Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Hanna Fronczak „Przez chwilę bogom równy”

Opowiadania Hanna Fronczak - 21 września 2012

– … W takim razie życie jest niegodnym, pełnym upokorzeń koszmarem. Nie można żyć stale w obliczu śmierci, w przeświadczeniu, że wszystko jest nicością.

– Większość ludzi nie zastanawia się nad tym. Ani nad śmiercią, ani nad bezsensem życia.

– Choć pewnego dnia przyjdzie im wydać ostatnie tchnienie i spojrzeć w mrok.

(Dialog rycerza Antoniusa Blocka ze Śmiercią z filmu Ingmara Bergmana „Siódma pieczęć”)

 

Schodziłem po ścieżce prowadzącej w dół niewielkiego wzniesienia. Tam, gdzie teren wyrównywał się, za kamiennym murkiem stał drewniany kościół ze spadzistym dachem. Budynek otaczał pierścień majestatycznych świerków.

A tuż obok miejsca, gdzie uchylona furtka zapraszała do wejścia, na kamiennym obmurowaniu, przechylony pod nieprawdopodobnym kątem, wisiał człowiek. Przyśpieszyłem kroku. Człowiek przewieszony przez płot jak szmaciana lalka? Wewnętrzny głos szeptał mi „zostaw”, ale poczucie przyzwoitości nie pozwoliło zostawić leżącego na pastwę nadciągającej nocy. Pobiegłem.

Wzniesienie okazało się bardziej strome, niż na to wyglądało, biegłem coraz szybciej i szybciej, balustrada była coraz bliżej… a wtedy leżąca postać uniosła się płynnym, gadzim ruchem. To była kobieta, piękna i bardzo blada, ubrana w czarną, aksamitną suknię, w długich, balowych rękawiczkach z pomarańczowej mory. Przywodziła na myśl ciemnowłosą Ritę Hayworth. W prawej dłoni trzymała tamburyno, głowę wieńczyła jej cierniowa korona. Podeszła do mnie krokiem tak drobnym, że wydawała się ślizgać nad ziemią. W czarnych oczach miała pustkę i strach. Cofnęła się, a potem obróciła, zamiatając suknią kamieniste podłoże, urękawicznioną dłonią postukując w tamburyno. Jej wysmukła sylwetka wygięła się nienaturalnie. Znów zajrzała mi w oczy. Patrzyła spokojnie i zimno. Zrobiło mi się nieswojo, od pięknej Rity wionęło chłodem. Odsunąłem się nieco, a ona podpłynęła do mnie i delikatnie pocałowała w usta. Jej wargi były zimne i gładkie jak szkło.

– Jestem Śmierć – przemówiła. – Zatańcz ze mną, a wszystko inne przestanie być ważne.

Zsunęła rękawiczkę, wyciągając ku mnie nagą dłoń, piękną, wąską, o smukłych palcach i grzbiecie poszarpanym krwawosinym stygmatem. Spojrzała na mnie smutno, a jej oczy miały wyraz absolutnego poddania.

Nie przyjąłem zaproszenia. Nie umiałem. Dusił mnie strach.

***

Otworzyłem oczy i roześmiałem się nerwowo. Sen był niedorzeczny. Zasługiwał tylko na śmiech.

Rozejrzałem się dookoła – wszystko było takie samo, jak zawsze. Wyleniała skóra z dzika na podłodze. Telewizor z ekranem pokrytym warstwą kurzu (dziś na pewno, na pewno muszę posprzątać!). Książki, które przestały już mieścić się na półkach i leżały pod ścianami w grożących upadkiem stosach. Patrzyłem na to wszystko, a głowę wypełniła mi nagła myśl:

„Przecież ja umrę w tym roku.”

Przewróciłem się na bok, zamknąłem oczy. Próbowałem przywołać sen, ale nie przychodził. Usiadłem w pościeli, a świadomość tego, co ma nastąpić, znów poraziła mnie swą pełnią.

Umrę w tym roku. Wiem to. Po prostu to wiem.

 

***

Wedle wszelkich dostępnych informacji w Polsce nie orzeka się już wyroków śmierci. Kiedyś było inaczej – skazani na karę główną przebywali w swojej celi, a każdy dzień wydawał im się ostatnim. Czekali – na zmianę ustawy, rewizję wyroku, cud z niebios. Problemy takich skazańców nigdy nie zaprzątały mi myśli, były równie obce jak sposoby połowów dalekomorskich czy paryska moda. A teraz wszystko się odmieniło.

Dni płynęły jeden za drugim, szybko jak rzeka, a ja nie mogłem pogodzić się z pewnością końca. Umrzesz – krzyczał budzik. Już niedługo – ćwierkały ptaki na drzewie. Przygotuj się – dzwonił tramwaj, który wiózł mnie do pracy. Zaciskałem zęby. Budziłem się – i zaciskałem zęby. Witałem kolejny dzień, który mógł być moim ostatnim. Za oknami niebieszczyło się lutowe niebo, a ja wiedziałem, że nie doczekam jesieni.

Przyjaciele pytali, co się ze mną dzieje, więc początkowo odpowiadałem szczerze, nie miałem wszak nic do ukrycia. Patrzyli na mnie zdziwieni, pytająco unosząc brwi. Zajmowali się mną – wyciągali do kina, na piwo, na niekończące się nocne Polaków rozmowy. Szedłem, rozmawiałem z nimi, i byłem im wdzięczny. Do pewnego momentu.

Zorientowałem się, że z dnia na dzień stałem się dla nich ekscentryczną towarzyską atrakcją, jak brodata kobieta czy cielę z dwiema głowami. Patrzcie, Robert zwariował, wydaje mu się, że umrze. Chodźcie do Roberta, posłuchajcie jego chorego ględzenia. Hej, to Robertino i jego najnowsza fiksacja. Chłopie, zrób coś ze sobą, zacznij zbierać znaczki, znajdź sobie babę, nie myśl o tym. Napij się wódki, jedź z nami nad Zalew Zegrzyński, rozpalimy ognisko, będziemy piekli kiełbaski… Tylko, na litość boską, nie rób już takiej ponurej miny!

Miałem trzydzieści jeden lat i trudno mi było z dnia na dzień oswoić się z myślą, że więcej ich już nie będzie. Świadomość, że na nic nie mam już czasu, górowała nade mną, przytłaczała swym ogromem. Przyjąłem ją za pewnik, tak nagle, jak nagle się pojawiła. Wiedziałem. I nie mogłem oswoić się z myślą, że od tego wyroku nie może być odwołania.

 

***

Wlokłem się przez podwórko noga za nogą, podążając ku klatce schodowej. Nie chciało mi się pić, nie chciało mi się jeść, nie chciało mi się nic. Z niejaką obawą zerknąłem w okna. Moje, rzecz jasna, były ciemne, ale sąsiednie jaśniały złotym blaskiem. Niestety. Moją sąsiadką z piętra jest samotna kobieta. Nie sądziłem, że takie istnieją, myślałem, że występują jedynie w niewybrednych dowcipach, które mężczyźni opowiadają sobie przy kieliszku.

Na imię ma Aniela, lecz każe tytułować się Andżelą. Czym się zajmuje – tego nie wie nikt. Wiosen liczy sobie około trzydziestu, lecz usilnie stara się przekonać wszystkich naokoło, że ma niecałe trzynaście. Kiedy ją widzę, nie wiem, czy mam śmiać się, czy kląć – powinna powiesić sobie na szyi tabliczkę z napisem „Którędy do najbliższego hentai”. Spódniczunia przed kościste kolanko, pasiaste podkolanówki, włoski zebrane w dwie sterczące kitki, strategiczny dekolt za pępek. Makijaż tektonicznej grubości, śmiech perlisty jak pokasływanie mopsika, oczka szeroko rozwarte na widok dziwów tego świata, naiwny uśmiech podstarzałej lolitki. Psiakrew!

Kiedy sprowadziłem się tu, na Podskarbińską, popełniłem błąd. Chciałem utrzymywać jak najlepsze stosunki z sąsiadami – i po kolei zapraszałem ich na kielicha i pogawędkę. Ileż się wtedy o życiu kamienicy dowiedziałem ciekawego! A kiedy przyszła kolej, zaprosiłem również Andżelę.

Od razu zaczęła zwracać się do mnie per „mój miły sąsiedzie”, od czego dostawałem białej gorączki. Patrzyła przeciągle w oczy, wachlowała rzęsami. Zaczęła nawiedzać mnie wieczorami, szczegółowo opowiadając o swych życiowych problemach (jaką farbę do włosów powinnam wybrać – aksamitną czerń czy czarny aksamit – ach, sama sobie nie poradzę!). Średnio co tydzień psuła jej się a to lampka, a to żelazko, a to korki. Pukała wtedy do moich drzwi, osobliwie zawsze ubrana w coś skąpego i kusego, i szczebiotała wdzięcznie: „Przecież nie zostawisz mnie tak, mój miły sąsiedzie…”

Powoli wchodziłem na trzecie piętro. Byłem zrezygnowany i zły na cały świat. Mija zima, nadchodzi wiosna, niedługo będzie pod dostatkiem światła i powietrza. Przyjdzie lato, ludzie będą wyjeżdżać do Hiszpanii i na Mazury…

Drzwi do mieszkania Andżeli były uchylone. Popatrzyłem na wąską smugę światła i zacząłem przetrząsać kieszenie w poszukiwaniu kluczy.

Nie zdążyłem.

– Mój miły sąsiedzie – rozpromieniła się na powitanie – jak ty nędznie wyglądasz! Stało się coś?

Przecząco pokręciłem głową. Andżela miękko ujęła mnie pod ramię.

– Zaraz zaparzę dobrej, gorącej herbatki, od razu się lepiej poczujesz. Nie możesz tyle pracować, kto to słyszał, tak się przemęczać…

Dałem się poprowadzić, jak baran wiedziony na rzeź.

Było mi wszystko jedno. Jest infantylna? Co mi to przeszkadza, spędzę z nią upojny kwadransik, a nie resztę życia. Na swój sposób jest sprytna. Choć zamiast mózgu ma słodziutką różową piankę, doskonale wyczuła, że dziś może ze mną zrobić, co chce.

Odwróciła się do mnie z filiżanką w dłoniach.

– Mój miły sąsiedzie, oto herbatka dla ciebie. Nazywa się „niezapomniana noc”.

Uśmiechnąłem się z przymusem.

Nawet, gdybym teraz zrobił jej dziecko – i tak już go nie zobaczę.

 

***

W mojej kamienicy wszystkie balkony wychodzą na podwórze. W sąsiedniej klatce, na drugim piętrze, mieszka kobieta z chorowitym, pięcioletnim synem.

Stałem na balkonie i przyglądałem się malcowi. Wyszedł opatulony po czubek nosa, trzymając przed sobą plastikowy aparacik do puszczania baniek mydlanych. Uśmiechnąłem się w duchu.

Pięciolatek maczał przyrządzik w mydlinach i dmuchał zawzięcie; może nawet wkładał w swe zajęcie zbyt wiele serca. Bańki pękały pod jego oddechem.

Nie zauważyłem, kiedy próby zawziętego malucha zostały wreszcie uwieńczone powodzeniem. Udało mu się wygenerować gigantycznej wielkości kulę, która drżąc i tańcząc od wewnętrznych napięć dryfowała powoli w moim kierunku. Była pomarańczowo-czarna i rosła, i rosła, i zbliżała się…

A wewnątrz niej, zamknięty jak homunkulus w szklanej macicy, nadlatywał anioł. Zbliżył się do balustrady, ostrym szarpnięciem oranżowych skrzydeł rozerwał opalizujący pęcherz i spłynął mi na balkon jak gość z niewyśnionej jeszcze rzeczywistości.

Skóra przybysza lśniła antracytem, włosy migotały jak czarne płomienie. Oparł się o mur, pokryte nieprzezroczystą błoną skrzydła przewiesił przez balustradę. Na jego dłoniach zatańczyły niewielkie błyskawice, w powietrzu rozszedł się cichy trzask i rześki zapach ozonu.

Wyciągnął rękę. Zatrzymał ją o pół metra od mojej twarzy.

– Boisz się – przemówił szeptem. – Boisz. Czuję twój strach.

Miał rację.

– Spójrz na mnie – nakazał. – Czy naprawdę wydaję się taki przerażający?

Milczałem.

– Co czujesz?!!! – wykrzyknął z pasją.

– Podziw – odrzekłem posłusznie.

Był wspaniały. Potężny. Fundamentalny jak ogień i noc.

– Podziw? – pomarańczowe skrzydła poruszyły się lekko.

– Widziałem, jak tu przybyłeś – buchające od niego zimno przeniknęło mnie na wskroś. Jak to jest: władać taką potęgą?

– Możesz iść ze mną – stwierdził – jeśli tylko zechcesz.

Milczałem, wpatrując się w popękany beton pod stopami. „Żeby już było po wszystkim” – westchnąłem w duchu. „Niechby stał tu ze mną do końca świata” – pomyślałem zaraz potem.

– Boisz się – martwym głosem powtórzył anioł. – Strach i zazdrość – oto, co panuje nad tobą. Dobrze więc! – krzyknął, a jego głos niósł się rykiem gromu. – Bądź taki, jak ja! Rób tak, jak ja! Stań się tym, kim ja jestem – skoro tego pragniesz!

Nagłym gestem wyciągnął dłoń i uścisnął mi prawicę; miałem wrażenie, że zanurzam ją w kałuży płynnego azotu. A potem zaniósł się szalonym, opętańczym śmiechem i uleciał w powietrze – irracjonalny, nieprawdopodobny archanioł okolony przez wieniec błyskawic, z każdą chwilą malejący na tle złocistej łuny zachodu.

 

***

Wielokrotnie słyszałem ponure opowieści, których treścią była znienawidzona praca. Były to dla mnie historyjki o żelaznym wilku – ja zawsze miałem pod tym względem szczęście. Lubię grafikę komputerową. A w pracy miałem nawet przyjaciela. Pocieszny był z niego facet – malutki, chudziutki, z chopinowsko rozczochraną grzywą jasnych włosów. Wyglądał jak kopa siana wędrująca na cienkich nóżkach.

Zwracaliśmy się do niego per Wacik – wątpię, czy było na świecie dziesięć osób, które wiedziały, jak ma naprawdę na imię. Wacik był wielbicielem gier komputerowych, wydawać by się mogło, że granie stanowi sens i treść jego egzystencji. Był rzeczowy i konkretny, można nawet powiedzieć: bez polotu. Dlatego też niesłychanie zdziwiłem się, gdy piątkowego wieczoru, kiedy całe towarzystwo wychodziło z pracy do domu, Wacik nachylił się nade mną i robiąc tajemniczą minę wyszeptał mi do ucha:

– Przyjdź jutro w południe pod kolumnę Zygmunta.

– Dlaczego? – przystanąłem, zaintrygowany, ale on wykrzywił się tylko, machnął ręką i odszedł w pośpiechu. Taki to już był Wacik. Nie lubił zbędnych słów.

 

***

Szedłem wolnym krokiem – luty dobiegł końca i powoli nadchodziła wiosna. Nie było może zbyt ciepło, ale niebo było pogodne, a o godzinie siedemnastej, kiedy całą grupą wychodziliśmy z pracy, miasta nie dławiła już czarna noc. W krzakach darły się koty – swoją drogą, na swoje zaloty mogłyby wybrać jednak odrobinę cieplejszy miesiąc.

Z krzaków wysunął łebek jeden z marcowych birbantów i popatrzył na mnie błędnym wzrokiem. „Kici, kici!” – zawołałem do niego i przykucnąłem, by go pogłaskać. Lubię koty i one mnie lubią. Obszarpany teraz i ubłocony kocur należał do Andżeli i w przeciwieństwie do swojej pani nie był nachalny. Podchodził do mnie ostrożnie. Wyciągnąłem rękę. Szedł coraz wolniej… zatrzymał się.

A potem wygiął grzbiet w pałąk, podskoczył jak podrzucony sprężyną i ochryple wrzeszcząc zniknął w krzakach. Zdezorientowany, odprowadziłem go wzrokiem. „Czyżby tak działały kocie hormony?” – uśmiechnąłem się w duchu.

 

***

Sobotnia pogoda idealnie nadawała się na spacery. Zaintrygowany tajemniczą miną Wacika, nieco przed południem wsiadłem w tramwaj i ruszyłem przed siebie. Pod kolumnę Zygmunta? Trochę to nieprecyzyjne…

Nie lubię warszawskiej Starówki. Zdaję sobie sprawę, że stanowi pomnik przeszłości i dziedzictwo kultury. Wszystko to prawda, tylko jak na część stolicy zwaną Starym Miastem – dla mnie jest nieco za nowa. Wiem – wojna, zniszczenia, odbudowa. Ale liczącej pięćdziesiąt lat Starówce brakuje czegoś nieuchwytnego, wydobywającego się z murów Wrocławia czy Szczecina. Wiem – bieg historii był taki, a nie inny – ale ja i tak nie lubię warszawskiej Starówki.

Rozejrzałem się dokoła, zachodząc w głowę, co też Wacik mógł mieć na myśli. Tłum ludzi na wiadukcie przy kościele Świętej Anny był nieco gęściejszy – wolno ruszyłem w tamtym kierunku.

Dobiegły mnie dźwięki muzyki. „Uliczni śpiewacy” – pomyślałem obojętnie, przebijając się przez tłum. I nagle zamarłem w pół kroku.

Bo oto pośrodku kręgu, półtora metra ode mnie, stał ubrany w czarną skórę chłopak. Miał roześmiane oczy i dął w trąbkę. I był to Wacik we własnej, niewysokiej osobie.

Rad z niespodzianki, przedstawił mnie kumplom.

– Idę do samochodu po Mirkę – chudy osobnik z bródką rozejrzał się nerwowo. –Pogoda dobra, ludu kupa. Zaczynamy!

Wacik zaczął solo na trąbce, a ja stałem i wpatrywałem się w niego, jakby był najeźdźcą z kosmosu. Dobroduszny wielbiciel gier komputerowych dokonał na moich oczach przeobrażenia zupełnego. Patrzyłem na showmana, grającego jak zawodowiec i umiejętnie strzelającego spojrzeniami w kierunku co ładniejszych dziewczyn. Przez tłumek przebił się tyczkowaty basista z kobietą niosącą akordeon. Uśmiechnęła się do słuchaczy, zagrała na próbę kilka taktów, spojrzała na chłopaków, skinęła głową – i zaczęło się!

Miała niski, bardzo silny głos, który docierał chyba do najdalszych zakamarków Placu Zamkowego. Śpiewając, śmiała się, widać było, że żyje dla tych kilku chwil. Nie była ładna. Miała ogniście rude włosy, niesłychanie bladą twarz i sine cienie pod oczyma. Była drobna, wręcz chuda. Ubrana w szerokie, aksamitne spodnie, obszerną pelerynę i fantazyjny kapelusz – nie należała do tej epoki. Oczyma duszy zobaczyłem ją w towarzystwie truwerów i wagantów, jadącą na koniu w barwnym kropierzu, zamiast akordeonu trzymającą w dłoniach cytrę. Patrzyłem. Patrzyłam tak, jak patrzy umierający z pragnienia na oazę, która nareszcie nie okazała się fatamorganą.

Nigdy nie miałem problemów z kobietami. Miałem trzydzieści jeden lat i jak dotąd, chwała Bogu, jakoś sobie radziłem. Były różne – brzydkie, ładne, starsze, młodsze… Każdą z nich mogłem określić jednym słowem – kochanka. Żadna z nich nie zasłużyła sobie na nic więcej. A teraz brakowało mi słów. Mnie, Robertinowi Złotoustemu. Cholera!

 

***

Leżałem w łóżku i wpatrywałem się w sufit. Była czwarta nad ranem. Miałem za sobą jeden z najdłuższych dni w swoim życiu.

– Ona ma już ponad trzydzieści pięć lat – szepnął mi po koncercie Wacik, kiedy siedzieliśmy w barze, popijając piwko. – Daliśmy ogłoszenie do gazety, że szukamy wokalistki. Przyszło dziewięć panienek, ona była ostatnia. Żaden z nas się nie zastanawiał.

– To moja pasja – mówiła Mirka – muzyka to moje życie. W domu zawsze było biednie, miałam trzy siostry, rodzice rozwiedli się, kiedy byłyśmy jeszcze w podstawówce. Mama jest nerwowa… Nauczyła nas, że kiedy jesteśmy wściekłe na siebie lub na cały świat, zamiast wywoływać awantury i wrzeszczeć – lepiej robić to, co ona. A ona? Gdy szarpała nią złość, chwytała za flet i grała na nim do utraty tchu!

Słuchałem jej, jakby snuła opowieść z tysiącznej i pierwszej nocy.

 

***

Słyszałem kiedyś, że da się wyliczyć prawdopodobieństwo każdego, nawet najbardziej niesłychanego wydarzenia. Jeżeli, powiedzmy, chcemy dowiedzieć się, kiedy wyskoczy z szyn tramwaj numer 15, po zebraniu odpowiednich danych i wykonaniu szeregu działań otrzymamy wynik, który będzie nawet zbliżony do prawdy. Matematyka twierdzi, że prawdopodobieństwo nigdy nie jest równe zeru. Nie wierzyłem temu, mogłem przytoczyć całą masę zdarzeń, które nigdy nie będą miały miejsca.

A kiedy w poniedziałek wieczorem wróciłem do domu, na mojej klatce schodowej, na parapecie okna pomiędzy drugim a trzecim piętrem, siedziała Mirka i czytała książkę. Ujrzawszy ją, zamarłem w połowie oddechu, a ona, jak gdyby nic, pokazała mi okładkę czytanej lektury. Ingmar Bergman, „Scenariusze” – przeczytałem machinalnie.

Matematycy wygadują brednie. Prawdopodobieństwo takiego wydarzenia było równe zeru.

 

***

Mężczyzna i kobieta, uczący się swoich ciał. Za wcześnie? To było nieuchronne i gwałtowne jak katastrofa lotnicza. Czy komukolwiek przyszłoby do głowy potępiać samolot za to, że się rozbił?

 

***

W przeddzień środowego meczu zapukał do mnie sąsiad z parteru, i zapytał, czy mógłby przyjść, by wspólnie obejrzeć, jak nasze orły na wyjeździe po raz kolejny dostają łupnia. Zaprosiłem go bez wahania. Kupiłem kilka butelek piwa, nasypałem chipsów do miseczki i czekałem. Obydwaj rozsiedliśmy się wygodnie i poddaliśmy emocjom.

Sąsiad był takim samym fanatykiem jak ja, okrzyki w rodzaju: „Skrzydłami, skrzydłami!” i „Wal w lewy róg!” krzyżowały się w powietrzu. Kurczowo zaciskałem w dłoniach gazetę. Wynik był łatwy do przewidzenia. Kiedy transmisja dobiegła końca, otarliśmy pot z czoła i po kilku jakże krytycznych uwagach pożegnaliśmy się na progu.

Wróciłem przed telewizor. Nie miałem ochoty na kolację. Sięgnąłem po porzuconą gazetę, by sprawdzić, co jest jeszcze w programie.

Rozpostarłem ją – i znieruchomiałem.

Nie wiem, jak długo zaciskałem ją w dłoniach, emocjonując się meczem. Nie wiem, dlaczego stało się to, co się stało.

W płachcie papieru widniały brązowe na brzegach, jakby wypalone dziury, dokładnie w tych miejscach, gdzie dotykały ich moje ręce.

 

Zwariowałem?!

Wstałem, podszedłem do okna.

Na parapecie stał kwiatek w doniczce. Miał duże, ciemnozielone liście.

Złożyłem dłonie w amen po obu stronach jednego z nich, i stałem tak, bojąc się głębiej odetchnąć. Nie, to nieprawda, to sen. To mnie nie dotyczy, ja już przeżyłem swoją porcję niezwykłych wydarzeń, przypadających na ten rok.

Nie wiem, ile czasu tak trwałem. Minutę? Pięć minut? Kwadrans? Pół godziny? Po twarzy spływał mi pot, nogi trzęsły się jak ciepła galareta.

Odetchnąłem głęboko, jak pływak przed rzuceniem się w nieznaną wodę, i odjąłem ręce od liścia.

Na zielonej płaszczyźnie widniały ślady, odpowiadające kształtowi dłoni. Brązowe po brzegach, puste pośrodku.

Zamknąłem oczy.

Są na niebie i ziemi zjawiska, o których nie śniło się filozofom. Nie jestem filozofem, jestem grafikiem komputerowym. Urodzonym w zwyczajnym świecie, wierzącym w jego prawa. Kiedy upuszczę talerz, wierzę, że spadnie na podłogę i rozbije się w drobny mak. Słońce wstanie rano na wschodzie, a na zachodzie zakończy swój dyżur. Nie będzie tak, że upuszczony talerz uniesie się do góry, a z chmur zamiast deszczu spadnie na ziemię makaron świderki.

Kilka lat temu wraz z przyjaciółmi włóczyliśmy się latem po Mazurach. Było gorąco, my byliśmy młodzi i głodni wolności. Któregoś dnia udało się nam nakłonić przygodnego kierowcę ciężarówki, by zawiózł nas do dawnego pegeeru, szczycącego się posiadaniem na swym terenie ruin trzynastowiecznego krzyżackiego zamku.

Budowla trzymała się zdumiewająco dobrze, tu i ówdzie można jeszcze było odnaleźć ślady fresków, zdobiących ściany. Kierowca, człowiek młody i kontaktowy, opowiedział nam legendę o komturze, który zaprzedał diabłu duszę. Żył jednak zbyt długo, a diabłu znudziło się czekać. Przyszedł po rycerza osobiście, zabił go, przygniatając wielkim kamieniem. Kamień, mówił kierowca, leży po dziś dzień na zamkowym dziedzińcu. I wciąż widnieją na nim ślady czarcich pazurów.

Obejrzeliśmy sobie głaz dokładnie. Pamiętam te ślady. Były wielkości dłoni, brązowe, z wyraźnymi śladami palców. Długo dociekaliśmy wtedy, skąd tak naprawdę się wzięły.

A teraz stałem przy oknie. Zwykła kamienica, zwykłe mieszkanie, zwykły kwiatek w doniczce. I ja, Robert, zwykły facet. Ze strachem spojrzałem na swoje dłonie. Nic się nie zmieniło, były takie, jak zawsze.

„Bóg jest wyrafinowany, ale nie złośliwy” – powiedział nieboszczyk Einstein. Skąd, w takim razie, wzięły się te ślady na liściu?

I dlaczego kot Andżeli uciekł ode mnie, śmiertelnie przerażony!?

 

***

To był nowy budynek, jeszcze niewykończony. Rósł przed nim gruby kasztan. Była jesień, żółte liście szumiały w łagodnym wietrze, a kolczaste owoce upadając rozbijały się o ziemię. Pod drzewem leżała kupa gruzu, stała beczka lepiku i dwie rolki papy. Na ścianach iskrzył się szron.

W otwory okienne i drzwiowe nie wstawiono jeszcze ościeżnic. Przestąpiłem próg, minąłem wąską sień i znalazłem się w gigantycznym pokoju, przeznaczonym chyba na salę balową. Na samym jej środku stała samotna postać.

To był mężczyzna, piękny i blady jak antyczna rzeźba z białego marmuru. Miał ogromne, aksamitne oko. Jedno. Drugie – a może miejsce po nim? – przesłaniała klasyczna piracka opaska. Na głowie dumnie sterczał mu pomarańczowo-czarny irokez. Do połowy rozpięta ramoneska ukazywała chudy, owłosiony tors.

Na mój widok punk uśmiechnął się, ale uśmiech nie sięgnął oka. Wydmuchnął dym i odrzucił w kąt niedopalonego skręta.

– Siemanko, kolego! – przywitał mnie. Głos miał wysoki, ostry, niemal sopranowy, dźwięczny niczym kościelne organy.

– Witaj – wychrypiałem, podchodząc bliżej.

Mężczyzna rozwalił się na stosie desek i wykrzywił twarz w nieprzyjemnym grymasie. Gestem wskazał miejsce obok siebie – usiadłem natychmiast, dygocząc od dojmującego chłodu.

Jego palce bawiły się klamrą u pasa. Podciągnął nogi w brudnych, pomarańczowych jeansach, oparł brodę na kolanach. Wreszcie zamknął oko.

– Po co tu przyszedłeś? – powiedział z udręką. – Po co mnie prześladujesz? Czego jeszcze ode mnie chcesz? Dałem ci wszystko, co mam najlepszego, dałem całkowicie za darmo. Nie chcę cię oglądać. Odejdź. Już. W tej chwili.

Odszedłem.

 

***

Otworzyłem oczy – za oknami właśnie wstawał świt. Delikatne piórka chmur złociło wschodzące słońce. Na bezlistnym jeszcze drzewie ptaki czyniły poranny, wiosenny sejm. Słodka Rita, murzyński anioł, obdarty punk. Ktoś jeszcze? Przestańcie mnie nawiedzać, oszczędźcie moje sny.

 

***

Istnieje XVI-wieczny utwór muzyczny, zatytułowany „Rex”, sygnowany przez Jana z Lublina. Powolne, pełne dostojeństwa dźwięki, jak fanfary poprzedzające nadejście Majestatu. Przytłumione granie, jak cichnące szepty dworzan i podekscytowanej gawiedzi, wreszcie zmiana rytmu – bo oto wkroczył Rex, zaświeciło słońce, raduj się, kto żyje, wiwat wszystkie stany. Choćbym był nie wiem jak przygnębiony, kompozycja Jana z Lublina wywołuje uśmiech na mojej twarzy.

Utwór dobiegł końca; wsparłem głowę na splecionych dłoniach, chłonąc ciszę, jaka zawsze panuje w wielopiętrowym budynku. Gdy słucha się odpowiednio długo, okrzyki na schodach, telewizor sąsiada i autoalarm na parkingu przestają docierać do świadomości. Całe ciało opanowuje cisza i pustka.

A ja bardzo lubię taki stan.

Zamknąłem oczy.

 

Westchnąłem ciężko. Miałem trzydzieści jeden lat i wiedziałem, czego chcę. Chcę jej. Chcę tej ulicznej śpiewaczki, chcę jej głosu, jej ciała, jej życia!

Widziałem ją tuż przed sobą. Twarz zbyt pociągła, cera zbyt blada, usta zbyt wąskie. Cienie pod oczami. Z otchłani mej duszy usłyszałem cichutki chichot i nagle twarz poczęła się zmieniać. W kącikach oczu pojawiły się kurze łapki, czoło przecięły bruzdy, policzki utraciły swą jędrność. Zdawałem sobie sprawę, że tym, kto spowoduje jej starzenie – będę ja sam. Ja, Robert.

Nie, to nonsens…

Miną kolejne miesiące i lata, Mirka spać będzie w moich ramionach. Ja będę budził się co rano i patrzył. Sprawdzał, czy jest taka jak wczoraj, jak tydzień temu. Czy dotykając – nie niszczę jej, nie zabijam.

Potrzebuję jej. Pragnę jej. Przecież nawet bogowie odzyskują utraconą nieśmiertelność, kochając się ze zwykłymi śmiertelnikami!

Tak, wiem, prawdziwy mężczyzna nigdy nie płacze.

Ciekawe, co za kretyn to wymyślił!?

 

***

Przedwiośnie to chyba najbardziej paskudna pora roku. Pan Bozia, kiedy ją wymyślał, musiał być w wyjątkowo podłym humorze. Postawiłem kołnierz płaszcza, ukryłem dłonie w rękawach i szedłem przez wąskie uliczki Grochowa, błądząc wzrokiem po fasadach domów. Przeszłość i teraźniejszość, dwa w jednym. Odpadający ze ścian tynk sąsiadował z szaleńczo barwnym graffiti, ruina posiekana podczas wojny serią z karabinu przytulała się do tyleż nowoczesnego, co paskudnego budynku. Wszedłem na podwórko. Przed moim domem parkował srebrzysty mercedes. Na jego bagażniku leżała nadgryziona kajzerka.

Ulica Podskarbińska. Przed wojną na niej właśnie mieszkali moi dziadkowie.

Powinienem być o tej porze w pracy, rysować na ekranie elementy projektu, nie myśleć o absurdach i abstrakcjach. Do pracy przyszedłem jak zwykle wcześnie rano. Wacik już tam był, siedział w swoim boksie i grał na komputerze. Zastanawiające, jak też mu się to nigdy nie znudzi.

Zrobiłem sobie kawy i usiadłem na stanowisku. Uruchomiłem komputer, zeskanowałem szkic, pochyliłem się nad klawiaturą, by przystąpić do rysowania.

I wtedy trzasnęła koszula na moich plecach.

To była nowa koszula – mocna, z grubej, mięsistej bawełny. Kupiłem ją miesiąc temu i zachwycony zakupem nosiłem prawie na okrągło, piorąc ją wieczorami i zakładając rano. Klnąc przez zęby, ściągnąłem ją przez głowę, a potem wraz z Wacikiem obejrzeliśmy bardzo dokładnie miejsce rozdarcia.

Że też nie zwróciłem na to uwagi, ubierając się rankiem… ale też nigdy nie przyglądałem się zanadto własnym ubraniom. A szkoda. Tkanina na ramionach i łokciach miała grubość firanki.

Szef kazał mi iść do domu, bym mógł w spokoju się przebrać. Wyprosiłem wolny dzień – wiedziałem, że na pracy skupić się dziś nie będę w stanie.

Idąc na przystanek, zastanawiałem się, kiedy będziemy musieli wezwać serwisanta do mojego komputera.

Co podda się pierwsze? Klawiatura czy mysz? I ile ich zmienię, zanim szefowi wyda się to podejrzane?

 

***

Zaczął siąpić drobny deszczyk. Wszedłem wreszcie na klatkę, zapaliłem papierosa, i zrezygnowanym krokiem powlokłem się na górę.

Krople stukały o szyby. Dom po drugiej stronie Podskarbińskiej przybrał martwy, matowy odcień, który nie wiedzieć czemu skojarzył mi się ze skórą zdechłego słonia. Było południe. Marcowe południe. Szare chmury, szare budynki, szare drzewa… szary deszcz, zmywający ze świata wszystkie kolory.

Wyciągnąłem z bieliźniarki pół litra bolsa, trzymanego na wszelki wypadek. Postawiłem flaszkę na stole, z szafki wyjąłem kieliszek. Jeden. Dziś – jeden wystarczy.

No, to chlup. Co mi tam. Ależ, cholera, pada. Mirka pewno została w domu, lepiej niech dziś nie wychodzi, znowu się przeziębi. Kocham ją. Cholera.

No, to chluś! Co za świństwo, co oni w tym widzą… no to jeszcze jeden. Czy to Andżela stuka w ścianę? Co za namolna dzidzia piernik. Zdrówko! A może pójdę do niej, przytulę ją szczerze? Eee, nie warto, ona i tak sama się starzeje, bez mojej pomocy…

Skaal, Panie Boże. I co teraz będzie?

Hop! Jeszcze jeden. Coraz lepiej mi wchodzi, cholera. A może powinienem się cieszyć? Może rzucić w diabły te komputery, występować w cyrku i po jarmarkach? Proszę państwa, czapki z głów, pieniążki do kapelusza, bo oto wystąpi Robertino the Great, a jego dotyk ma moc zabijania!

Jest dobrze. Jest świetnie, a będzie jeszcze gorzej. A więc jeszcze raz. Na pohybel!

 

***

Dryfowałem w kosmicznie lodowatej przestrzeni, szeleszczącej jak czarne, jedwabne prześcieradło. Tu i ówdzie w miękkiej pustce zapalały się światełka – zielone, szafirowe, fioletowe – i zaraz gasły. Byłem bezcielesny, składałem się z czystej energii, byłem osobowością, myślą wyekstrahowaną z żywego organizmu.

Ślizgałem się po pajęczynie grawitacji, przenosiła mnie z miejsca na miejsce. Wszystkie problemy zostawiłem daleko… a może nigdy ich nie miałem? Prąd nieistniejącego powietrza znosił mnie na jedno ze świateł – morelowy ognik u zbiegu czarnej pustki i innego uniwersum.

Światełko rosło, przybrało kształt wirującej kuli, a następnie migotliwej zasłony, która wolno rozsunęła się na boki z teatralnym dostojeństwem. Ujrzałem węża, jakby żywcem przeniesionego z azteckich legend.

Trudno było określić jego długość, leżał zwinięty w malownicze pętle. Od czubka łba do koniuszka ogona pokrywały go czarno-pomarańczowe pióra. Miał zamknięte oczy.

I trzymał w pysku własny ogon.

Byłem już blisko, kiedy się poruszył. Wypluł ogon, rozprostował się, i – przysiągłbym – przeciągnął, jak czyni to kot po długiej drzemce. Kłapnął paszczą – i otworzył oczy.

To były ludzkie oczy. Już je kiedyś widziałem.

Orbitowałem wokół głowy węża, który zwinął się w pierścień i patrzył w moim kierunku. A potem uniósł głowę, chwycił moje widmowe ramię i ściągnął w dół. Na powrót oblokłem się w ciało.

– Przyszedłeś znów – dźwięcznym i czystym głosem oznajmił wąż. – Przyszedłeś znów, choć mówiłem, że nie chcę już cię oglądać. Odejdź więc – i nie wracaj, aż cię zawołam!

Trwałem w bezruchu.

– Każdy ma swoje zadanie i każdy ma swoje przeznaczenie – podjął. – Wszystko na tym świecie, żywe i nieożywione, pojawia się na nim z pełną nieświadomością swojej drogi. Dokonuje czynów wielkich lub fatalnych i zostaje za nie wynagrodzone. W odpowiedni sposób.

Wyprężył się, uniósł głowę na wysokość mojej twarzy. Za gardło porwał mnie strach.

– Ty otrzymałeś ode mnie dwa prezenty – ciągnął. – Bo są podarunki, których odrzucić nie wolno – jak śmierć, którą wzgardziłeś. Ofiarowałem ci więc taki prezent, jakiego użycie znacznie przekracza twoje zrozumienie. Dar, którego przyjąć nie wolno – a ty nosisz mój dotyk, nie wiedząc, jak i do czego go użyć.

Patrzył mi prosto w oczy. Czy pysk węża może cokolwiek wyrażać? Jego – emanował szyderstwem.

– Obraziłeś mnie, odrzucając pierwszy podarek. Ja zakpiłem z ciebie, dając ci ten drugi!

A wtedy runęła czarna pustka, i rozpłynęło się moje ciało, i poprzez wyrwę w pękającym kosmosie spojrzałem na przeciwległą stronę Podskarbińskiej.

 

***

Unoszę głowę znad blatu. Kieliszek spadł pod stół, butelka kołysze się w chwiejnej równowadze, oparta o plik gazet. W głowie huczą mi pioruny. Na miękkich nogach podchodzę bliżej okna; jest już ciemno, ale deszcz wciąż pada z tą samą równą, monotonną obojętnością.

Nie mogę pozbierać myśli.

… to tylko sny, przecież to tylko sny. Moje przedziwne, niepokojące sny. Przywołuję je przed oczyma, oglądam wklejone do albumu pamięci.

Czarnowłosa Rita Hayworth w cierniowej koronie. Naćpany jednooki punk w ramonesce. Gromowładny archanioł wewnątrz mydlanej bańki. Pierzasty wąż gryzący własny ogon.

Chwiejnym krokiem, powoli jak kosmonauta w stanie nieważkości, podchodzę do kanapy i sadowię się na niej ostrożnie.

Przez chwilę bogom równy… lecz żadnym z nich się nie stałem. Nie zyskałem ich bezwzględności, nie umiem odgadnąć krętych połączeń ich logiki. Jestem człowiekiem, ze wszystkimi zaletami i wadami gatunku ludzkiego. W tej chwili bardzo pijanym.

Machinalnie strzepuję poduszkę i układam się wygodnie. Tylko jedno mogę zrobić – pójść spać.

Kładę się z ufnością, że jak mnie udzielił się boski dotyk, tak i oni, kimkolwiek są, zyskali ode mnie bodaj cień ludzkiego strachu, zrozumienia i słabości. I że będą miłosierni – bo takie cechy im przypisujemy. A jeśli są, niech oszczędzą nam objawiania swej potęgi. Niech działają tak, jak zazwyczaj, zakulisowo, cicho i bez śladu. Dają i odbierają zgodnie ze swoją wolą.

Zamykam oczy, tuląc się do poduszki. Udzielono mi lekcji, jestem bystry, zrozumiałem ją. Wierzę, że gdy jutro wstanie nowy dzień, powitam go jako zwyczajny zjadacz chleba, w najmniejszy nawet sposób nie wyróżniający się z szarego tłumu bliźnich.

A jeśli nie będzie dane mi się obudzić?

Są rzeczy na niebie i ziemi… jednej z nich doświadczyłem. Dotknąłem gwiazd, stanąłem twarzą w twarz z niepoznanym. Już się nie boję.

Ukołysany szumem krwi w żyłach, zasypiam spokojnie.




Pobierz tekst:

    Mogą Cię zainteresować

    Zabawa w boga
    Recenzje fantastyczne nimfa bagienna - 15 września 2014

    Autor: Robert J. Szmidt Tytuł: „Łatwo być bogiem” Wydawca: Rebis 2014 Stron:…

    Białe święta

    Święta minęły, a wraz z nimi dylematy, jaki by tu kupić prezent.…

    [Recenzja] „Doktor Strange (Tom 2)” Jason Aaron, Kathryn Immonen (i in.)
    Komiks Marcin Chudoba - 3 kwietnia 2020

    Oto następna recenzja komiksowa Marcina Chudoby. Tym razem kilka słów o drugim…

    Dodaj komentarz

    Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

    Fahrenheit