Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Anna Nieznaj „Czortowe dzieci”

Opowiadania Anna Nieznaj - 15 stycznia 2021

Biografii worożychy Horpyny Sienkiewicz poświęcił w Ogniem i mieczem raptem dwa zdania. Anna Nieznaj na tej podstawie dopisała jej klimatyczną, fantastyczną herstorię, dorzucając Bohuna na dokładkę. Smacznego!

Pierwotnie tekst ukazał się w Roczniku Fantastycznym.

 

Ilustracja: Małgorzata Lewandowska

 

 

CZORTOWE DZIECI

 

Ataman wszedł do wiedźmiej chałupy jak do siebie, nawet nie myślał zastukać. Dobrze, że chociaż jak zdejmował futro, to otupał w sieni buty ze śniegu.

– Co z Tymoszą? – spytał półgłosem.

– A co ma być? Napoiłam go makową nalewką, to śpi.

Tymosza leżał w komorze przy kuchni, za zasuniętą kotarą. Po tym, jak kilka dni temu siostra oczyściła mu ranę, balansował na cienkiej linii między życiem a śmiercią, ale zaczynało iść ku lepszemu.

– Wieczerzę jakąś masz?

Ataman rozsiadł się przy stole. W błękitnym żupanie, ciemnym kontuszu wyszywanym srebrem; u boku szabla. Przy pasie miał kindżał skrzący się drogimi kamieniami w świetle świec. Smukły, śmiały, czarnobrewy. Marzenie, nie chłopak.

Ale wiedźma też nie od tego była wiedźmą, żeby żyć jak wsiowa baba i nie móc się ładnie ubrać. Dziś bardziej po męsku, bo pogoda kieckom nie sprzyjała – w nocy zasypało śniegiem tak, że nie można było drzwi od chałupy otworzyć. Chłopcy atamana jak rano zaczęli, tak dopiero niedawno skończyli oczyszczać cały plac i drogę w głąb jaru. Inna rzecz, że rozleniwieni długim popasem nie śpieszyli się za bardzo.

Wiedźma krzątała się przy piecu. Wysoka, hoża, miała na sobie koszulę z głębokim wycięciem obszytym kolorową krajką, barani serdak i granatowe szerokie spodnie. Czarne warkocze niby przeplotła czerwonymi wstążkami, ale ciągle się rozsypywały i było w tym coś nieprzyzwoitego.

Postawiła przed atamanem kaszę z kiszoną kapustą i gotowaną kurę, która została z rosołu dla chorego. Zobaczyła, jak młodzieńcowi na ten widok oczy błyszczą. On taki sam głodny, jak ci jego chłopcy, co wystarczyło ich obłaskawić chlebem ze smalcem, żeby przestali się bać strasznej wiedźmy. Schudł na gębie i jego jasne ślepia zrobiły się od tego tylko jeszcze większe i bardziej kocie.

Zawahał się z łyżką w dłoni.

– Na pewno nie trzeba zostawić wam zapasów?

– Ja tu w jarze nigdy nie będę głodna.

Zrozumiał.

– Złe o ciebie dba?

– Jestem im tak samo potrzebna, jak one mnie – powiedziała, znacząco podnosząc głos.

Ataman wzdrygnął się, odruchowo rozejrzał, ale zaraz udał, że nic takiego nie miało miejsca, i jadł dalej.

– I żadnych chłopaków do pomocy? Poradzisz sobie z nim?

– Raz dziennie się za potrzebą zwlecze, a jak będzie trzeba, to go zataszczę. – Machnęła ręką. – Zresztą przecież jest jeszcze ze mną mój strzelec.

– On twój mąż? – zarechotał ataman.

– On mój pies. Złe mu kazało mnie strzec.

– Czyli mam ci Tymoszę tak po prostu zostawić?

– Tak. Przyślij po niego ludzi przed jesienią.

– Jesienią? – Aż podniósł wzrok znad miski.

Spodziewała się zdziwienia i protestu.

– Atamane, ja go wyrwałam śmierci. Dziewięć miesięcy był kiedyś u matki pod sercem i dziewięć miesięcy będzie ze mną. Potem ci go oddam.

Mówiła tak dobitnie, że nawet jej nie przerwał.

– Twoja żona jest znów brzemienna. Akurat, jak będę jej potrzebna przy rozwiązaniu, to Tymosza do ciebie wróci.

– Brzemienna? – Zaniepokoił się, pokręcił głową. – Ale ja po powrocie z niewoli byłem u niej tylko jedną noc. Zaraz potem zacząłem szukać Tymoszy.

– No i ta jedna noc wystarczyła. Z nią tak już jest, dziewczyna zdrowa jak orzech. Da ci wielu synów, byleś choć czasem w domu bywał.

– Tęskniła za mną, serdeńko moje. – Głos mu całkiem zmiękł.

Ataman był od wiedźmy sporo młodszy i to był jeden z tych momentów, kiedy to zauważała.

– Tęskniła, zazulka, bała się o mnie.

Wiedźma uśmiechnęła się, podparła dłonią policzek, wiecznie potargane warkocze z czerwonymi wstążeczkami spłynęły na dębowy stół.

– A i nie dziwne, że się bała. Jak to się w ogóle stało, że cię pal ominął?

Widziała we wróżbie, że ataman się uratuje – ale nie widziała jak.

– Podstępem pomógł mi uciec ten gruby szlachcic. Wiesz, ten, co mnie raz zdradził.

Prawie przy tym zębami zazgrzytał, tak mu się złość przypomniała.

– A ty mu tego nigdy nie zapomnisz. I nie dałeś pierworodnemu na imię Onufrij.

Ataman rzucił jej długie spojrzenie spode łba i uniósł brew.

– Halszka chciała, alem nie pozwolił. Jest Wasyl, po moim teściu świętej pamięci.

– No, to teraz już wypadałoby.

– Milcz, wiedźmo. Lepiej dałabyś coś więcej do jedzenia.

Postawiła przed nim miskę korzennych ciastek na miodzie, kilka odłożyła na bok.

– Te są dla strzelca. Już dawno je upiekłam dla nas obojga na dzisiejsze święto.

Ataman jakby się zmieszał.

– Dziś jest jakieś święto?

Wiedźma bardzo się starała nie zaśmiać. Nauczyła go za dzieciaka matka, jak się przeżegnać, żeby do niego stepowe czorty nie miały łatwego przystępu. A reszty to się tyle dowiedział, co podpatrzył – u braci z oddziału, u swoich łże-przyjaciół kniaziów, a teraz coś może od żony. A nie, ona rzymskiej wiary, to i sama teraz zwyczajów niepewna.

Taki to i był ich ślub przy trzystu świecach – on ochrzczony z wody dla ochrony przed Złem na uroczysku, ona innego obrządku, ale batiuszka atamanowe złoto przytulił i o nic nie pytał.

– To tylko nasze święto dziś. Moje, strzelca… Ich też. Ale one słodyczy nie jedzą, tobie niech ciastka idą na zdrowie.

Ataman wzruszył ramionami i zabrał się za pierniki. Czorcie sprawy go nie zajmowały.

– Pojechałem od razu szukać Tymoszy – podjął przerwany wątek.

– Dziękuję, sokole.

Wiedźma przechyliła się przez stół i pogłaskała go po pięknej twarzy, po czarnym, miękkim wąsie. Ataman speszył się tą pieszczotą, więc dała mu spokój.

– Nie rozumiesz. – Pokręcił głową. – Tymosza wziął na siebie cios, który był dla mnie.

– Wiem, atamane. Widziałam.

W wodnej kipieli utkała się wróżba, a w niej to, co już się właśnie dopełniło: ataman ryczący w furii „Za mną!” i podrywający do szaleńczego, samobójczego ataku kilkuset ludzi z całej armii – ba, z dwóch armii, swojej i sprzymierzonej, które potem stały w bezruchu, patrząc na ich walkę. Wściekłość na wodzów za hańbę układów, które uwolniły z twierdzy zamkniętego tam jak szczur w norze najgroźniejszego wroga.

Ataman gnał na czele, lecz Tymosza tuż za nim. Kiedy przyszedł czas, osłonił go, najpierw szablą, gdy to nie wystarczyło – samym sobą.

– Byłem w niewoli jakiś czas. Myślałem, że jeżeli żyje, to jest z Antonem, ale musieli go zostawić po drodze. W końcu znalazłem.

– W ostatniej chwili. – Pokiwała głową.

Kątem oka zobaczyła w zapadającym zmroku za błoną okienka ruchomy cień. Może nietoperz. Może pies. Może bies. Stado stepowych czortów.

– Atamane, tak jak mówiłam: dziś przed północą musicie wyjechać z jaru. Wszyscy.

– Ale Tymosza zostaje?

– Tak, on jest bezpieczny w chałupie. Poza tym matka nosiła go w brzuchu po mnie, ma w sobie trochę mojej krwi i one to wyczuwają.

Ataman zbierał się już do wyjścia, założył szubę i kołpak z piórami. Sięgnął jeszcze do kalety, rzucił wiedźmie mały woreczek.

– Za dobre wieści. – Mrugnął.

Złapała sakiewkę w locie, wysypała na dłoń garstkę pereł.

– Cudny mają połysk.

A potem odłożyła je w woreczku na półkę między suszone zioła, bez zbytniego szacunku. Zabrała za to ciastka spakowane w ściereczkę. Owinęła się w bogatą delię z futrzanym kołnierzem, którą kiedyś Tymosza przywiózł jej do jaru jako zdobyczny podarunek. Złapała jeszcze czapkę i wyszła za atamanem w ciemność i mróz.

Młodzieniec odwrócił się nagle.

– Dziś macie święto, a my musimy wyjechać przed północą, bo jest zimowe przesilenie?

Tylko oczami wywróciła. Szumny ataman, mądry, w świecie bywały, do królewicza z listem jeździł, a takie głupie pytania zadaje.

– Pośpieszcie się lepiej.

W mroku, w głębi ślepej kotliny zamykającej jar, pod samą chatą strzelca, czaiły się dwa wielkie, czarne piesy-biesy.

– Sza. – Uniosła palec, patrząc na nie z daleka. – Do budy.

– Pozwól im się zabawić – zachichotała nagle przy jej uchu trupia mucha, co się nie bała mrozu.

– W ten jedyny dzień w roku – dopraszał się nietoperz spod strzechy.

– Taka skrząca się noc – dodała mucha, która nagle, bez żadnej fazy przejściowej, stała się pająkiem i wylądowała na kołnierzu wiedźmy.

– Taka krystaliczna – zgodził się stwór.

Szedł po śniegu, był wielkości jeża. A może szaraka. Czy lisa? Nie, gdzież lisa. Co najwyżej kruka.

Z czortów najdziwniejszy, choć one przecież wszystkie były jednym, przemieniały się w mgnieniu oka, mówiły tysiącem głosów. Stwór miał w sobie coś z pająka – wielość niby-nóg. Jednak czasem pokorniał. Stawał się krzaczastą, obsydianowoczarną kupką przelewających się nóg-patyczaków niepewnie badających drogę przed sobą, bez pajęczej zuchwałości.

A gdy zbyt długo się na niego patrzyło, znikał albo się odmieniał.

Teraz dziwne lazło za atamanem, który ich wszystkich ani nie widział, ani nie słyszał. Niby nic mu nie mogło zrobić, ale po co się wokół niego kręci?

– A ataman taki smaczny. – Nad głową wiedźmy zakołował nietoperz. – Tak pachnie krwią przelaną w szarży pod twierdzą.

– Won! – krzyknęła. – Poszły! Ale już!

Stepowe czorty rozpierzchły się z piskiem i drwiną. Ostatni – stwór, na którego musiała jeszcze tupnąć wysokim butem. Aż się ataman obejrzał i co zobaczył? Kota wiedźma goni.

 

*

 

Wiele lat wcześniej przyszła wiedźma miała na imię Olena i była rozpieszczoną córką najbogatszego gospodarza we wsi – co w pewnym sensie zostało w jej zachowaniu na całe życie, mimo wszystkich późniejszych przeciwności.

Urodziła się bardzo daleko od jaru, w którym potem mieszkała jako worożycha.

Zbierała kiedyś w samo południe maliny w cieniu drzew na rozstajach, gdy od pól graniczących ze stepem, prawie gotowych do żniw, przyszła do niej obca dziewczyna.

Bardzo piękna, jasna, dziwnie wiotka. Z oczami w kolorze majowej trawy i z ostrymi ząbkami – każdy jak trójkątny sztylecik.

Przysiadła na trawie przy kępie malin i spytała słodko, czy to dalej, Lenko, warto żyć. Przecież teraz tak cudnie, najlepiej. Ojciec, matka hołubią, chałupa wśród malw. Miód, mleko, tyle chleba. Haftowane poszwy na posag w skrzyni. Cieplutko od słońca.

Potem będzie tylko gorzej, więc po co? Skoro można by już.

Olena sporo się nasłuchała bajek babki zza stawu, więc jej to spotkanie ani aż tak nie zdziwiło, ani nie przeraziło. Obudziło dreszcz.

Wiedziała jednak, że za żadne skarby nie wolno się z patykowatą cud-dziewczyną zgodzić, bo wtedy cię mają.

– Życie różnie smakuje, trzeba je wypić do dna. Bo jest tylko jedno i ciekawe, co jeszcze w nim będzie.

Złe przekrzywiło śliczną główkę, odgarnęło pszeniczny kosmyk. Poczęstowane malinami – odmówiło.

– To jest dla ciebie najważniejsze, Lenko? Ciekawość? Za nią biegniesz?

– I przyjemność – powiedziała Olena, a kwiaty porastające brzegi gościńca pachniały odurzająco w brzęczącej pszczołami ciszy. – I kochanie.

– Jeszcze ci życie zbrzydnie! – zachichotała krasawica, pokazując czorcie ząbki. – Założysz się?

– Dobrze. Założę się – powiedziała Olena, doskonale świadoma, że to najbardziej nierozsądny z wyborów, jakie kiedykolwiek podejmie w życiu.

Zdążyła jeszcze tylko zobaczyć błysk triumfu w oczach koloru majowej trawy – odbicie jej własnego przekonania, że zdecydowała słusznie – i usłyszała nad sobą łamiący się od chrypki głos podrostka.

– Lenko, do kogo ty mówisz? Słońce ci nie zaszkodziło?

Tymosza siedział na oklep na koniu i patrzył na nią zaniepokojony.

– A nic. Modliłam się.

Step za jej plecami wybuchł na tę odpowiedź chórem rechotów, śmiechów i pisków.

 

*

 

Rzeczywiście ojciec Olenę kochał, dbał o nią i nie chciał za wcześnie wydawać za mąż. Matka, wciąż chora, w połogu lub opłakująca kolejne straty, nie miała za bardzo głowy do najstarszej córki, wdzięczna jednak była za jej pomoc – zwłaszcza przy Tymoszce, trudnym w dzieciństwie ponad wyobrażenie.

Żyła więc sobie Olena w tym błogim połączeniu dorosłych praw i dziecięcych przywilejów, aż rodzice w krótkim odstępie czasu umarli. Jeśli chodzi o matkę, spodziewano się tego od dawna, a ojciec – tak już bywa. Opiekę nad dziećmi przejął wuj, równie życzliwy. Żałoba mijała, życie ustalało się w nowych koleinach.

Już wtedy może ludzie coś mówili, ale o każdym czasem mówią. Że tacy porządni rodzice, a te dzieci, co się uchowały, takie narowiste. I po kim to? Ktoś może wspomniał babkę zza stawu, ale zaraz sam o tym zapomniał.

Gdy mała córka wtedy jeszcze najbogatszego gospodarza galopowała przez środek wsi na koniu na oklep z młodszym braciszkiem wczepionym w plecy i drącym się ze strachu wniebogłosy – co im kto mógł zrobić? Kiedy starsza Olena tańczyła ze wszystkimi chłopakami na zabawie – może jakieś sąsiadki kręciły nosami.

A jak prawie dorosłą ciotka posłała nad rzekę chusty prać i ona tak rozprawiała z parobkami, że jej te kolorowe chusty popłynęły z prądem – no, wtedy to już ciotka zbiła. Do tego wyrostki – być może te, z którymi właśnie nie rozprawiała – pod jej oknami śpiewały, że dadzą jej wuj z bratem w posagu kawał ziemi, dadzą skrzynię, cielę, woła, byle w domu nie była! Że niech się już mąż martwi.

Tymosza też zaczynał z wiekiem coraz bardziej pokazywać rogi.

Jednak, jak przyszło co do czego, to Olenę, zgodnie z ustaleniami poczynionymi jeszcze przez rodziców, czekało bardzo korzystne małżeństwo z synem kowala, łączące dwie zamożne rodziny.

Dziewczyna nie miała nic przeciw temu, bo kowalczyk był junak i cieszył oko. Ale stepowe czorty podniosły wrzask.

– Po co ci to? – pytało nagle obce dziecko, spotkane, gdy rozkładała do bielenia prześcieradła szykowane do wyprawy.

– Po co ci to? – pytał na targu handlarz, gdy wybierała korale.

Kiedy w noc przed ślubem wydało się Olenie, że pająk u okapu strzechy szemrze „Po co ci to?”, tylko zatrzasnęła okienko, mimo że było duszno.

Dzień wstał dziwny, słoneczny i mokry jednocześnie. Przechodziły nad wsią krótkie ulewy i zaraz się przejaśniało. Gdy prowadzono wystrojoną Olenę do cerkwi, słyszała już wyraźnie wszystkie czorty, nie musiały przyjmować ludzkiej postaci.

– Zawróć! – brzęczała trupia mucha.

– Zawróć! – chrypiał kruk na żurawiu studni.

Zrobiło się Olenie niewyraźnie, widziała jak przez mgłę. Mieniące się w kałużach słoneczne światło wydało się jej nagle odbiciem pożogi. Jakby płonęły strzechy.

Odetchnęła głębiej, oparła się o ramię ciotki i szła dalej.

– Nie patrz! – ostrzegła czarna kocica spod płotu.

Więc oczywiście popatrzyła.

W drzwiach cerkwi czekał na nią kowalczyk, junak na schwał. Z zakrwawionym młotem z kuźni – a za to bez głowy. Ścięty szablą łeb trzymał pod pachą. I uśmiechał się.

Olena zapamiętała tylko swój wrzask.

 

*

 

Ocknęła się w ulewie. Leżała pod cerkwią, czerwona spódnica w błocie, wianek zdeptany przez przepychających się wokół niej ludzi.

Nie była wtedy jeszcze całkiem worożychą, więc wszystko zapomniała, oprócz grozy. Bolał ją przygryziony w drgawkach język.

– Ona jest chora! – słyszała głos ciotki. – Zachorowała!

Jazgot w odpowiedzi.

Olena poczuła nagle, jak ktoś łapie ją pod ramiona.

– Wstawaj!

Tymoszka nadal był od siostry niższy, nie dał rady podnieść jej sam.

Wrócili wtedy do domu wszyscy. Bezpiecznie. Olena usnęła w miękkiej pościeli swojego panieńskiego łóżka, które miała dziś na zawsze zostawić, przenosząc się do chałupy męża.

Teraz już pół wsi przypomniało sobie babkę zza stawu, za nic mając to, ile razy ratowała im życie w chorobie. Mało brakowało, a odkopywaliby jej kości, żeby je przebić kołkiem.

A to przecież rodzona siostra babki Oleny i Tymoszy, po kądzieli, czyli tylko gorzej.

Nie chciała dziewka wejść do cerkwi? Niech teraz wejdzie!

Rano baby wpadły do chałupy, wywlekły Olenę za warkocze z łóżka, ciągnęły przez błoto bosą i w samym gieźle, a ona, czemu trudno się dziwić, tylko darła się i opierała.

– Nie chce do cerkwi! Do rzeki z nią! Ciekawe, czy wypłynie!

Kto to krzyknął? Może któryś z chłopaków, co biegli za babami, aż czerwoni z uciechy na widok gładkiej Lenki w rozchełstanej koszuli. A może ktoś ze starszych?

Do zimnej rzeki było nawet bliżej niż do cerkwi.

Między ludzi wpadł Tymosza, w jednej ręce kij, w drugiej nahaj. Tłukł wokół, a nawet nie patrzył, kogo trafia – baby, wyrostków, dziewki do posługi czy szacownych gospodarzy. Zanim nadbiegł wreszcie wezwany przez ciotkę wuj ze swoimi parobkami – i zastraszył, załagodził, wezwał do opamiętania – starsi od Tymoszki gospodarscy synowie zdążyli mu wyrwać kij, dać w mordę i skopać po nerkach.

Olena stała w środku tego wszystkiego w podartym gieźle i już nie płakała. Patrzyła tylko, a po jej ramieniu chodziła trupia mucha.

 

*

 

Młodziutka wiedźma wymknęła się nocą, ubrana jak parobek. Chciała ukradkiem wyprowadzić ze stajni konia – tyle jej się chociaż posagu należy! – ale tam czekał Tymosza, gotowy do drogi.

Nic nie pamiętała z pożogi odbitej w kałużach, więc próbowała go powstrzymać. Będzie bogatym gospodarzem, po co ma to zostawiać. Ona sobie poradzi, nie jest sama – już nigdy nie będzie.

– Nie mógłbym żyć z ludźmi, którzy cię chcieli w rzece topić.

Odjechali w step. Nocami, gdy spali, czorty gwizdały, skrzeczały, bełkotały i śpiewały w kwiatach i badylach. Odpędziły wilki, zgubiły pańską pogoń za zbiegłymi poddanymi. Osłoniły wiedźmę i jej brata nieprzeniknioną mgłą, gdy przez morze traw mknął czambuł, który parę dni później spalił ich wieś, a większość młodych mieszkańców pognał w niewolę.

Czortowe dzieci, krew z krwi babki zza stawu, uciekały, a Złe je prowadziło. Przeszli niewidzialną w pustaci stepu granicę, przekroczyli dwie wielkie rzeki i oparli się dopiero na trzeciej. Zapadli wśród ludzi, którzy nie zadawali wielu pytań, nawykli do ruchu, zmiany, nowych twarzy.

 

*

 

Kiedy na parę dni przed zimowym przesileniem ataman i jego ludzie wieźli w kolebce między końmi rannego Tymoszę, ten był półprzytomny od gorączki. Że w ogóle nie umarł im w tej drodze przez śniegi, to było dziwne i tylko Anton, oficer, człowiek już niemłody i znający życie, mruczał pod wąsem: „To w końcu jej brat – złego Złe nie weźmie”.

Worożycha kazała kłaść rannego na łóżko w dużej izbie, której zazwyczaj używała tylko latem. Chłopcy atamana rozpalili tam w piecu i na polecenie wiedźmy przynieśli dębowy stół z kuchni.

Gdy wszystko było naszykowane, a w izbie zaczęło się robić powoli trochę cieplej, ataman pogonił chłopców z chałupy. Reszta oddziału rozkładała się już w stodole i stajni – zimą wiedźma nie miała sumienia kazać im obozować pod gołym niebem.

Z Tymoszą zostali we troje: siostra, Anton i ataman, który zaczął rannego upijać, tak, jak nakazała wiedźma; dla zmniejszenia bólu, kiedy będzie mu oczyszczać wielką, zapaskudzoną ranę na piersi.

Tymosza pił z głuchą determinacją, a i ataman chciał przy okazji pociągnąć z flaszki dla kurażu.

– Zostaw! – warknęła wiedźma. – Bohune, czy ty zawsze musisz chlać, jak coś się dzieje? Potrzebuję cię trzeźwego.

Zmienił się na twarzy, ze złości czy może bardziej ze wstydu. Nie była to pora na rozmowy, a i Anton ponuro patrzył z kąta. Ale – że zawsze? Dało mu to do myślenia.

Pijanemu Tymoszy udzielił się ich strach. Nagle omiótł wzrokiem izbę: rozstawione wszędzie świece, duży stół wyłożony słomą i szmatami, żeby było łatwiej po nim sprzątać. I zaczął się drzeć, że nie ma mowy, on nie chce.

– Uprzedziłeś chłopców, że może krzyczeć? – spytał ostro ataman.

Anton skinął głową.

– A co? – Wiedźma była już wściekła. – Wpadną tu z szablami, bo myślą, że chcę zarżnąć własnego brata?

– Dla niektórych gościna u wiedźmy to jedna z tych wątpliwych wojennych przyjemności. Jak oblężenie czy zaraza w obozie. – Spokój starego oficera był niewzruszony. – No, dobrze, dzieci. – Tu się zreflektował. – I bat’ku atamane.

Skinął głową dowódcy.

Ale wiedźma już widziała w wodnej wróżbie, że to Anton wiózł kiedyś w śnieżycy przed siodłem małego chłopca, syna pułku, zawiniętego w derki i gorączkującego od jakiejś zwykłej, zimowej choroby. Zostawił go we dworze swojego pana, kniazia, żeby mu było lżej umierać na piecu, a nie w marszu z wojskiem. Kiedy to dziecko jednak wyżyło i wyrosło na uwielbianego wodza, na krok go nie odstąpił, ale nigdy nie odezwał się do niego po imieniu, żeby nie podważać autorytetu.

– Dobrze – powtórzył Anton i wstał.

Wziął flaszkę z palanką, podszedł do łóżka, na którym leżał ranny.

– Pij, Doniec. Do dna.

Kiedy brat wiedźmy był już całkiem nieprzytomny od gorzałki, a i makowa nalewka zaczęła działać, rozebrali go, przenieśli we trójkę na stół, przywiązali pasami i okryli do połowy prześcieradłem, bo jednak od okna szedł taki ziąb, że aż dreszcz brał.

Anton uczynił jeszcze nad chłopakiem znak krzyża i powiedział:

– Rób, co trzeba, wiedźmo.

Dodawała jej odwagi pewność w głosie oficera.

Porozcinała i pracowicie wyciągnęła wrośnięte w ciało szwy, które pozakładał jakiś konował. Potem cięła głębiej, otworzyła opuchniętą, zaropiałą ranę i przepłukała obficie najpierw wodą z dodatkiem soli, potem mocnym naparem z szałwii – żeby wymyć całą ropę, skrzepy, strzępki tkanki i diabli wiedzą, co jeszcze. Później nałożyła opatrunek nasączony miodem.

Tymosza chwilami budził się, wrzeszczał, mężczyźni musieli go trzymać, tak się wyrywał, ale wiedźma tylko robiła swoje.

Przez jeden straszny moment wydało jej się, że nie czuje, jak bratu bije serce, i potem całą noc siedziała, trzymając Tymoszę za nadgarstek. Położyli go w komórce przy kuchni, bo tam było cieplej. Warowała przy nim, dochodząc powoli do siebie.

Ataman musiał się umyć w wodzie z beczki, ubranie cisnął w kuchni, żeby wiedźma je potem uprała. Chłopcy nadal sprzątali dużą izbę, a on w czystych rzeczach trząsł się z zimna, więc wiele nie myśląc, wlazł na piec na wiedźmie posłanie i poszedł spać.

Anton siedział z nią przy rannym aż do rana, kiedy uwierzyła, że może już przestać pilnować.

– Połóż się teraz na chwilę – powiedział. – Ja tu zostanę.

Zdziwiła się, znajdując atamana pod własną pierzyną, i kiedy indziej może pozwoliłaby sobie na jakąś bezczelność, ale teraz zupełnie nie to było jej w głowie. Poszła złapać chwilę odpoczynku do przygotowanej dla niego przez chłopców letniej izby.

 

*

 

Młoda Olena lubiła swoje drugie życie. Robotna, wesoła, znająca się i na szyciu, i na opiece nad chorymi dziećmi dostała się na służbę we dworze. Jakoś sobie ułożyła sprawy z innymi dziewkami z czeladnej, w większości młodszymi od niej. Choć to zawsze wiadomo – ludzie gadali, gadają i gadać będą. Zwłaszcza że jeśli chodzi o uśmiechającą się słodko do cudzych mężów Olenę, to często mieli o czym.

Tymoszka zaś nie po to zostawił gospodarstwo, żeby najmować się za parobka. Ciągnęło go do broni. Jeździł jako pachołek przy wojsku, ale szybko wyszła z niego prawdziwa natura: nie wiedzieć kiedy, nauczył się robić szablą, minęło parę lat, dorósł i teraz na równych prawach z innymi braćmi chadzał pod pułkownikiem na nadmorskie wyprawy. Tylko przezwisko od miejsca urodzenia przypominało, że jest z daleka.

Siostrę czasem odwiedzał i zostawiał coś ładnego ze zdobyczy. Ona jednak zdążyła już poznać zupełnie innego wojaka. Starszego, poważnego; oficera, który prowadzał dobrych chłopców służących szlachcicom – przyjaciołom jej pana.

Tych pięciu szlachciców to niby jacyś kniazie, ale jak teraz Olena patrzyła na nich, stojąc na przyzbie dworu, jak zajeżdżają wszyscy na plac, to nadal nie mogła uwierzyć. Wyglądali i zachowywali się bardziej jak starszyzna oddziału Tymoszy.

Co ją jednak obchodzili panowie. Do nich już doskoczyło kilku pachołków, żeby odprowadzić wierzchowce, a tymczasem Olena szukała wzrokiem swojego oficera.

Jest. Wydawał rozkazy chłopcom, skupiony jeszcze na obowiązkach. Miał już pierwsze zmarszczki od słońca i pierwsze siwe włosy w długich wąsach, ale to mężczyzna w sile wieku. Nie do zdarcia, zahartowany przez życie w stepie.

Olena wybiegła na plac, tłumiąc niepokój, bo pora wypadła na odwiedziny fatalna.

– Antone!

Całował ją, jeszcze schylając się z konia, i gdyby była mniejsza, to pewnie podciągnąłby przed siebie na siodło, ale była jego wzrostu i kawał dziewuchy. Zeskoczył więc i pozwolił, by rzuciła mu się na szyję.

Posadziła Antona na uboczu, przy stole na tyłach dworu. Przyniosła jedzenie. Siadła naprzeciwko niego, oglądając podarki. Dostała chustę i garść błyskotek – korale, kolczyki. Część takich do noszenia, ale kolczyki to na pewno tylko do schowania w skrzyni jako skarb.

A na koniec – zawiniątko z czymś lepkim, szarym, słodko pachnącym. Spojrzała niepewnie, oficer się zaśmiał.

– Spróbuj, słodkie. Z rodzynkami.

Oblizała palce, a on oczu nie mógł oderwać.

– Dobre.

– To się nazywa chałwa.

Kiedy skończył jeść i przyniosła piwo, usiadła tym razem na ławie koło niego.

– Antone… To ja ci już lepiej powiem – szepnęła, przejęta, bo wcale nie udawała obawy. – Byłam brzemienna, z tobą. I stało mi się nieszczęście.

Oficer odwinął się tylko – wyszła z niego cała drapieżność. Złapał Olenę za włosy, szarpnął i wycedził:

– Znam ja wasze nieszczęścia. Poszłaś do jakiejś wiedźmy po zioła. Nie łżyj po prostu.

– Nie, nie. – Rozpłakała się, a przyszło jej to tym łatwiej, że naprawdę się go bała. – Ja zawsze… Oj, dobrze, że ja za mąż nie poszłam, bo nigdy mi się nie udaje, odesłałby mnie mąż.

Anton puścił ją, a po chwili wahania przygarnął do piersi.

– No, nie rycz już. Ale następnym razem, jakbyś o dziwo urodziła, to wystarczy, że wykarmisz. Jak go odstawisz od piersi, zabiorę, moja żona wychowa. Ona naprawdę nie może mieć dzieci, a widzisz: jak nas rodzice zeswatali dwadzieścia lat temu, tak do dziś żyjemy w przyjaźni.

– Ja też naprawdę nie mogę! – chlipnęła czujna wiedźma w Antonowy żupan.

Nie umknęło jej uwagi, jak bardzo oficer zakładał, że urodziłaby mu akurat syna, ale i tak czarne wiedźmie serduszko roztopiło się jak wosk. Ech, mężczyzna, taki twardy, a taki dobry.

– Antone. – Podniosła na niego czarne, mokre oczy. – Ty wiesz, że ja twoja wierna suka. Tylko ciebie miłuję, cała jestem twoja. – Otarła się o niego. – Ale dziś nie możesz mnie mieć. Po czymś takim to jak wywód po połogu, trzeba odczekać. Jeżeli mnie teraz weźmiesz, umrę na gorączkę.

W końcu to był jedyny powód całej tej rozmowy.

Anton uniósł brew. Pogładził Olenę po policzku.

– Trudno – mruknął krótko, chcąc ukryć rozczarowanie.

Ech, wojak. Dojrzały, rozumny, nie jak ci chłopcy narwani.

Oparła się lekko o jego ramiona, uniosła na ławie, odgarnęła wspaniały oficerski wąs Antona i przejechała językiem po szorstkim zaroście na jego szyi. Oplotła wokół palców osełedec, przygryzła płatek ucha i zaczęła cichutko snuć obietnice: jak mu tę niedogodność zaraz-już wynagrodzi.

– Uch, ty diablico!

Udało jej się zrobić wrażenie.

– Chodź. – Wstała i pociągnęła go za rękę.

– Czekaj! Daj piwo dopić. – Znów próbował zachować pozory opanowania.

– Potem. Chodź.

Więc poszedł.

 

*

 

Antonowi kniazie bardzo się śpieszyli, zabrali pana Oleny z jego szybko skrzykniętymi chłopcami i jeszcze tego samego wieczora wszyscy odjechali.

Wiedźma siedziała na wzgórzu za dworem, w miejscu, z którego było widać wioskę i żeńców wracających do niej z pól, a z drugiej strony zbiegający w szeroką dolinę gościniec, którym ciągnęli jeźdźcy.

Trawy za plecami Oleny zaszumiały i zaraz przysiadł się do niej chłopczyk, jakby kilkuletni. Miał bardzo jasną skórę i potargane włosy, nierówno ścięte za uszami – tak, jak potem nosił ataman, tyle że nie czarne, lecz popielate. Poza tym chłopczyk miał jarzące się oczy barwy miodu, nienaturalnie długie, chude kończyny i palce zakończone zielonymi pazurkami.

– I co? – zagaił. – Nasyciłaś się?

– Dobrze wiecie, że nie – odpowiedziała spokojnie wiedźma, jedząc chałwę, którą trzymała zawiniętą w szmatkę na podołku. – Ani nim, ani życiem.

Odprowadzała wzrokiem swojego oficera – jaką miał wspaniałą linię ramion, jak świetnie jeździł konno.

Anton, gdy po dłuższym czasie wrócił dopić swoje piwo, to się aż do wyjazdu uśmiechał pod wąsem. No, ale wiedźmie było tylko gorzej. Pożegnalne całusy i uściski, a potem jeszcze trochę całusów, kiedy schylał się do niej z kulbaki – zostawiły ją zarumienioną, trochę rozczochraną i aż ją roznosiło. Nawet koszula na ciele drażniła, a brzuch, obolały po tym, co zdarzyło się kilka dni wcześniej, teraz kłuł ostrymi skurczami od tej całej niedopełnionej słodyczy.

Ot, co jej pozostało: chałwa z rodzynkami. Wzięła sobie jeszcze kawałek i patrzyła na jeźdźców, którzy zanurzali się w nachodzący na dolinę zmierzch. Stąd już trudno było rozróżnić ich sylwetki.

– Słodycz nienasyceń – odezwała się nagle wiedźma. – O to właśnie chodzi. Nie wygracie ze mną.

W kwieciu ciągnącym się za wzgórzem aż po horyzont ucichły już pszczoły, zaczynały grać cykady.

– To dobry moment, Lenko – przekonywał z troską chłopczyk. – Potem będzie tylko gorzej. Znów chcesz zaczynać wszystko od nowa? Masz na to siłę?

– Trudno – powiedziała wiedźma, ze wszystkich sił starając się brzmieć jak Anton, ale serce jej na chwilę stanęło.

– Jeszcze ci życie zbrzydnie! A wtedy będziesz już na zawsze nasza – zasyczał czort.

Z jego ust wysunął się zielony, żmijowy języczek.

– Może chałwy? – zaproponowała bez drgnienia powieki.

– Wiesz, że my tego nie jemy. Żywimy się krwią ludzi, którzy sami przelewają krew. Żywimy się ich duszami. Dobre tu mamy łowisko, na Dzikich Polach.

– A to szkoda, wasza strata. – Wiedźma zawinęła smakołyk z powrotem w szmatkę. – Ale zawsze należało z grzeczności zapytać.

Chłopczyk zniknął. Olena siedziała jeszcze długo na wzgórzu, patrząc na mgły, które wstawały nad rzeką w dolinie.

 

*

 

Śmierć zjawiła się jako wędrowny kupiec, któremu pani pozwoliła rozłożyć towar w świetlicy dworu. Sama przyszła z niemowlęciem na ręku, wybrała kobierzec i dwie makaty. Handlarz kasłał.

Kiedy potem ludzie patrzyli na to, co się stało, obraz wydawał się jasny. Ładna, młoda dziewka służebna, co z różnymi się prowadza, ale brzuch jej od tego nigdy nie rośnie. Do pana oczkiem od studni strzela, warkocz kręci, a jak pan pojechał na wyprawę, to nagle przez dwór przeszedł krztusiec jak pożar – najpierw w tydzień umarły wszystkie jego dzieci, którymi przecież ona właśnie się zajmowała. Na koniec umarła pani.

Nikt się nie zastanawiał, że pani była osłabiona po tym, jak w ciągu pięciu lat rodziła cztery razy. Nikt też nie zwracał uwagi, że kiedy wleczono czarownicę prosto w ręce kata, to przecież też strasznie kasłała – i nie było w tym nic udawanego. Silna, przez większość choroby piła wywar z kory kaliny, jak nauczyła ją babka zza stawu, to i wyżyła. Pytanie, na jak długo.

 

*

 

Tymczasem Tymoszę hołubiło Złe. Nie mając do niego przystępu wprost, podsycało w bracie wiedźmy nieokiełznaną czortową duszę.

W stepie ujeżdżał dzikie konie; w karczmach, gdy już jego ludzie rozgonili miejscowych i wyciągnęli z piwnicy beczki, kazał się ujeżdżać dziewkom – przy wszystkich.

W boju okrutny, o ile to czemuś służyło. Nie zatracał się we krwi, był skuteczny. Pułkownik chciał go awansować , ale Tymosza się opierał. „Każą iść, idę. Każą się bić, to się biję. Ale niech kto inny decyduje, dokąd iść i kogo bić”. Za tę trzeźwość spojrzenia na samego siebie dowódca cenił go tylko bardziej.

Kiedy dzieci, które pomagała wychowywać Olena, umierały na krztusiec, Tymosza z nożem w zębach wspinał się jako pierwszy z czajki na burtę sułtańskiej galery. Tuż za nim – szesnastoletni Jurko Bohun, który wtedy marzył tylko o tym, żeby być takim wojownikiem jak Tymofiej.

Niewiele później chłopiec, który zostanie kiedyś jednym z wodzów największego powstania przeciw panom, stał na pokładzie galery z zakrwawioną szablą i patrzył przerażony, co jego bracia wyprawiają z wywleczonymi spod pokładu brankami, które miały płynąć do haremu sułtana.

Po wszystkim pułkownik zarządził tylko „coś ciężkiego im uwiązać do szyi – i w morze”.

 

*

 

Rankiem po nocy przesilenia wiedźma nie budziła brata, żeby napoić go ziołami. Czekała, aż przestanie działać to, co mu dawała przez ostatnie dni.

Utrzymywała go w półśnie, na zmianę z Antonem i czasem atamanem nieustannie pojąc łyżeczką: wodą, rosołem, ziołami i makową nalewką. Przy każdej zmianie opatrunku przepłukiwała ranę ze świeżej ropy. Kto inny uznawałby ją za niezbędną przy gojeniu , lecz wiedźma z ulgą widziała, że jest jej coraz mniej.

Słońce rozświetlało już wzory wymalowane przez mróz na błonach okna w kuchni, kiedy Tymosza w końcu zawołał siostrę. Umęczony, obolały, zielony na gębie, ale patrzył zupełnie przytomnie.

Wrócił do niej.

Mówił też w zasadzie z sensem, choć z pozoru od rzeczy.

– Widziałem. Widziałem, jak strzela do ciebie ten mały zdrajca, co się kiedyś wieszał przy atamanie. Kołkiem ci pierś przebił!

– Tymoszka…

– Zabili strzelca i porwali z jaru narzeczoną atamana. Ale ciebie, ciebie…

Szarpnął głową i zaraz znów bez sił opadł na przepoconą poduszkę.

– Tymoszka. To się nie stało i nie stanie. Posłuchaj, co mówisz: nie mogą porwać narzeczonej atamana, skoro ona już dawno Bohunowa, drugiego syna mu nosi.

Trafiło to do niego, a wiedźma się ucieszyła – nie popłynął w majaki, wrócił taki, jak był: trzeźwy, nieprzesądny.

– Mak ci zaszkodził. Pity za długo, na uroczysku, w głębokie, długie noce. Obudził w tobie wiedźmią krew, ale ty mężczyzna, to tylko ci się jakieś bzdury śniły.

Wyraźnie mu ulżyło.

– Ale w takim razie przestanę ci dawać nalewkę. Musisz wytrzymać.

Nakarmiła go krupnikiem, ostrożnie, łyżka po łyżce. Zmieniła opatrunek. Potem uparł się, że sam się wysika. Z ogromnym trudem przewrócił się na bok, ściskając w dłoni podany przez siostrę drewniany skopek.

– Odwróć się! – warknął równie wściekły, co ledwie żywy.

– A toś się wstydliwy zrobił – zarechotała, ale dla świętego spokoju usłuchała. – Jak myślisz, kto cię przez ten cały czas mył i prześcieradła ci zmieniał? Czasem twoi chłopcy pomogli.

– Stul pysk!

Wiedźma ledwie zdążyła się uchylić, kiedy koło jej ucha przeleciał – na szczęście nie skopek, tylko gliniany kubeczek z resztką krupniku. Roztrzaskał się na ścianie ciasnej komory.

– No już, zabierz to.

Stanęła ze skopkiem w garści, zmierzyła brata wzrokiem.

– Od sikania też cię boli? Dam ci żurawin, to nie żarty.

– Od tego nie boli!

A potem już tylko sklął ją od ostatnich, aż się niosło po sieni, kiedy poszła wylać skopek przed chałupę.

Myjąc ścianę z krupniku i zbierając skorupy, mamrotała pod nosem, niby do siebie.

– To ja go kiedyś przewijałam, na rękach nosiłam! Z drzew ściągałam, przed ojcem kryłam… Oj, Tymoszka, a najlepsze było…

– Odpuściłabyś wreszcie.

Zaczynał mieć dreszcze. Sprawdziła jeszcze Tymoszy rozpalone czoło i wmusiła w niego napar na gorączkę. Zaraz potem zasnął.

Dzień i wieczór minęły spokojnie, ale nad ranem obudził wiedźmę płacz brata. Cichy, ukradkowy, jak z zębami zagryzionymi na pięści. Rozpaczliwy.

Aż ją w żołądku ścisnęło z żalu, nasłuchiwała czujnie, ale ani drgnęła pod swoją ciepłą pierzyną na piecu. Wreszcie ucichł. Wiedźma zaczynała się już z powrotem osuwać w sen, kiedy nagle Tymosza zawołał:

– Horpyno, Horpyno!

Od czasu, gdy zobaczył ją pierwszy raz na skałach u wyjścia jaru, mówił do niej tylko imieniem worożychy – on rozumiał.

Wygrzebała się spod pierzyny, włożyła na koszulę barani serdak i ze świecą w ręku odsunęła zasłonę w drzwiach do komory.

– Daj ty mnie maku – jęknął Tymosza, zęby mu szczękały. – Boli tak strasznie.

Wiedźma postawiła świecę na zydlu przy łóżku, obok kubka z wodą i drewnianej łyżki.

– Bardziej niż w dzień?

Zawahał się.

– Tak samo. Ale ja już nie mogę.

Przetarła bratu twarz z potu mokrą szmatką. Gorączka po wieczornych ziołach znów spadła. Wiedźma obmyła ręce w zimnym już wywarze z szałwii i zajrzała pod opatrunek. Przyświeciła sobie bliżej.

– Nic się tu nie dzieje złego.

– Daj mi nalewki z makiem, żebym usnął.

– Będziesz znowu głupoty wieszczył. Przestraszysz się.

Siadła na brzegu łóżka. Sięgnęła Tymoszy do nadgarstka – a jakże, serce tłukło się paniczną galopadą. Chciała zabrać rękę, ale brat chwycił jej dłoń.

– Poczekaj.

No tak. Może tu wcale nie o mak chodzi.

– Patrz, Horpyno, widzisz? Tam nad oknem Złe idzie.

Zadarła głowę, bo w komorze niewiele się poza łóżkiem i zydlem mieściło i okienko było prawie o wyciągnięcie ręki. Wokół niego wzór z przemyślnie dobranych ziół, zaplecionych czerwonych nitek. Oraz pajęczyna.

– Nie, Tymoszka. Po prostu mi się tu nie chce sprzątać. Zresztą wolę pająka niż robactwo w chałupie.

– Ale to…

– Nie, to pająk. Zwykły. Nie mówi – dodała z naciskiem.

Odprężył się odrobinę, ale zaraz ścisnął ją bardzo mocno za rękę.

– Powiedz mi prawdę. Czy ja jeszcze będę mógł walczyć szablą? Bo jak nie… Horpyno, jak nie… Co ze sobą zrobię, dokąd pójdę? U ciebie za parobka nie zostanę, bo po co parobek, co nawet drew nie narąbie. Jak mam zdychać jako dziad proszalny, to już lepiej byłoby zginąć tam pod twierdzą – taka sława! Śpiewaliby o mnie, że uratowałem atamana. A tak, żebrać pod cerkwiami…

Głos mu się znów załamał. Wiedźma westchnęła.

– Ja ci dałam kozłka i pszczelnika na uspokojenie, ale widać nie podziałały.

Delikatnie wyswobodziła dłoń tak, że nadal trzymała brata za rękę, ale żeby jej przy tym nadgarstka nie wykręcił.

– Będziesz walczył! Tylko przecież nie jutro ani nie za tydzień. Umówiłam się z atamanem, że przyśle po nas ludzi przed jesienią, zanim jego żona zlegnie. Ja pojadę do niej, ty z wojskiem. Ale najpierw musisz wyzdrowieć, a potem ćwiczyć. Ćwiczyć bardzo dużo, na początku sam, potem z moim strzelcem.

Tymosza prychnął.

– Co ja się będę z karłem bił!

– O, żebyś ty się, mój maleńki, nie zdziwił.

Zaraz jednak znów mu cała pycha przeszła. Wyglądał jak nieszczęście.

– Gdzie tam będzie na mnie ataman czekał prawie do jesieni. Dawno o mnie zapomni, mało to ma dobrych chłopców, żeby podjazdy wodzili?

Wiedźma fuknęła.

– Ledwo raz żonkę w łożnicy obłapił po długiej niewoli i już pognał cię szukać. Przywiózł tutaj. Jak ci ranę oczyszczałam, trzymał ci głowę cały czas, bo się wyrywałeś.

Zgrabne dłonie atamana unieruchamiające łeb Tymoszy z siłą katowskiego imadła.

– Zarzygałeś mu wszystko: tę śliczną haftowaną koszulę, hajdawery, buty ledwo chłopcy doczyścili. A on tylko zaklął, ale nawet się nie odsunął. Pilnował, żebyś się nie zadławił.

Tymosza ucichł, trawił te rewelacje, trochę przestraszony. Wiedźma przypomniała sobie – na jednej z dłoni atamana pierścień z błękitnym kamieniem, ale też przecież blizna.

– On kiedyś sam poleciał za wcześnie w świat, ręki nie doleczył. I co? Mało go przez to na śmierć nie usiekli w pojedynku. A trzeba się było do pełnego zdrowia doprowadzić.

– Na wojnie tak się nie da. – Tymosza zaczął bronić dowódcy. – Dostał rozkaz list wieźć, to pojechał.

– Dlatego zostawiłam cię w jarze i nie wypuszczę, aż będzie można. Nie bój się, co ataman na to, on swoje przeszedł. Wie, jak to jest: zdychać po jakichś karczmach, cudzych stryszkach. Kiedy się kończą pieniądze i trzeba płacić guzami uciętymi od żupana. Wie, jaka to jest straszna, samotna noc: w malignie, wśród wrogów. I nie zgadniesz: czy rano przyjdą ci zmienić opatrunek, czy powiesić, bo się zorientowali, kto ty jesteś.

Tymosza szepnął:

– Ja chociaż byłem u swoich. Ale nie wiedziałem, co się wokół dzieje, jak się wojska przesuwają i czy nie zostanę po złej stronie.

Milczeli przez chwilę. W końcu wiedźma dała bratu pić i powoli zaczęła myśleć, czy już może wracać na piec.

– Horpyno…

– Hmm?

– Zaśpiewaj mi. Tak, jak nas babka zza stawu usypiała, kiedy byliśmy chorzy.

Więc głaskała go po zapadniętym policzku, po czarnej szczecinie, która zdążyła mu odrosnąć przez czas choroby wokół osełedca – i śpiewała, aż uspokoił się i zasnął.

Śpiewała o chmurkach, które płyną po niebie, i o wrogu, co skrada się z kindżałem brzegiem rzeki, wśród trzcin.

– Śpij, chłopczyku mój przesłodki. A kiedy i ty pojedziesz z szablą u boku, wyjdę cię pożegnać.

Takie to były kołysanki babki zza stawu.

 

*

 

Olena-wiedźma, czarownica, nie była w lochu sama. Gdzieś za kratą, za rogiem, dwóch katowskich pachołków grało w kości i w mdłym świetle ich pochodni Olena widziała mężczyznę ze skłębioną jasną brodą i skośnymi oczami. Miał coś wojskowego i w stroju – szerokie spodnie, pas; i nieuchwytnie – w zachowaniu. Nie wyglądał jak dziad, ale jakby powiedział Tymosza: jak jeden z braci.

Wiedźma, z ogoloną głową, po pierwszych torturach, była przykuta do ściany. Mężczyzna miał swobodę ruchów. Siedział teraz po przeciwnej stronie loszku, na wiązce słomy, i przyglądał się, jak Olena kaszle.

Wtedy przyszły czorty, doborowa grupa: mucha, pająk i stwór. Kocica nie brudziłaby sobie łapek brudną słomą, kruk nie przedostałby się przez wąskie okienko u pułapu.

– Może ci już życie jednak zbrzydło? – zapytało Złe z czułością i groźbą.

– Nie! – wrzasnęła w pustkę, dławiąc się i plując. – Zamęczą mnie, ich wina, ich grzech! Nie wygracie ze mną zakładu!

Jedyne, co jej jeszcze zostało, to upór. Babski upór, z którym nawet Złe nie wygra.

Brodaty mężczyzna patrzył, jak czarownica rozmawia z powietrzem. Wstał i ruszył w jej stronę. Niski, ale bary miał szerokie, a Olena była skuta. Splunęła w jego stronę paskudztwem.

Wojak nawet za bardzo nie musiał się uchylać. Poczłapał ciężko w kąt lochu, zaczerpnął drewnianym kubkiem z cebrzyka trochę wody, potem podszedł do wiedźmy, podał jej kubek do ust. Wypiła wszystko.

– Kto ty jesteś?

Pierwsza myśl, jaka przyszła jej do głowy, a była w takim stanie, że nie zastanowiła się, czy to dobry pomysł, pytać tak obcesowo. Skośne oczy, jasna twarz, jeden z braci – była taka ciekawa.

Pokręcił głową i pokazał jej otwarte usta. Ucięto mu język – kiedyś, dawno. Też pytanie: kto i za co.

W sumie nigdy nie dowiedziała się do końca – kto on jest. Nigdy nie pozwolił, żeby mu wróżyła.

Teraz przemył jej twarz z krwi wyciekłej z nosa, ze śluzu i łez. Związał troczki koszuli. A wtedy w wiedźmę jakby wstąpiła nadzieja.

– Stworze, bierz się do roboty, leniu! – rozkazała. – Uwolnij mnie! Nas. – Zawahała się. – No przecież, nas oboje uwolnij, już!

– To nie będzie za darmo.

– Nic nigdy nie jest za darmo. Zawsze trzeba zapłacić!

– Jeżeli przysięgniesz.

– Ale przecież zakład…

– Zakład obowiązuje – zaśpiewały czorty nieskładnym chórem. – Jest nierozstrzygnięty, aż poddasz się i wtedy twoja dusza będzie nasza, pyszna, wiedźmia dusza. Albo umrzesz taka uparta i dobra dusza się zmarnuje. Ale jeżeli chcesz, żebyśmy ci pomogli, musisz przysiąc służbę, dopóki żyjesz.

Nagle wiedźma zorientowała się, że brodaty wojak patrzy dokładnie w miejsce, gdzie w poświacie pochodni przelewają się patykowate niby-nogi czarnego stwora. Gdzie tuż obok odmieniają się w niepewnych formach trupia mucha i pająk.

– Ty ich widzisz? – szepnęła, nie wiedząc, czy bardziej ją to cieszy, czy niepokoi.

Skinął głową na „tak”.

– On już przysięgał – zachichotał nietoperz, w którego przeobraził się chwilę wcześniej pająk.

– To co robi w lochu?

– Czeka na ciebie.

Wiedźma nabrała gwałtownie powietrza, rozkasłała się, zwisła na przypiętym do ściany łańcuchu. Wojak dał jej więcej wody.

– Dobrze – powiedziała wreszcie. – Czaruj, Złe. Niech się stanie.

Z wąskiego okienka u pułapu padał promień księżycowej pełni. W miarę, jak światło zalewało loch, topiły się wiedźmie łańcuchy, topiły się kraty. Katowscy pachołkowie zasnęli nad grą w kości. Pochodnia zasyczała i zgasła, a wszędzie było tylko światło księżyca – nawet w głębi korytarza, gdzie nie miało prawa go być.

Wyszli we dwoje, jak sen, zostawiając za sobą całun niepamięci. On z arkebuzem w garści, ona w ubraniu jednego z pachołków. Poszli w step, daleko, na rozstaje. Przed nimi leciało stadko nietoperzy, mieniących się w locie sugestią bezkształtności. Kocim futrem, muszym brzękiem, niedookreślonym obsydianowym błyskiem.

 

*

 

Tymosza wracał z wyprawy, wioząc dla siostry piękny łup, ale jej we dworze nie zastał. Mało tego – na jego widok czeladź wyszła na powitanie z samopałami, a we wsi chłopkowie próbowali go psami poszczuć. Był sam i nie rozumiał sytuacji, więc się wycofał.

Dopiero od wędrownego dziada, który akurat szedł od wsi, dowiedział się, co się stało, a wtedy tylko konia zawrócił i pognał z powrotem do braci.

Poprosił pułkownika o ludzi, a on mu ich dał – co miał nie dać. Wtedy Tymosza wrócił na wzgórze nad szeroką doliną. Puścił z dymem i dwór, i wioskę. A przy nim zawsze Jurko – pierwszy mścił Tymofiejową siostrę, której na oczy nie widział, pierwszy palił i mordował. Kiedy po kilku tygodniach wrócił pan, zastał tylko zgliszcza.

Jednak skoro wędrowny dziad wiedział, dokąd czarownicę zabrano, trzeba było jej szukać, a to nie było proste. Nie znalazł jej Tymosza ani w lochu, który odwiedził bardzo uprzejmie, choć rozstawiwszy uprzednio chłopców na placu, ani na cmentarzu pod miasteczkiem, dokąd go mistrz małodobry skierował. Jurko poszedł też sam rozpytać między ludźmi, bo z nim chętniej rozmawiali.

Nic. Kamień w wodę. Utopili jak nic. Ale żeby tak zupełnie nikt o tym nie słyszał?

Kiedy Tymosza zostawił chłopców w obozie i dla zebrania myśli po raz kolejny szukał miejsca ze świeżo naruszoną ziemią wokół cmentarnego płotu, podeszła do niego stara babina. Miała prześliczne oczy koloru majowej trawy, ale on tego oczywiście nie zauważył, widząc w niej tylko bezkształtny kłąb szmat z kołtunem na głowie. Jednak spytany, czego szuka, odpowiedział – przecież chciał znaleźć.

A ona poradziła mu, że niedaleko stąd jest jar, uroczysko, dokąd ludzie w kłopocie mogą pójść, okrzyknąć się pod zaporą ze skał i prosić worożychę o pomoc.

 

*

 

Ze strzelcem nie można było, z oczywistych względów, tak po prostu pogadać. Ale można było go odwiedzić, przynieść pierniki z okazji przesilenia, posiedzieć. Zżyli się przez te lata, zaprzyjaźnili prawie, jeżeli liczyć drobne, codzienne zwyczaje i troskę.

Byli wspólnikami w niedoli. Oboje pogrążali się w przeklęte sprawy coraz głębiej, więc chociaż trzymali się razem – przeciw ludziom i przeciw czortom.

Teraz zjadła ze strzelcem pierniki, nie chcąc nawet pytać, czy w ogóle czuje ich smak. Może nie czuł, ale był zadowolony. Ciastka, święto, przebłysk spokojnej normalności.

Długo nie zabawiła, tym razem nie mogła. Przechodząc koło własnej chałupy, stłumiła chęć sprawdzenia, co z bratem; śpieszyła się. Słyszała z daleka, że oddział stoi jeszcze w kotlinie. Któryś z chłopców próbował nawet poprawić nastroje, śpiewając o takim jednym, co zamienił żonę na fajkę. Tłumaczyli mu, żeby się opamiętał, lecz on upierał się, że żony na wojnę się nie weźmie, a jak będzie naprawdę źle, to chociaż sobie człowiek zapali.

Młody głos zarechotał, widać ktoś nie znał jeszcze tej piosenki. Inni prędzej by sobie zapalili, ale tylko wiedźma coraz bardziej niepokoiła się, że owszem – zaraz będzie naprawdę źle.

– Nie kręć mi się między chłopakami – usłyszała nagle głos Antona. – Myślisz, że ja nie pamiętam? Jak byliśmy tu na wiosnę, sześciu poszło z tobą do stodoły. Żaden z nich już nie żyje.

– Byliście na wojnie, to i nie żyją.

Ona też pamiętała. Każdego z tych chłopców, chudych, rozhukanych, rozczulająco niezgrabnych. Jeden z wybitymi zębami, drugi trochę kulał, bo mu jeszcze w dzieciństwie źle złożyli nogę. Pod niebieskimi mundurowymi żupanami, co im je ataman sprawił, krzywo pocerowane koszule. Któryś miał buty dziurawe, inny piękne, czerwone, zdarte z trupa jakiegoś pana. Cenna szabla, jeszcze na morzu zdobyta, zabrany jeńcowi rysi kołpak z piórkiem, a wystarczył chleb ze smalcem, żeby przestali się bać.

– Zresztą, Antone… – Spojrzała mu bezczelnie prosto w oczy, w których migotały odblaski ogniska i pochodni; patrzyła spod futrzanej czapy, a warkocze z czerwonymi wstążeczkami spływały na delię. – Ty żyjesz, silny-mocny, krzepki jak dąb. A przecież tyle razy…

– Ale ja cię miałem normalnie sam, a nie w sześciu, na uroczysku, w wiosenną równonoc.

Przy świetle ogarka, który wtedy zabrali do stodoły, wydała się chłopcom wiedźma jeszcze ładniejsza – jej skóra taka biała, piersi takie pełne, uwolnione od wstążeczek warkocze długie jak u carewny. Myśleli, że ten zachwyt to od palanki i wygłodniałej ochoty.

Głupi chłopcy, szczęśliwi i tacy z siebie zadowoleni, że dzielą się z braćmi piękną wiedźmą. Kiedy klęczała przed nimi naga, jej warkocze wiły się po polepie jak czarne węże, a mrok wokół nich gęstniał.

Wiedźmie było żal. Ale czasem trzeba zapłacić. Kiedyś – za bezpieczne życie w jarze, za władzę worożychy. Wiosną – za wróżbę dla atamana, taką, w której nie tylko widzi się, co będzie, ale można też nieszczęścia odwrócić.

– Nie udawaj przed nami – zawył nagle wprost do jej ucha pająk ukryty w kołnierzu. – Podobało ci się!

– Słodka – szepnął nietoperz.

– Czarna – zarechotał stwór.

– Rozkosz – jęknęła kocica spod stodoły.

Wiedźma rozgoniłaby ich wrzaskiem, ale nie pod uważnym spojrzeniem oficera.

– Antone. Jest zimowe przesilenie.

– Tyle to ja właśnie wiem.

– Dlatego jedźcie już stąd wreszcie. Każ chłopcom siadać na konie.

Nawet nie czekał, żeby jej odpowiedzieć, od razu krzyknął rozkazy. Rozumny, odważny, ech.

Jeździł teraz z atamanem, bywał z nim w jarze, ale tutaj już nigdy jej nawet nie dotknął. Zawsze surowy, czujny – i smutny.

– Czekamy tylko na niego – wyjaśnił, gdy po chwili wrócił do wiedźmy.

– A on co?

– Poszedł do chałupy po swoje rzeczy i do Tymoszki.

– Tymosza śpi po makowej nalewce.

– Tym lepiej, tym krócej to potrwa.

Zgodziła się. Potem podniosła wzrok na skały nad labiryntem stanowiącym wyjście z kotliny. Na śliskiej od śniegu półce majaczył już na tle nieba cień strzelca z arkebuzem.

– On was przeprowadzi.

– Oleno…

Odwróciła się zdziwiona, ale Anton nic nie powiedział. Chyba chciał tylko na nią popatrzeć.

Wreszcie zjawił się ataman i zabrał ich z jaru w tę najdłuższą, najczarniejszą noc.

 

*

 

Wędrowali na rozstaje w księżycowym świetle – wiedźma i strzelec, jak we śnie. Nikogo żywego nie spotkali, Złe ich prowadziło, całym stadem, rozśpiewane, roześmiane, złośliwe.

Olena szła coraz wolniej, kasłała, piekły ją pod kołpaczkiem ślady od katowskiej brzytwy, bolały poranione nahajem plecy, trzęsła gorączka. Gdy byli już prawie na miejscu, stepowe czorty uspokoiły się nagle, jak dobrzy chłopcy na widok oficera.

Strzelec chrząknął ostrzegawczo. To już.

Na skarpie nad gościńcem, wśród zamkniętych na noc kwiatów, siedział ropuch, wielki jak ludzkie dziecko, takie, co się z nim już dogadać można.

Olena, w pierwszym zaskoczeniu, wyczuwając ważniejszą osobę, podeszła taka całkiem po chłopsku uległa.

– Wasza miłość…

I dopiero kiedy złapała się na myśli, jak tu ropucha podjąć pod kolana czy – w którą łapę? – pocałować, opamiętała się.

Toż to czort tylko, jeden z wielu.

– Jeżeli przysięgniesz, będziesz worożychą – powiedział ropuch takim tonem, jakby na sam koniec chciał ją jednak ostrzec.

– To dar!

– Nie – stwierdził sucho. – To cena za bezpieczne życie.

– To dar – powtórzyła, zerkając coraz bardziej niepewnie na strzelca, szukając u niego potwierdzenia.

Później nie umiała ostatecznie zdecydować, które z nich miało rację – ona czy to pomniejsze Złe paniątko pod postacią ropucha. Odkąd wyszła z rozstajów jako worożycha, patrzyła na ludzi z czułością – bo widziała w nich umierających.

Znała ich śmierć w niezliczonych wariantach. Czasem, gdy była gotowa zapłacić więcej, mogła zaburzyć, zamącić kipiel wodnej wróżby, pokierować ich losami i sama wybrać tę śmierć, która się dopełni.

Na razie ropuch wskazał jej drogę – dalej w światło pełni.

– Musisz pójść sama.

Wiedźma obejrzała się na strzelca, ale on jej przecież nie powie, co tam będzie. Starał się chyba dodać jej spojrzeniem otuchy i to dopiero ją przeraziło.

Poszła jednak, aż zniknęli za zakrętem – i strzelec, i ropuch. Przy samych rozstajach rosła wierzba, a na wierzbie siedziało Złe.

Olena w nagłym przypływie hardości nie padła mu do stóp. Ukłoniła się tylko w pas kołpaczkiem katowskiego pachołka i stała, śmiało patrząc Złemu prosto w lodowate oczy. Wtedy zlazło z drzewa i zjadło jej kawałek duszy.

Ale przecież tylko maleńki.

 

*

 

Anton wiódł już oddział z kotliny, po skałach wysoko przemykał strzelec-przewodnik. Ataman zamienił jeszcze z wiedźmą parę słów i czekał, jakby wiedząc – skąd niby? – że najlepiej będzie, jeżeli to właśnie on pójdzie jako tylna straż przez czortowe uroczysko.

– Tylko niech się u ciebie Tymoszka całkiem nie rozleniwi pod ciepłą pierzyną – zadrwił, żeby zgłuszyć niepokój, że nawet nie mógł się z nieprzytomnym rozmówić przed odjazdem.

– Już ja mu znajdę zajęcie.

Jak trochę wyzdrowieje i nie będzie mógł usiedzieć w miejscu, to go przecież wiedźma postronkiem w jarze nie uwiąże. Niech chodzi ze strzelcem polować, niech się włóczy po wioskach na zabawy, z dziewuchami tańczyć – i co insze.

Ale na wojnę pójdzie dopiero jesienią, na wielką bitwę. Wielką, krwawą klęskę, o której ludzie będą pamiętać przez setki lat.

Nie zapomną, że kiedy młody wódz wyprowadzał przez bagna z oblężonego taboru ostatnich ocalałych dobrych chłopców, jeden z nich bronił się aż do wieczora, osaczony samotnie na czółnie.

Aż się sam król zainteresował tym ponurym widowiskiem, nie pozwolił zastrzelić wojownika z dystansu i przyglądał się walce.

Tak stanie się jesienią. W zimową najdłuższą noc wiedźma żegnała odjeżdżające wojsko. Patrzyła, jak konie niosące ludzi atamana znikają jeden za drugim w ciemności oblodzonego jaru, wśród odbłysków pochodni.

Sam ataman, pyszny, strojny, w szubie i kołpaku, zamachał jeszcze do niej, uderzył karego wierzchowca nahajem i ruszył za oddziałem. Po obu stronach jego konia biegły czarne piesy-biesy, raz warcząc, a raz się łasząc, bo wyczuwały przecież i w atamanie – czortowe dziecko.

Nie widział ich.

– Do nogi! – syknęła wiedźma.

Piesy-biesy zawróciły niechętnie.

Ja teraz Tymoszę wyratuję, myślała. Uhołubię, ukocham – aż w końcu ci go oddam. A wtedy on umrze za ciebie drugi raz.

 

 

Anna Nieznaj,
Lublin, równonoc jesienna 2019

 




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Agnieszka Hałas „Pokłosie pewnego bankructwa”
Opowiadania Agnieszka Hałas - 5 września 2017

Niniejsze opowiadanie to świetna okazja do zaznajomienia się z głównym bohaterem cyklu…

[RECENZJA] „Dolina niesamowitości” Anna Nieznaj
Recenzje fantastyczne Hanna Fronczak - 1 października 2021

Po lekturze byłam usatysfakcjonowana. Nie tylko dlatego, że mogłam spędzić dwa wieczory…

Michał Cholewa „Sabotaż funkcji celu”
Opowiadania Michał Cholewa - 31 grudnia 2023

Od pierwszego do dwudziestego czwartego grudnia trwał Whamageddon – czyli adwentowa gra…

Komentarze: 9

  1. riina91 pisze:

    Super! Świetnie się czytało :) Jestem chętna na więcej!

    • Cranberry pisze:

      Ogromnie się cieszę :)
      Więcej nawet jest! To opowiadanie „Zazula, kukułeczka moja”, które można przeczytać w antologii „Harde Baśnie”.

      cranberry czyli AN

  2. przeźroczysta mgła pisze:

    Zamiast chłopcy powinno być mołojcy pani pisarko

    • Cranberry pisze:

      Ależ nie :) Miło mi, że zwracasz uwagę na to konsekwentne „chłopcowanie” – „semeni” i (w pokrewnym acz nie identycznym kontekście) „mołojcy” pojawiają się w „Zazuli, kukułeczce mojej”, bliźniaczym do tego opowiadaniu, które ukazało się w antologii „Harde Baśnie”. W „Zazuli” używam nazw geograficznych, nazwisk i jest konkretny kontekst historyczny (w Sienkiewiczowskiej aranżacji, bo to też dodatkowy temat – Trylogia a historia), w „Czortowych dzieciach” nie ma nazw geograficznych, to baśń.
      Miałam dużo zabawy z tym niuansowaniem, miło, że ktoś zauważył, nawet jeżeli nie do końca się spodobało ;)
      Formalnie rzecz biorąc, chłopcy atamana z „Czortowych dzieci” nie są mołojcami, bo w tym tekście nie jesteśmy w Ukrainie. A wojownik z finału niekoniecznie jest anonimowym Kozakiem spod Beresteczka (a Beresteczko nie było jesienią ;) )

      cranberry czyli AN

  3. Paweł Mi pisze:

    Doczytałem do słowa „herstoria”. Jak coś się zaczyna od lewackiego bełkotu, to szkoda na to coś mojego czasu.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit