Opowiadanie promujące polską premierę książki Chucka Wendiga pt. „Drozdy”.
Stoi przed budynkiem z piaskowca w świetle lampy sodowej.
Sińce zaczęły już blednąć. Skaleczenia – na jej wargach i podbródku, w poprzek brwi i na dłoniach – do tej pory zdążyły się już zrosnąć. Jakiś czas będzie jeszcze kuleć, ale trudno.
Skrzynka, którą trzyma w dłoniach, jest ciężka. Ale warta tego. Bo to jej bilet powrotny.
Jack otwiera drzwi. Jest szczęśliwy, że ją widzi? Czy tylko zaskoczony?
– Amanda – mówi.
– Wiem, że uwielbiasz szkocką. – To pierwsze słowa, jakie wydobywają się z jej ust, mimo że nie widziała go od lat. Potem unosi skrzynkę, mając nadzieję, że ją przejmie. – Ale to nie jest zwykła szkocka, to jest coś o wiele lepszego, e… naprawdę rzadkiego… – Jest zdenerwowana. Nie powinna być zdenerwowana. Zważywszy na wszystko. Ale wyobraża sobie ich pocałunek: pierwszy od bardzo dawna, pierwszy od momentu, gdy to wszystko się wydarzyło. – Wiele przeszłam, żeby to dla ciebie zdobyć.
* * *
Ateles zaskrzeczał i kopnął ją w twarz, wzbijając mgiełkę potu.
Druga małpa wskoczyła jej na plecy, pohukując i wrzeszcząc.
Amanda złapała tę za sobą i użyła jej niczym kosy, którą zbiła Atelesa z nóg, po czym wypuściła ją z rąk, co spowodowało, że obie małpy zwaliły się na siebie. Przekoziołkowały w kąt dziedzińca, gdzie przewróciły doniczkę z terakoty pełną przypominającego trzcinę papirusu. Para niezgrabnych naczelnych zaczęła z krzykiem wspinać się po sobie nawzajem. W głębi ich gardeł mogła dostrzec migające czerwone światełka.
– Czego chcesz? – spytał Kebir, głaszcząc fenka siedzącego mu na kościstym ramieniu niczym anioł, który przysiadł na szpilce. Pistolet w jego dłoni wycelowany był prosto w jej serce.
– Chcę Delacroix – powiedziała.
Kebir pokonał dzielącą ich przestrzeń. Wcisnął lufę pistoletu między jej piersi.
– Ale nie wiesz, gdzie on jest.
– Wiem, że jest tutaj, w Tangerze.
Kebir uśmiechnął się. Jego dziąsła były pomarszczone i odsłaniały szyjki zębów.
– Gdybym tylko powiedział ci gdzie.
Jego oczy rozszerzyły się, gdy zdał sobie sprawę z tego, że Amanda przyciska nóż khanjar z rączką z kości wielbłąda do jego męskości. Kebir westchnął.
– …Delacroix znajduje się pod Benhaddou.
* * *
– Wygląda na… starą – mówi Jack. Nie bierze od niej skrzynki. Drżą jej ramiona.
– Nie tylko starą, ale i wyjątkową. – Uśmiecha się. – Tak wyjątkową, jak to tylko możliwe. Jak ty. Jak my.
* * *
Trzymała Delacroix za podkoszulek, wbijając mu kolano w przypominający dynię bebech. Trzymała jego bełkoczący łeb nad ziejącą pustką otchłanią. Pod nim olbrzymie kamienne tryby dudniły i zgrzytały z każdym obrotem. Wygłodniałe koła sprawnie zamieniały w proch staczające się w przepaść kamienie.
– Wiesz, czego chcę! – przekrzykiwała hałas.
– Nie mam tego! Mówiłem ci już! Błagam!
Za nimi z szeptem polały się strumienie piasku: fragment ziemi oberwał się i rozbił z trzaskiem. Korpusy żołnierzy-robotów leżały tam do połowy pogrzebane.
Całe to miejsce miało za chwilę runąć. Doprowadziły do tego druty-potykacze i kamienie uruchamiające pułapki. Ale nie miała zamiaru teraz nad tym rozmyślać.
– Kto? – spytała. – Kto.
– Krüger! Sprzedałem ją Krügerowi. – Zaszlochał. Jego zachowanie sprawiło, że zawahała się na moment. Dorosły mężczyzna zanoszący się płaczem. Tyle mu wystarczyło. Pulchna dłoń wystrzeliła do przodu i nabrała garść piasku, a potem cisnęła jej w twarz. Amanda stoczyła się z jego potężnego cielska z łzawiącymi oczami, próbując mruganiem pozbyć się piekących łez. Gdy odzyskała wzrok, Delacroix kulił się już w ukrytym bocznym przejściu, a ściana szybko się za nim zasuwała.
Było to nieistotne. Znała nazwisko. I tak wiele ono wyjaśniało. Te małpy. Te roboty.
* * *
On jej nie bierze. Ona nie może tego zrozumieć.
– Dużo już czasu minęło – mówi on. Ogląda się przez ramię. Czego tam szuka? Ona wyobraża sobie, że znowu się kochają. Jak cudowne to będzie uczucie.
* * *
Krüger tanecznym krokiem przemierzył pomieszczenie z zakraplaczem do oczu w dłoni, tu robiąc piruet, tam tańcząc walca. Odchylił do tyłu swą urodziwą głowę, wyciągnął język, a następnie umieścił na nim kroplę bursztynowego płynu. Krüger wyglądał niczym dziecko zjadające płatki śniegu. Zaśmiał się.
A potem – raz-dwa-trzy – przemieścił się pod ścianę, gdzie stali jego superżołnierze. Dziewięciu z nich. A każdy niczym monstrum Frankensteina pozszywany z kawałków ciała, plastiku i metalu. Krüger złapał jednego z nich za szczękę i pociągnął. Ścisnął zbiorniczek zakraplacza i wpuścił kropelkę płynu do ust żołnierza.
Oczy cyborga otworzyły się powoli i nabrały ostrości. Półczłowiek poruszył się w więzach.
Krüger dumnym krokiem ruszył ku następnemu, pogwizdując.
Ale nie dotarł. Kolba karabinu trzasnęła go w tył głowy.
Podniósł wzrok, leżąc na ziemi. Amanda przystawiła mu lufę karabinu kaliber .30-30 do gardła.
– Koszmarnie wyglądasz – powiedział Krüger.
I tak też było. Rozcięta warga. Krew płynąca ze skaleczenia na czole. A co gorsza, ciągle jeszcze kulała po ucieczce z zapadającego się grobowca pod Aït Benhaddou. No i zabezpieczenia w wieży Krügera były najwyższej klasy.
– Zabieram szkocką Shackletona – oznajmiła.
– Czym będę bez niej napędzał moje śliczne maleństwa?
Wzruszyła ramionami.
– Nie będziesz. Potrzebuję jej dla kogoś.
– Czyżbym dostrzegał miłość w twoich oczach?
Ach, ten stary romantyk.
– Tak właśnie jest.
– To możesz ją sobie wziąć. – Zaśmiał się, ale potem niespodziewanie krzyknął: – Zabij ją!
Pierś superżołnierza nadęła się, rozrywając krępującą go metalową obręcz. Cyborg zaryczał z metalicznym jękiem…
Paf!
Amanda wpakowała mu kulę w oko.
Cyborg runął na ziemię niczym stos filiżanek.
Krüger wyglądał na zdruzgotanego.
– Wybacz – powiedziała, a potem kopnęła go w twarz.
* * *
– Już nie piję – mówi Jack, cofając się o krok.
– Nie, poczekaj – mówi ona, śmiejąc się, bo nagle to wszystko wydaje jej się niedorzeczne. – To jest szkocka Shackletona. Zaginiona. Przechowywana w lodach Antarktyki przez sto lat. Nikt więcej nie będzie miał okazji jej spróbować. Tylko ty i ja. – Czuje, jak jej serce zamiera. – Przecież uwielbiasz szkocką.
Za jego plecami otwierają się drzwi. Wybiega zza nich mała dziewczynka, najwyżej trzyletnia – z warkoczykami, w jednoczęściowej piżamce i z piegami na policzkach – i przykleja się do jego nogi. – Tato, tato, bajka na dobranoc!
– Naprawdę dużo czasu już minęło – mówi raz jeszcze, a ona nie jest pewna, czy mają to być przeprosiny, wyjaśnienie, czy co. Ale wtedy Jack cofa się o kolejny krok, a potem jeszcze jeden, i wraca razem z dziewczynką do środka. Drzwi zamykają się za nimi z delikatnym, niepewnym kliknięciem.
– Kocham cię – mówi Amanda do drzwi. Zostawia skrzynkę na schodach.
© CHUCK WENDIG 2011
Pobierz tekst:
Teatrzyk absurdu ma zaszczyt przedstawić…
Recenzja powieści Mileny Wójtowicz „Post scriptum”. Czy można sobie wyobrazić bardziej prozaiczny…
„House Reborn” – nowe rozszerzenie do „Star Trek Online”
Właśnie wystartował nowy, zatytułowany „House Reborn”, dodatek do „Star Trek Online”. Jak…
Nominacje do Nagrody Zajdla za 2019 rok
Właśnie ogłoszono nominacje do Nagrody Fandomu Polskiego im. Janusza A. Zajdla za…