zawsze interesująca.

Połączyła się z siecią i zabrała za wykonywanie zadań, praktycznie nie zaglądając do swojego „przypominalnika”.

Za ścianą babcia załomotała blachami. Trzeba jeszcze upiec ciasto i ciasteczka do herbaty.

A rodzice, wędrując po wsi, zaszli do nauczyciela. Był zadowolony ze spotkania, bardzo chwalił Saszkę, mówił o jej otwartości i emocjonalności, opowiadał o sukcesach.

– A to, na przykład, jak się państwu podoba? – Nauczyciel wyświetlił na wielkim, zajmującym prawie całą ścianę ekranie Saszkine wypracowanie.

Dzisiaj Żeńka długo nie mógł zasnąć. Zwykle wystarczyło mu głowę do poduszki przyłożyć i zaraz coś się śniło. A dzisiaj ciągle było jakoś tak niewygodnie i gorąco. Kiedy odrzucił kołdrę, to zaczynało skądś podwiewać – robiło się chłodno i też spać się nie dało.

Wstał po cichutku i podszedł do okna. Pejzaż, z ósmego piętra, wydawał się fantastyczny.

Znał, oczywiście, słowo „pejzaż”. Wika mogła się z niego naśmiewać, ale tak naprawdę w szkole uczyli ich bardzo dobrze. I w starej, do której chodził trzy lata, i w tej, całkiem nowej. I uczyli, i bonusy dawali za postępy w nauce, jak rodzicom za pracę.

Za oknami było czarno. Księżyc w pełni biało świecił z czarnego nieba, oświetlając czarne wieżowce dookoła ich domu. Tylko daleko w dole słabo paliły się lampki nad wejściami do klatek schodowych. Miejskie oświetlenie wyłączano po tym, jak wszyscy kładli się spać. Jak tylko przebrzmi hymn, jak pogaszą światła w mieszkaniach i wszyscy się położą do łóżek, wtedy od razu wyłączają światło na ulicach, bo i po co i dla kogo je palić. To było racjonalne. Rzeczywiście, po co tracić energię elektryczną, jeśli wszyscy śpią?

A Żeńka nie spał. Przestępował z nogi na nogę przy oknie i patrzył na biały księżyc. I myślał, że tak samo, gdzieś tam daleko, mogłaby na księżyc patrzeć Saszka. Ta myśl wydała mu się interesująca i on usiadł bokiem, podwinąwszy prawą nogę pod siebie, na krześle obok komputera. Jednak kiedy tylko spróbował zapisać swoje myśli o księżycu, Saszce, o tym co daleko-daleko, na ekranie pojawił się napis: „Wszystkie dzieci, nawet złe, pogrążone są we śnie, a Ty jeden tylko nie…”.

No tak. Ma przecież raptem dziesięć lat. Ale i nie sześć, jak by nie patrzeć!

Żeńka posapał, ponaciskał klawisze, ale komputer nie ożył. Przyszło znów się kłaść i próbować zasnąć.

Znów się zastanowił, co by jeszcze takiego można wymyślić o Saszce. Potem przypomniał sobie, jak tata opowiadał, że są fantazje pożyteczne i niepożyteczne, a są i szkodliwe. Chłopiec wiercił się, usiłując się ułożyć. Uznał, że taka fantazja, o starszej siostrze, szkodliwa nijak nie jest. A biorąc pod uwagę, że wykorzystał tam co nieco etnografii, to nawet całkiem pożyteczna. I język literacki wykorzystał. I znak zapytania. Trzeba będzie jutro z tatą jeszcze pogadać. Bo on na pewno nie zrozumiał. W wypracowaniu niczego takiego szkodliwego nie ma. Po prostu, taka fantazja. Jak o Dziadku Mrozie.

Zdążył jeszcze pomyśleć, że w tej jego bajce Dziadek Mróz może być naprawdę. I zasnął, z uśmiechem na ustach.

– Rozumieją państwo? – wypytywał nauczyciel. – Przecież to w pełni zakończona praca literacka na zadany temat. Łączy socjologię, politologię, historię i oczywiście literaturę oraz język rosyjski. Sam świat, opisany przez Aleksandrę, to świat prawdopodobnej przyszłości. Albo równoległy, tak też można powiedzieć. To znaczy, prawdziwa fantastyka w czystej formie. A fantastyka, to rzecz bardzo pożyteczna, zmusza mózg do działania, do pracy. I ja jestem bardzo zadowolony z waszej córki. I liczę na kontynuację tej historii.

W domu mama uścisnęła Saszkę chłodnymi rękami, załaskotała, śmiejąc się razem z córką. Kotłowały się na Saszkinym łóżku, bawiły się z domowikiem, opuszczając nogi na podłogę i podrywając je z piskiem, i znów się obejmowały, i łaskotały, i chichotały.

Tata pomagał babci w kuchni. Wyciągnęli już z pieca ciężkie, wielkie ciasto i delikatnie zsunęli je na drewnianą tacę. Było puszyste. W środku miało dziurkę z cukrową pianką, a po kuchni i całym domu rozszedł się zapach moreli.

– Twoje ulubione – uśmiechała się babcia do syna – z wiśniami i suszonymi morelami.

– Mmm – zmrużył oczy – jak w dzieciństwie…

– Słuchaj, Saszeńko – mama wstała i zaczęła poprawiać fryzurę – a tego swojego Żeńkę to skąd spisałaś?

– Znikąd, sama wymyśliłam – dumnie odpowiedziała Saszka. – To tak jakby mój brat. Młodszy.

– Aa, braaat? Brata, znaczy, chcesz? No uważaj, żebyś potem nie narzekała. – Mama znów potarmosiła Saszkę, która w końcu dostała czkawki ze śmiechu.

Tata stał w drzwiach i też się śmiał.

 

***

 

Przeprowadzili się ściśle według grafiku. W ten dzień, zaznaczony na czerwono, w piątek wieczorem, w czasie przewidzianym na przygotowanie kolacji, przyjechał samochód. Silni faceci w czystych szarych kombinezonach z pomarańczowymi wstawkami i czarnych chromowanych butach szybko i zmyślnie zapakowali i odstawili książki Żeńki, potem wyjęli z zabudowy kubiki z odzieżą i zanieśli na dół. Niby nic nie zmieniło się w mieszkaniu, ale od razu zrobiło się jakoś tak głucho i pusto. Samochód odjechał, a Mark przekazał portierowi klucze i poszedł z Żeńką do nowego domu.

Ich nowy dom okazał się starym domem. Tak wyszło. No, nie nadążają budować, wyjaśniał Mark synowi. Dużo nas, tych, którzy chcą żyć w nowych domach. A ten, mimo wszystko, jest nowszy niż poprzedni. W dodatku na miejscu starego teraz na pewno wybudują wieżowiec. I kto wie, może następnym razem tam i zamieszkamy. Budowa idzie według planu, który przecież nie na rok, a na pięciolatkę, perspektywicznie jest sporządzany.

Mieszkanie było takie samo. Prawie kropka w kropkę. No, może tylko troszkę nowsze. I wyposażenie też nowsze. Kuchnia większa. Albo taka sama? Stół czekał nakryty, jedzenie gotowe. Kartofle i mięso, w garnuszkach, mogły długo stać, czekając na ich przybycie.

Mark wsunął kartę do szczeliny, sygnalizującego pulsującą zielenią stan gotowości, terminalu. I od razu wszystko wyświetliło się na dużym ekranie. Oto szkoła dla Żeńki. Tuż obok, przez ulicę. Jego klasa, piętro, nazwisko dyrektora.

Oto praca dla Marka. Życzono sobie, żeby przeszedł do łączności. W tej dzielnicy, w każdym razie, potrzebowali łącznościowców. A on przecież już w łączności pracował, nie pierwszyzna…

W poniedziałek udali się do swoich nowych kolektywów.

W pracy Marek leżał w fotelu z kaskiem łączności na głowie.

Praca łącznościowca na pierwszy rzut oka była bardzo łatwa: leż sobie i słuchaj. Żeby tylko to słowo kontrolne nie zmieniało się codziennie. Trzeba było wsłuchiwać się we wszystkie rozmowy i szumy, i wyławiać to słowo. Ale Markowi nigdy się nie powiodło. Kilka lat temu jego sąsiad usłyszał „noc” i dostał bonus. A Markowi ani razu nie udało się wyłapać kontrolnego słowa.

Ta praca była nawet trudniejsza od poprzedniej, dlatego że należało bezustannie wytężać słuch. Kiedy zaczynasz się w coś wsłuchiwać, dźwięk się nasila, potem oczyszcza, ale jeśli nie słychać niczego ciekawego, to znów stopniowo cichnie, a ty szukasz innej rozmowy, innych szumów, namierzasz je, jakbyś przeglądał gazetę, i znów odrzucasz. Pod koniec dnia jesteś wykończony.

Dlatego jego uposażenie podniesiono o jeden poziom. A jeśli jeszcze uda mu się usłyszeć kontrolne słowo, to dostanie bonus. Dobra praca. Potrzebna.

Oczywiście, komputery mogły same przeszukiwać eter, ale istnienie etatów łącznościowców zapewniało ludności miejsca pracy. A poziom uposażenia dowodził, że praca w łączności to nie prosta robota, i bardzo pożyteczna dla społeczeństwa.

W następny piątek Mark poszedł do szkoły. Niczym nie różniła się od starej. Tak samo rozmieszczone gabinety, podobni nauczyciele, podobne uśmiechy i rozmowy na temat nowego ucznia, który „proszę koniecznie zwrócić na to uwagę, tu trochę odstaje, za to jaki zuch, proszę, o, tu przeczytał nawet więcej niż zalecane w programie”. Dali mu dostęp do grafiku syna, żeby ten nie prześcigał i nie odstawał od innych.

Potem, jak zwykle, Mark zszedł do maleńkiego gabinetu szkolnego psychologa. Psycholog też był taki, jak w starej szkole. Szeroki w ramionach, krzepki mężczyzna w poważnym szarym garniturze. Zadawał takie same pytania, coś zapisywał, a w końcu, a raczej, kiedy Mark sądził, że to już koniec rozmowy, psycholog zaproponował mu przeczytanie wypracowania syna.

Saszka brała rozbieg, odbijała się na czubkach palców i wzlatywała, szeroko rozpostarłszy ręce, a nogi, na odwrót, trzymając mocno razem. A to dlatego, że jeśli nogi będą się majtać, to zaraz gruchniesz i wtedy siniaki i guzy pewne, a ich i tak nie brakuje.

To zaczęło się dawno, na początku lata. Wyszła w step, który kołysał się ostnicami pod gorzkim jak piołun wiatrem, nabrała powietrza, wyprostowała się jak struna i, ni z tego ni z owego, wywrzeszczała:

Zamyślonym wzrokiem spoglądam wysoko, czemu ja nie latam, czemu ja nie sokół…

Kura jesteś, a nie sokół – krzyknęli chórem w odpowiedzi bliźniaki Pietka i Paszka, czyhający z puszką przy czarnej dziurce w piaszczystej ziemi na tarantulę. – Kura! Czego się drzesz? Wszystkie pająki nam wystraszyłaś!

A idźcie wy – odpowiedziała i ruszyła z kopyta, wznosząc bosymi stopami białe obłoki kurzu, wyżej i wyżej, na stromiznę nad urwiskiem. Stanęła na krawędzi, rozpostarła ręce, rozczapierzyła palce, łapiąc wiatr całym ciałem. A ten nadleciał, zakręcił spódniczką perkalowego sarafanu w niebieskie kwiatuszki dookoła obitych, podrapanych kolanek, podwiał nagle od dołu, nadymając sukienkę jak spadochron i wylatując między chudymi obojczykami prosto w nos…

Nie nie nie – pogroziła surowo palcem Saszka – bez wygłupów!

Babcia nauczyła ją postępować z wiatrami. Wiatry są prawie takie same jak Pietka i Paszka. Kapryśne i troszeczkę głupie. Z nimi jak z dziećmi, bo jak się rozzłoszczą na serio, to ratuj się, kto może. Nawet na ulicę nie wychodź – zadrą spódnicę, zawstydzą przed całą wsią, wepchną wronie gniazdo na głowę, sypną piaskiem w oczy, rzucą biegaczem stepowym pod nogi… A chłopakom tylko w to graj. Będą stać i się naśmiewać.

Ale jeśli się z wiatrami zaprzyjaźnisz, polubisz je, niech tam jak małych chłopców, niemądrych jeszcze i obrażalskich, to mogą zrobić takie…

Saszka wyciąga się jak struna. Tam, gdzie prawie białe niebo w zenicie, gdzie niewidoczny skowronek, gdzie hulają wiatry nawet w największy upał.

Potem zrywa się z miejsca i biegnie w dół.

Szybciej, jeszcze szybciej, jeszcze szybciej!

Odbija się czubkami palców i wzlatuje z radosnym piskiem – jak to dziewczynka!

Co się tu u was dzieje? – spytają ostrożnie letnicy miejscowych.

A to stuknięta Saszka znowu leci latać – nie podnosząc nawet głów, odpowiedzą chórem Pietka i Paszka, siedzący z puszką przy czarnej dziurce w ziemi.

Nie mają czasu na podnoszenie głów. Tarantulę łowią. Potem będą ją muchami karmić i dziewczynki straszyć.

A w górze, w bladoniebieskiej sukience, rozpostarłszy ręce na boki i mocno ściskając nogi, jakby to był syreni ogon, zatacza kręgi nad wioską Saszka, patrząc wesołym czarnym okiem na letników, na braci bliźniaków, na studnię, na wąwóz, na traktor wujka Wasi, na dachy, na podwórze, na ganek, z którego, osłaniając oczy dłonią jak daszkiem, patrzy na nią babcia.

– Co to ma być?

Pytanie chciał zadać Mark, ale padło z ust szkolnego psychologa. Psycholog patrzył na niego i postukiwał palcami po stole, jakby grał na pianinie.

– Co to ma być? – powtórzył.

– Wypracowanie? – niepewnie spytał Mark.

– Rozumiem, że pan tego nie czytał? – psycholog zaakcentował słowo „tego” i jeszcze uniósł brwi, niby w zdziwieniu.

No ładnie, ojciec nie czytał tego, co syn napisał do szkoły?

– Tylko tak pobieżnie. Wczoraj…

– No tak, no tak… Oczywiście. Nowa praca. Zajmuje dużo czasu, zapewne? Dojazd długi, tak? Nie nadąża pan upilnować?

Mark zrozumiał, że wpadł. Bo i praca była blisko domu i szkoła pod nosem, i pracę kończył jak zawsze, o piętnastej zero zero. I z synem czas spędzał… Coś ty, Żeńka… Po coś takie dziwactwo napisał? Przecież to nie na temat…

– Mam nadzieję, że się zrozumieliśmy? – przerwał milczenie psycholog.

– Tak, dziś to wyjaśnię.

– A w poniedziałek proszę zajrzeć, porozmawiamy, rozważymy, dobrze? – uśmiechał się już życzliwie psycholog, zaznaczając w kalendarzu datę i czas. – Będę czekać. Bardzo ciekawe. Bardzo.

W domu Żeńka z niezrozumieniem patrzył na wściekłego, czerwieniącego się, ale nietracącego panowania nad sobą ojca:

– Tato, przecież sam mówiłeś, że fantazja jest pożyteczna! I ja trochę nafantazjowałem. Saszka – ona tak jakby moja starsza siostra…

– Masz prawdziwą szarszą siostrę. Nazywa się Wiktoria.

– No tato… ona jest dużo starsza. Jej ze mną nieciekawie. Jestem dla niej mały. Więc wymyśliłem sobie Saszkę.

Tak, syn był jeszcze całkiem mały. Najwyraźniej nie rozumiał. Czyli trzeba wyjaśnić.

– Zrozum, synu… Fantazje bywają pożyteczne, a bywają niepożyteczne. I jeszcze zdarzają się szkodliwe. Chodźmy, przeanalizujemy.

– Chodźmy – westchnął Żeńka.

 

***

 

– Dlaczego?!

Saszka – zaczerwieniona, nie wiadomo: od mrozu, czy ze zdenerwowania – wpadła prosto z dworu do pokoju, stanęła w progu, prawie krzycząc do rodziców, siedzących za stołem.

– Dlaczego to zrobiliście? Wy sobie pojedziecie, a ja tu będę mieszkać, uczyć się! Co ja wam takiego zrobiłam?

Jej głos rwał się i drżał.

– Saszeńko, co się stało? – spytał spokojnie ojciec, odrywając wzrok od ekranu, na którym leciał jakiś stary film.

– Co się stało?! – Omalże płakała ze złości. – Zaraz już cała wieś będzie się ze mnie natrząsać. Braciszka sobie, krzyczą, wymyśliła… Pietka i Paszka to już teraz całkiem będą się wyzłośliwiać… Dlaczego?

– My tylko zwyczajnie rozmawialiśmy z sąsiadami i przyjaciółmi. Ze swoimi przyjaciółmi… Po prostu opowiadaliśmy im, jacy jesteśmy z ciebie dumni. Że nauczyciel cię chwalił… – wtrąciła mama.

– Chwalił? On mnie chwalił? A wy… wy… – Saszka rozpłakała się i tak, z obrazy i złości jednocześnie, wycierając oczy rękawem palta.

– No i czego kaprysisz? – Babcia podeszła z tyłu, z kuchni, i prawie objęła ciepłymi, pachnącymi cebulą rękami. – Czego ty, Saszka, hałasujesz na cały dom? Czego krzyczysz? Na rodziców krzyczeć nie wolno.

Tak? Znaczy, oni wszystko mogą… a mnie nie wolno? Oni mnie… A ja… A niech was!

Saszkę ścisnęło w gardle. Zabrakło słów. Machnęła ręką, uchylając się przed babcinym ramieniem, prawie je odepchnąwszy, i wyskoczyła w mrok chłodnej sieni, trzasnąwszy od serca na pożegnanie drzwiami. Tyle że drzwi nie trzasnęły i nie stuknęły. Drzwi w ich domu były dobre, ciężkie, i zamknęły się płynnie z cichym szczęknięciem, a Saszka znalazła się w zupełnej ciemności.

Nie bała się ciemności, dlatego że wiedziała wszystko, co trzeba, o tych, którzy mogliby ją postraszyć. Kiedy straszą, wtedy niestrasznie. Babcia już dawno jej wyjaśniła, że bać się trzeba nie tych, którzy straszą, a tych, którzy mogą zrobić coś złego. Uderzyć, na przykład. A ten, kto krzyczy i macha rękami, kto zwyczajnie wyskakuje zza węgła z wrzaskiem, jest całkiem niestraszny. Tak, jak ci snujący się w cieniu, oni też mogą tylko przestraszyć. Maleńcy są jak koty.

Akurat koty są zdecydowanie niestraszne. Są dobre i ciepłe. I widzą w ciemności. A Saszka nie kot – w ciemności nie widzi. Dlatego ruszyła przed siebie, wyciągając do przodu prawą rękę, a lewą próbowała namacać cokolwiek. Ale po bokach nie było niczego. Tak jakby nie stała w sieni wiejskiego domu, a w wielkiej sali.

Zrobiła krok, ostrożnie macając podłogę czubkiem miękkiego śniegowca. Drugi.

– Oj! – Dłoń nieoczekiwanie dotknęła czegoś mokrego i gorącego. Na tyle nieoczekiwanie, że Saszka prawie wrzasnęła na całe gardło, ale przypomniała sobie, że ten, kto straszy, jest naprawdę niestraszny.

 

***

 

Zeńka zrozumiał, że nie zapanował nad swoimi fantazjami. Nie wtedy, kiedy tata przesłuchiwał go w kuchni, przy robieniu kolacji. I nie wtedy, kiedy nie mógł w nocy spać i wpatrywał się w ciemne okno. I nie wtedy, kiedy próbował rano jeszcze raz porozmawiać z ojcem.

Zrozumiał wtedy, kiedy jego wypracowanie przeczytali na głos przed całą klasą. A czytali nie normalnie, tylko powoli, po jednym zdaniu, po jednym ustępie. A potem koledzy z klasy wstawali po kolei i omawiali błędy. A błędów znalazło się dużo. Nie gramatycznych, tylko logicznych. W ogóle wyszło na to, że wypracowanie to jedna wielka pomyłka. Już to, że zaczął je pisać, było pomyłką. I próbą udowodnienia wszystkim, że fantazje są pożyteczne, że dzięki nim rozwija się myślenie, wynalazcy i uczeni się rodzą… Wszystko to poważny błąd. Bo nie jest tak, że wszyscy dookoła się mylą, a on jeden mówi i pisze z sensem.

I tak całe dwie lekcje, dlatego że Żeńka napisał długie wypracowanie. Prawie powieść, jak ze śmiechem powiedział ktoś z tyłu. I jeszcze wszyscy się śmiali, kiedy nauczyciel czytał o bani. Śmiali się, a Żeńka pąsowiał. A nauczyciel pokazywał na niego i mówił, że pewnie taki właśnie kolor skóry miał Żeńka na myśli, kiedy pisał o Saszce w bani.

Wychodząc ze szkoły, prawie wpadł na ojca, ale zdążył schować się za kolumną i ojciec przeszedł obok, od razu do psychologa. Nawet nie umiałby wytłumaczyć, czemu się skrył. Po prostu chciał, i żeby nikt więcej…

Na podwórku, prawie w drzwiach, czekało na niego trzech kolegów z klasy, mieszkających w sąsiednim domu. Od razu otoczyli Żeńkę i zaczęli przerzucać się słowami nad jego głową, tak jakby wcale go tu nie było.

– On ma siostrę, piętnastolatkę już, jasne, nie?

– Jasne. Siostra pewnie zbudowana jak trzeba, a on akurat zaczyna…

– Myślisz, że niepotrzebnie rozdzielają? Potrzebnie.

– Mógłby ją podglądać, na pewno!

– A jak! Tak, jak swoją Saszkę podglądał!

– W bani?

– W bani przede wszystkim!

– No i jeszcze w łóżku!

– Goła, wczesnym rankiem!

– On ją cały czas podglądał!

Żeńka przyspieszył kroku, ale trójka – jak przyklejona – trzymała się po bokach i tyłu, oni też szli szybciej, przerzucając się cały czas coraz bardziej obraźliwymi uwagami:

– Taa, pewnie specjalnie o dziewczynie zaczął pisać.

– Jasne, że specjalnie.

Żeńka już prawie biegł, zatrzymał się tylko na chwilkę przed drzwiami klatki schodowej.

– A ty ją ze wszystkich stron obejrzałeś? – nagle spytał jeden z chłopaków.

– Odczepcie się – rzucił Żeńka, chwytając za klamkę i przykładając dłoń do skanera.

– Jak to odczepcie? Ty do nas mówisz? Do swoich szkolnych przyjaciół? Nawet nie chcesz się z nami podzielić wrażeniami?

– A niech was!

Żeńka szarpnął za klamkę, umknął przed czyjąś ręką, wskoczył do przedsionka i pociągnął za sobą drzwi. Te chłapnęły, szczęknęły zamkiem i chłopiec znalazł się w zupełnej ciemności.

Na klatce schodowej zawsze paliło się światło, z wyłączeniem nocy, kiedy wszyscy spali. Ale nocą nikt tu nie chodził. Teraz do nocy było zdecydowanie daleko, a światło się nie paliło. I ta cisza. W każdym domu zawsze coś słychać. Gdzieś kapie woda, stukają drzwi, gwiżdże przeciąg, huczy winda, szumi klimatyzator… A tu – kompletna cisza, jak w słuchawkach na badaniu u psychologa.

Żeńka nie bał się ciemności, dlatego że w ciemności nikogo i niczego po prostu być nie może. Dlatego wcale nie ze strachu przywarł plecami do drzwi i zapłakał. Zwyczajnie, było mu przykro. I jeszcze był bardzo zły na siebie, bo wszystko zdarzyło się z jego własnej winy. I od tej złości na samego siebie czuł się jeszcze gorzej.

Gorące, pełne urazy łzy płynęły po zmarzniętych policzkach, rozgrzewając je, aż zaczęło palić. Żeńka wycierał twarz rękawem, a łzy płynęły i płynęły… Aż chciało mu się zwinąć w mięciutki kłębuszek, jak szczeniaczek w szkolnym kąciku zoologicznym. Chciało się usiąść tu, pod drzwiami, i wypłakać ból i urazę, tkwiące gdzieś w środku piersi.

Ale nie było sensu tu siedzieć, ktoś mógł przechodzić, nastąpić na niego. Żeńka wstał, zrobił krok naprzód…

– Oj!

 

***

 

– Czytałam o tym – powiedziała Saszka. – To się nazywa Korytarz. Jest ciemny, a drzwi z niego prowadzą w rożne światy. I my jesteśmy właśnie w takim Korytarzu.

– To się nie zdarza – rozsądnie, jak dorosły, odpowiedział Żeńka. – To się nie zdarza.

Wokół nich było ciemno i ciepło. Gdzieś za ich plecami zostały zamknięte drzwi.

Siedzieli na podłodze, tam, gdzie się spotkali. Ich spotkanie było takie dziwnie zwyczajne. Właściwie nawet nie samo spotkanie . Rozpoznali się jakoś tak od razu i nawet się nie zdziwili, i Saszka zaraz zaczęła uspokajać Żeńkę, a Żeńka z całą powagą tłumaczył Saszce, że jej rodzice nie chcieli zrobić nic złego. A ona zgadzała się, że niepotrzebnie się obraziła i trochę przesadziła.

– Co to znaczy: to się nie zdarza? A co w takim razie się zdarza? A ty i ja to co? My jesteśmy żywi czy nie? To się zdarza?

– Nie, my żywi. To po prostu przypadek. Zwyczajna nieskończoność, rozumiesz? – Poważny Żeńka sprawiał wrażenie starszego od Saszki. – Jeśli wszystko jest nieskończone, to i nieskończona jest ilość światów. A w tych światach nieskończenie wiele Żeńków i Saszek. I jakieś dwa światy się spotkały, i my też. Rozumiesz? Zwykła fantastyka, tyle że prawdopodobna. A korytarz to taka bajka.

– Bajka? I co jeszcze jest bajką?

– No, na przykład, wszelkie domowe i duchy to bajka. I człowiek tak po prostu nie lata… Sam to przecież wymyśliłem, żeby było piękniej. Ale to nieprawidłowo, bo to się nie zdarza.

Zmarszczył surowo brwi, choć po ciemku i tak nie było tego widać.

– Ach, nie zdarza się? – Naskoczyła na niego Saszka. – No już, idziemy do mnie. Idziemy, idziemy.

Złapała w ciemności Żeńkę za rękę i zaczęła ciągnąć go za sobą.

– Poczekaj, ja sam.

– Tak – otworzyła drzwi, nie przestając mówić. – Popatrz sam, to moi mama i tata. A to babcia. A to Żeńka, ten sam! Właśnie się poznaliśmy.

– Dzień dobry – Żeńka ledwo zdążył powiedzieć.

– Idziemy, idziemy! O, tam nasz domowik mieszka, sam zobacz. W ogrodzie, dworowik, on nam pomaga. W bani, łaźnik. W stodole, gumiennik.

– Może to takie wasze mini-roboty. Do pomocy.

– Aha, niby że ja w dzieciństwie z robotami się bawiłam?

– Saszeńko – wtrącił się ojciec, który patrzył na nich z narastającym niedowierzaniem. – Może jednak się rozbierzecie? Zaproś swojego kawalera do stołu. Zjemy razem kolację, a ty nam wszystko opowiesz?

– Nie ma czasu – krzyknęła w biegu Saszka, wyciągając Żeńkę za drzwi.

Tym razem w sieni było normalnie. Chłodno i ciemno, ale nie czarno, tylko jakoś tak szaro-widno. Przeszli przez sień i wpadli w mroźny wieczór.

– Idziemy, idziemy – powtarzała Saszka.

A kiedy dostrzegli przed sobą dzieci, skupione wokół śnieżnej twierdzy i obrzucające się śnieżkami, zawołała tryumfalnie:

– Paszka! Pietka! Widzicie? To Żeńka. Jest dla mnie jak młodszy brat! Kto go ruszy, straci uszy! Albo nadokuczam tak, że sam pożałuje!

Potem zmusiła Żeńkę, żeby wdrapał się na stromiznę, i pokazała mu las, i step, i kamienną babę, i wąwóz, i dolinkę.

– Gdyby nie zima, ech, już sam byś zobaczył!

– Co zima?

– Zimą źle się lata. Wiatry są mroźne, ale słabe. Nie uniosą. A jeszcze palto i śniegowce… Chodźmy lepiej bić się na śnieżki!

Śnieżki to nie hokej. Grać może każdy, kto chce dostać w czoło solidnym śniegowym pociskiem. Saszka i Żeńka znaleźli się w drużynie atakującej śnieżną twierdzę.

Twierdzę zbudowali niedawno. Kiedy traktor czyścił ulicę, spychał śnieg na środek placu. Potem wujaszek Kola poprawił swoim buldożerem na brzegach, a chłopcy powycinali zębatymi nożami na szczycie murów śniegowe blanki, ułożyli wewnątrz na dole deski, żeby nie było ślisko, przebili przejście w murze. W przejściu opuszczało się stare żelazne łóżko, walające się do tej pory u kogoś w śmieciach. I wyszła prawdziwa twierdza, nawet z kratą w bramie.

I teraz tę właśnie twierdzę atakowali. A stamtąd ci, którym udało się wcześniej ją zająć, dawali im odpór śnieżkami.

– To o tobie Saszka pisała? – spytał jakiś chłopak z boku. – Czadersko wyszło! A u was naprawdę tak… Racjonalnie?

– Tak. – Żeńka kiwnął głową z godnością, jak najprawdziwszy delegat swojego świata. – U nas wszystko jest racjonalnie i pożytecznie. O, na przykład u nas do takiego marnotrawienia zasobów by nie dopuścili.

– Co ty wygadujesz? – zawołała Saszka, podbiegając z boku. – Jakie zasoby, jakie marnotrawienie? Ty masz raptem dziesięć lat!

– Dziesięć i pół!

– Też mi różnica… Chodźmy do domu, nogi mi całkiem przemarzły. I jeść się chce. Pokażę ci, jak mieszkam…

Po drodze Saszka cały czas pokazywała palcem na to i owo, i ciągle pytała: „i co, to też fantastyka?” albo „a to niby bajka?”. Ale Żeńka szedł spokojnie i tylko kiwał głową. On już sobie przemyślał – to najzwyklejsze przecięcie się światów, nic strasznego. W książkach się zdarza. Mogło go przerzucić do dinozaurów, a tu Saszka. Z Saszką wesoło.

W domu Saszka znów narobiła rabanu, nosiło ją po całym mieszkaniu, włączała i wyłączała monitory, pokazywała, jak się uczy, zaznajamiała z nauczycielem.

Dziś nauczyciel nie uśmiechał się z ekranu. Spokojnie wysłuchał Saszki, przywitał się, nie okazując zdziwienia, z Żeńką, a potem spytał, całkiem zwyczajnie:

– Saszeńko, a na Jewgienija to pewnie już w domu czekają? I jak wy sobie wyobrażacie, co dalej?

Co dalej, to oni sobie nijak nie wyobrażali.

A Żeńka od razu stracił cały swój rozsądek i powagę. I znów był zwyczajnym małym chłopcem, piątoklasistą zwyczajnej szkoły, który znalazł się daleko od domu, praktycznie w obcym kraju, gdzie znał tylko Saszkę. I złapał się Saszki jak rozbitek masztu.

– Saszeńka. – Ciągnął ją za rękaw. – Saszeńka, ja naprawdę muszę już iść…

A Saszka zamarła, porażona nagłą myślą, że jej Korytarz gdzieś zniknął, oni przecież biegali na dwór i z dworu. Sień, żadnego Korytarza…

Nie wyłączając ekranu, pobiegła do drzwi, pchnęła je, wyjrzała, zamknęła i znów otworzyła. Wszystko było jak zwykle. Żadnej fantastyki.

I tylko Żeńka, zagubiony, ale i pełen nadziei, patrzył na nią. Żeńka to nawet nie fantastyka, to po prostu bajka. Jak wymyślony i ożywiony młodszy brat. A z ekranu patrzył na jej miotanie zamyślony nauczyciel.

Mama podeszła, objęła Żeńkę:

– No już, już… Wszystko będzie dobrze. Coś wymyślimy. Prawda, Saszeńko?

Saszce od razu zrobiło się lekko i spokojnie. Mama powiedziała, że wymyślimy. Mama na nią liczy. I jeszcze tata jest w domu, on też pomoże wymyślić. I babcia.

– Koniec – powiedziała Saszka. – Starczy tego miotania. Rozbieramy się i do kolacji.

Nauczyciel uśmiechnął się i przerwał połączenie.

Mama uśmiechnęła się i zaczęła pomagać Żeńce.

A tata i babcia zaczęli hałasować naczyniami i rozstawiać coś na dużym okrągłym stole.

 

***

 

W domu było pusto. To zrozumiałe – ojciec dawno poszedł do pracy, a nikogo więcej u nich i tak być nie mogło. Żeńka chciał jeść i spać. Albo na odwrót. W dodatku gryzło go sumienie z powodu przepuszczonych dzisiaj zajęć. Nawet gdyby natychmiast wybiegł z domu, to zdążyłby dopiero na trzecią lekcję. W najlepszym przypadku. A jak tu pobiec, kiedy z nim jest Saszka? A z nią co?

Po kolacji u Saszki położyli się spać. Ale kiedy tylko wszystko się uspokoiło, Saszka zmusiła go, żeby wstał i się ubrał. Siedzieli w jej pokoju i od czasu do czasu podchodzili do drzwi i zaglądali do sieni. Cichutko, żeby nie skrzypnąć i nie stuknąć. Zawsze razem, na wszelki wypadek. I oto rankiem, za cicho otwierającymi się drzwiami, ukazała się czarna ciemność, i oni od razu w nią wkroczyli. A potem szli prosto, prosto, wyciągnąwszy przed siebie jedną rękę, a drugą trzymając sąsiada. I doszli do drzwi. Ale nie tych prowadzących na podwórko z klatki schodowej, tylko, nie wiedzieć czemu, od razu do mieszkania. Tylko czas tutaj chyba inaczej płynął, bo było już zupełnie widno.

– Co tu tak pachnie? – zdziwiła się Saszka, marszcząc nos.

Żeńka wzruszył ramionami, nie wyczuwał żadnych obcych zapachów. Ale Saszka wciąż się marszczyła, chodziła po mieszkaniu, zaglądała we wszystkie kąty, a nastrój jej się psuł i psuł.

– Jak wy tu żyjecie? – nie wytrzymała w końcu. – O, w kątach jakoś tłusto…

– I co z tego? Żyć nie przeszkadza. I w ogóle mieszkania mamy bezpłatne, państwowe. I często się przeprowadzamy, więc po co przejmować się drobiazgami?

– I sufity… – nadal burczała Saszka. – I okna… Okna to już można by pomyć… i… No, czym tu u was tak pachnie?

Żeńka chodził za nią i patrzył tam, gdzie ona. Niby wszystko jak zwykle, ale jak się tak przyjrzeć, jak kosmita… Tak, Żeńkę olśniło, właśnie tak! Jak kosmita. I tak zaczął patrzeć.

Cóż… zapraszać przybysza z innej planety zbyt przyjemnie by nie było. Brudnawo jakby. No tak, tu są ich rzeczy, tylko co się przeprowadzili. A reszta od państwa, na miarę potrzeb. Wszystko dawno wyliczone i zaplanowane. Wystarczyło tylko trzymać się grafiku.

A co ta Saszka sobie myśli? Że będą tu remont robić, czy co? Remontem zajmuje się państwo, kiedy mieszkanie się sypie. Ale często do tego nie dochodzi. Dom burzą i budują nowy, lepszy. A tu, to po prostu stary dom. I tyle.

Rozglądał się i widział taki sam ekran jak u niej, biurko, też podobne, tylko wytarte trochę z dołu, tam, gdzie się na poprzeczce nogi opiera. No i co z tego, że wytarte… To nie przeszkadza siedzieć za nim i pracować. I te plamy nisko na tapecie, one też w żaden sposób nie wpływają na jakość lokalu. I co ona tak gdera?

Wywołał numer ojca, ale ten nie odpowiadał, pewnie pracował. Znaczy, przyjdzie o czwartej. Można wcześniej przygotować coś na kolację, a potem zapoznać tatę z Saszką. Tak jak u nich, posiedzieć za stołem, porozmawiać. A potem Saszka pójdzie.

Żeńka poszedł do przedpokoju i wyjrzał za drzwi. Klatka schodowa, oświetlona automatycznymi ledowymi lampami, drzwi windy. Wszystko jak zwykle.

Wrócił do pokoju, ale Saszki tam nie było. Stała na balkonie i zdziwiona patrzyła dookoła.

– A gdzie śnieg? – spytała, odwracając się na skrzypnięcie drzwi.

– Śnieg przeszkadza, od razu go sprzątają.

– A Nowy Rok? A śnieżki? A narty? A Dziadek Mróz?

– Nowy Rok to tylko jeden dzień. A Dziadek Mróz po prostu nie istnieje.

– No tak… U was wszystko „nie istnieje”. Ale tu wszystko takie nieładne. Szare i czarne.

– Za to nie trzeba malować. To racjonalna decyzja.

– A powietrze… Niczego nie czujesz?

– Powietrze jak powietrze. – Żeńka zaczął się po trochu obrażać.

– Nie, przecież byłeś u nas. Powinieneś rozumieć. U nas wszystko dookoła żyje. A tu nawet wiatry…

Saszka stanęła na palcach, rozłożyła ręce – jak w wypracowaniu, pomyślał Żeńka – i znów odwróciła się do niego.

– Nie czujesz? Tutaj nawet wiatry są martwe! Tu nie można latać!

– Z balkonu latać nie można – rzeczowo potwierdził Żeńka. – Balkon nie został stworzony po to, żeby z niego latać.

On także się rozejrzał. I co ona taka niezadowolona? Domy. Droga. Chodnik. Co jest nie tak? A wiatr…A niech go w ogóle nie będzie. To żaden powód… Nie dokończył myśli, bo Saszka zadarła głowę:

– A tam co jest?

– Dach. Mieszkamy na ostatnim piętrze.

– Byłeś na dachu?

– Po co? – Zdziwił się szczerze Żeńka.

– Aha! Nie byłeś! Idziemy!

Ożywiła się, pobiegła, pociągnęła go za sobą. Na klatce schodowej dosłownie obwąchała wszystkie kąty, marszcząc się jak poprzednio, w końcu zauważyła właz w głębi korytarza i wąską drabinkę pożarową, pomalowaną czarną farbą.

– Jest! Idziemy!

– Po co?

– Oj, zwyczajnie… To ciekawe! I wiatr tam pewnie jest. Tam wysoko, tam dobrze.

Zwinnie gramoliła się do góry, jak małpka. Zamknięcia na klapie nie było – komu przyjdzie do głowy łazić po dachach? Żeńka wdrapał się za nią.

– Patrz, patrz! Super! Tu jest śnieg!

Na dachu leżał śnieg, po którym równą ścieżką ciągnęły się ślady Saszki, do samego skraju, gdzie niewysoki – po kolano – murek odgradzał dach od ogromnej pustej przestrzeni, pędzącej w dół.

Żeńka podszedł ostrożnie i wyjrzał. Strasznie! Odwrócił się od krawędzi i tylko dlatego zobaczył, jak zza budki z maszynerią windy wyszedł mężczyzna w szarym garniturze.

– O – tknął palcem Saszkę – nasz psycholog.

Ale Saszka nie zwracała na nic uwagi. Wyciągnęła się jak struna, rozłożyła ręce, które wraz z połami rozpiętego palta stworzyły skrzydła, stanęła na palcach na samej krawędzi…

– Żenia, Żenieczka! – Z tyłu, obok psychologa, stał ojciec.

Patrzył z przerażeniem i pokazywał gestami: „na bok, na bok i do mnie, chodź tutaj!”

Z prawej i lewej od niego ostrożnie szli naprzód ludzie w szarym. Wszyscy szerocy w ramionach, krzepcy, z otwartymi twarzami. Uśmiechali się i mrugali do Żeńki. A Żeńce, nie wiedzieć czemu, zrobiło się strasznie od tych jednakowych uśmiechów.

Odwrócił się, ale Saszka już z piskiem wybiła się do przodu i w dół. Zadął wiatr, jednak był zbyt słaby, żeby unieść dwunastoletnią dziewczynkę w zimowej odzieży.

Wszyscy zamarli. Żeńka nie rozumiał, co się stało. Psycholog coś tam krzyczał do mikrofonu na cienkim przewodzie. Tata szedł ku Żeńce, nie patrząc, odpychał na boki szarych.

Poczuwszy ruch za plecami, Żeńka obejrzał się i zdążył zanotować absolutnie niewiarygodny obrazek. Z dołu wyłaniały się jakieś ogromne sanie z siedzącym w nich krzepkim staruszkiem w jaskrawej czerwonej szubie i posochem w ręku. Kręcił głową z dezaprobatą, a wolną dłonią głaskał po głowie Saszkę, wpatrzoną w niego i roześmianą.

Dziewczynka spojrzała na Żeńkę, puściła mu oczko, pomachała rękami, myk! – i tyle ich widział.

Był tylko tatuś, który podbiegł i podniósł go w objęciach.

– A mówiłeś, że Dziadka Mroza nie ma…

Ciemność.

 

***

 

Żeńka długo chorował. Do domu ze szpitala wypuścili go, bladego i słabego, dopiero na wiosnę, pod jaskrawe późnomarcowe słońce.

– No jak tam nasz podopieczny? – pytał człowiek w szarym garniturze człowieka w białym kitlu.

– Będzie żyć. – Skrzywił się biały.

Mark dostał ponadnormatywny dzień wolny i po syna przyjechał samochodem, który także na tę okazję mu przydzielono. Szybko dotarli do zupełnie nowego domu, wieżowca. Winda uniosła się na dwudzieste pierwsze piętro. Drzwi mieszkania miękko mlasnęły, odcinając zbędny szum.

– Widzisz, mówiłem, że stary dom to tymczasowo.

Żeńka milczał i tylko rozglądał się ze zdziwieniem. Wiedział już, że bonus ojcu odebrali, ale nagany do karty nie wpisali, ponieważ aktywnie współpracował. I teraz, pomyślał Żeńka, aktywnie współpracuje.

Spróbował rozejrzeć się oczami kosmity. Nie bardzo wyszło. W głowie mu się kręciło, a myśli pełzały w jej wnętrzu powoli, jak senne owady. O owadach mówili im w pierwszej klasie. To Żeńka pamiętał. Pająki nie są owadami.

– Pająki nie są owadami – powiedział głośno.

Mark urwał w połowie zdania. Opowiadał, jak tu bez Żeńki żyli, jak przyjeżdżała mama z Wiką, jak się denerwowali z powodu choroby Żeńki, jak ich nie wpuszczali do szpitala odwiedzić syna…

– Pająki? – spytał, tracąc wątek.

– Mają osiem nóg, a nie sześć. Nie są owadami – z zadumą rozważał Żeńka, patrząc na okno balkonowe.

Nikt nie wiedział, że w szpitalu nauczył się myśleć o jednym, a mówić zupełnie o czymś innym.

W szpitalu, w zasadzie, było całkiem nieźle. Edukacja i ochrona zdrowia zawsze należały do priorytetów państwa. I skąd taka myśl przyszła mu do głowy? Żeńka zastanowił się i stwierdził, że to z lekcji wychowania obywatelskiego, z trzeciej klasy.

Najgorsze w szpitalu było to, że wszyscy się nad nim litowali. Z powodu urazu nerwowego. Praktycznie psychicznego.

Nie chciało mu się myśleć o przyczynach choroby, ale co i rusz zmuszał się do odtwarzania, jak na dużym ekranie, tego, co zaszło. Tylko że bez dźwięku. Zamiast dźwięku szły takie napisy:

Okres dojrzewania. Wymyślona siostra. Podobna do wymyślonej siostry dziewczynka, niezrównoważona psychicznie, z tych, które uczą się w domu i żyją poza miastem. Jej niezrównoważenie skutkowało tym, że zaprowadziła Żeńkę na dach. Co chciała tam z nim zrobić, nie wiadomo, ponieważ nadciągnęła odsiecz. Przyszli na pomoc psycholodzy, lekarze, przyszedł ojciec. I wtedy psychicznie niezrównoważona dziewczynka rzuciła się z dachu. I zginęła. Tam było osiem pięter. A Żeńka, z tego szoku, miał przywidzenia, że ona się uratowała. Wszystko jasne. Szok.

– Żenia, jesteś głodny? – W końcu dotarł do niego głos ojca.

– A dziadek Mróz nie istnieje – powiedział Żeńka.

– Dokładnie tak – ucieszył się Mark. – Oczywiście, że Dziadków Mrozów po prostu nie ma! To taka bajka. Nieszkodliwa fantazja.

Ta fantazja – podpowiadały napisy – uratowała psychikę Żeńki. I choć potem długo chorował, to przecież wyzdrowiał. Dlatego że ma giętki umysł.

– Tak – kiwnął głową – bardzo chce mi się jeść.

Po kolacji i obejrzeniu filmu – leciał jakiś stary, nawet niekolorowy jeszcze – o szpiegach i wrogach, Żeńka powiedział jak dawniej:

– Spokojnej nocy, tato.

– Spokojnej nocy, synu – odpowiedział Mark.

Spróbował zaprowadzić Żeńkę do łóżka, ale chłopiec popatrzył zdziwiony: skoro już wyzdrowiał, to po co pomoc? I Mark od razu się zmieszał, zabrał ręce i tylko poklepał syna po głowie, zanim ten zamknął za sobą drzwi do pokoju.

Kiedy było już spokojnie, Żeńka cichutko wstał z łóżka i podszedł do okna. Na dworze było czarno i tylko bardzo daleko w dole słabo migotały światła nad wejściami do klatek schodowych. Wkrótce i one zgasną. Oszczędność i racjonalność.

Wrócił do biurka i nacisnął włącznik. Nie było jeszcze tak bardzo późno i komputer nie odmówił pracy. Klawisze uległy z płynną łagodnością, na ekran popełzły litery, zbierając się w słowa:

Szaszka nie rozumiała, jak można powoli chodzić. Powoli to tak ciężko!

Pewnie dlatego babcia tak szybko się męczy. Ona zawsze chodzi powoli. A Saszka się nie męczy, dlatego że biega. Na dworze było już ciepło, palto dawno wisiało na swoim miejscu w szafie. Błoto, jeszcze niedawno natarczywe i lepkie, wiatr stepowy zdążył wysuszyć na kamień. Saszka biegła co sił w górę, po stromej dróżce, do urwiska. Doczekawszy się nad przepaścią, aż zaczerwieniony słoneczny dysk dotknie brzegiem widnokręgu, rozłożyła ręce na spotkanie wiosennym wiatrom, wyciągnęła się jak struna – podrosła przez zimę – wspięła się na czubki palców, wciągnęła pełną piersią zapach stepu i dalekiego lasu, zapach strumienia w dolince i zapach zmartwychwstających wiśni na brzegu wsi, zaśmiała się szczęśliwie i wzleciała prosto w górę.

Daje czadu. – Nierozłączne bliźniaki, Paszka i Pietka, wspięli się na górę. – Od zimy chyba nie latała. Jak ją Dziadek Mróz przywiózł, tak w domu siedziała. Mówili nawet, że była chora.

Ale nieźle jej w sumie wychodzi…

No. Pisarzem pewnie będzie.

 

***

 

Wieczorem Saszka, upewniwszy się, że zadana praca w zasadzie jest zrobiona, otworzyła stary, zarchiwizowany tekst i, po krótkim zastanowieniu, z uśmiechem zaczęła pisać:

Po chorobie nikt Żeńki w szkole się nie czepiał. Jakoś tak wyszło, że o wszystkim zapomniano i nawet jego wypracowania więcej nie analizowano.

A on wieczorami kontynuował pisanie swojej powieści o Saszce. I jeszcze o Dziadku Mrozie, którego, jak mówią dorośli, zwyczajnie nie ma. Taka bajka, fantazja, ale nieszkodliwa.

Jasne, nieszkodliwa, chrząkał Żeńka. Ot, jak Saszkę na saniach uniósł. I żadnego silnika nie było, i koni, i reniferów tak samo. Bezszumnie i szybko. Myk!, i wywiózł.

Pewnie, zastanawiał się Żeńka, antygrawitacja. Myślał kilka minut, próbując wynaleźć antygrawitację, ale na razie nic z tego nie wychodziło.

Wtedy pisał, jak Saszka biegnie po zboczu coraz szybciej i szybciej, a potem odrywa się od ziemi i pruje w powietrzu, wspierając się na wiosennych wiatrach. I krzyczy, i śpiewa ze szczęścia, a jej przyjaciele i babcia, i rodzice patrzą na nią z uśmiechem. Rodzice znów przyjechali i teraz mają częściej bywać w domu. Mówią, że Saszka będzie miała braciszka na jesieni.

Potem Saszka idzie do domu i je tam kolację razem ze wszystkimi, przy dużym okrągłym stole, i namawia rodziców, żeby można było Żeńkę wyciągnąć choć na jeden dzień w gości.

No, jeśli Dziadek Mróz się nie sprzeciwia – śmieje się jej ojciec.

Nie sprzeciwia się, nie sprzeciwia – chichocze Saszka.

Tu Żeńka przerywa pisanie i myśli o Saszce i o Dziadku Mrozie. Dziadków Mrozów nie ma, bo to bajka. Ale bajka jest wtedy, kiedy zdarza się cud. A to, jak w ciemności on i Saszka nagle odnaleźli siebie nawzajem, to jak raz cud.

Obracał te myśli na rożne strony, szukając błędu. Błędu nie było. Już niech tam – nie był to Korytarz, niech już będzie, że zwykłe przecięcie światów. Wszystko jedno – cud. A jeśli zdarzają się cuda, to jest bajka. A jeśli tak, to i Dziadek Mróz istnieje. Po prostu dorośli nie widzą cudów i ich nie rozumieją.

Żeńka uśmiecha się z satysfakcją i dopisuje, jak wierci się pod Saszkinym łóżkiem domowik i skrzypiącym głosem mówi:

Nie sprzeciwia się, nie sprzeciwia. Niech sobie chłopiec podokazuje… Niech polata…

Saszka również się uśmiecha. Patrzy na kalendarz i zaczyna wyliczać, kiedy spotkanie będzie możliwe. A potem, nie ubierając się, wyskakuje na ganek i szepcze w otwór, zrobiony w ocalałej w cieniu zaspie:

– Dziadku Mrozie, niech stanie się cud i niech Żeńce się uda. Bo on nie wierzy, że można naprawdę latać. I w Dziadka Mroza nie wierzy…

Zaspa odpowiada głośnym chichotem, a potem z daleka-daleka dobiega:

– No niech się stanie.

 

***

 

– Tylko się nie bój! Tu wcale nie jest wysoko! Trzeba po prostu głęboko odetchnąć, uśmiechnąć się do wiatru i słońca, i pobiec, pobiec, pobiec w dół, rozkładając ręce na boki. I wszystko. I leć. Tylko na początku nie lataj za wysoko. Popróbuj nad samą ziemią, tak, jakbyś pływał. Umiesz pływać? Pamiętasz, jak się uczyłeś? Wyciągasz się, kładziesz na wodzie, odpychasz nogami… No? Dawaj, Żeńka!

A z dołu bracia Pietka i Paszka, białobrewi od wiosennego słońca i już opaleni na czarno, machali rękami, przyzywali. Krzyczeli:

– Nie bój się, Żeńka! Saszka, porządna dziewczynka. Nie kłamie! No, dawaj wreszcie, leć!

Tłumaczenie: Dorota Pacyńska

Przeczytaj również: Aleksander Karniszyn „Dobra praca”

Więcej utworów (ros.) na http://samlib.ru/k/karnishin_a_g/

Blog Autora




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Wstępniak – Na dobry (lepszy?) początek

Kiedy ponad pięć lat temu rejestrowałem się na forum, nie przypuszczałem, że…

Antologia „Cyberpunk Girls. Opowiadania” – fragmenty

„Cyberpunk Girls. Opowiadania” to zbiór tekstów cyberpunkowych polskich autorek. I tych znanych,…

Dorota Pacyńska „MADE IN… Paweł Kornew, część 1”
451 Fahrenheita Dorota Pacyńska - 11 listopada 2015

Pora wrócić do tradycji, która — zapoczątkowana przez Eugeniusza Dębskiego (rubryka MADE IN…), kontynuowana przez Pawła Laudańskiego…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit