Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Jagna Rolska „Kod boskości”

Opowiadania Jagna Rolska - 15 grudnia 2014
DSC03018
Foto: Hanna Fronczak

Preludium

Kiedy odkryłem, że mogę prawie wszystko? Nie potrafię podać konkretnej daty. Umiejętności narastały stopniowo. Jednym z pierwszych symptomów zmiany było niesamowite wyostrzenie się wzroku. Jeszcze do niedawna potrzebne mi były silne okulary dla moli książkowych z wadą minus pięć dioptrii. A pewnego dnia, siedząc na kiblu, bez trudu odczytałem treść anonsu towarzyskiego z gazety wciśniętej pod grzejnik dokładnie w przeciwległym rogu łazienki. Nie zaniepokoiło mnie to wówczas. Jak wiadomo, organizm ludzki zdolny jest do niesamowitych rzeczy, a możliwości regeneracji to najsłabiej zbadane zagadnienie medycyny. Skoro niektórzy są w stanie zwalczyć złośliwe guzy siłą pozytywnego myślenia, to poprawa wzroku doprawdy nie jest spektakularnym cudem ozdrowienia. Żeby nie było – i lojalnie uprzedzam – nie modlę się, nie chadzam do przybytków sakralnych i generalnie całe to metafizyczne gówno kompletnie na mnie nie działa. Nie mój klimat.

W tygodniu poprzedzającym cud zarosła mi łysina. Miałem niewielki problem z żylakami, ale to też zniknęło praktycznie z dnia na dzień. Miałem wrażenie, że mój organizm szykuje się do czegoś spektakularnego. Mieszkałem sam. Nie musiałem przed byłą żoną tłumaczyć się z żadnych zmian. Trochę mnie zmartwiło, że bez ostrzeżenia odcięto mi Internet, i nie potrafiłem zrozumieć, dlaczego z moich szaf zniknęły wszystkie ubrania. Zamiast tego podziwiałem w lustrze świeżo nabytą rzeźbę klatki piersiowej. Miedziane włosy odzyskały młodzieńczą świeżość i wiły się buńczucznie wokół sutków. Brzuch nabrał niespotykanej sprężystości, a z dłoni wymazano lata i przeznaczenie.

Dosłownie dwa dni później jakieś złośliwe licho popsuło mi telewizor, a telefon odpowiadał głuchą ciszą. Jak już wspomniałem, zniknęły wszystkie ubrania, więc wyprawa na zewnątrz wydawała się nieco kłopotliwa. Praktycznie z dnia na dzień straciłem poczucie łaknienia i pragnienia, ustały też wszystkie czynności fizjologiczne. Byłem podekscytowany, ale i zaniepokojony. A poza tym tęskniłem za innymi ludźmi. Wyglądałem zza firanek i chłonąłem wszelkie przejawy normalności.

W dniu cudu myślałem o synu i byłej żonie. Siedziałem na podłodze ze skrzyżowanymi nogami. Mieszkanie, obecnie kompletnie opróżnione z mebli, straszące krzywiznami poszarzałych ścian, zaczęło znikać. Wiedziałem, że moje życie tutaj zakończyło się bezpowrotnie, a ja mogłem jedynie zaakceptować ten stan rzeczy. Zerwałem się na równe nogi i stanąłem przed drzwiami wejściowymi… i czekałem, kompletnie nie wiedząc, na co.

Świat, ten znany od zawsze, właśnie się rozpadał. Nie miałem pojęcia, że atomy można obejrzeć gołym okiem, ale najwyraźniej mój zmysł wzroku wyostrzył się jeszcze bardziej. Wyglądało to jak rozbieranie gigantycznej budowli z klocków w czasie krótszym od mrugnięcia oka.

Stanąłem kompletnie nagi na zielonej, ciągnącej się po horyzont planszy.

 

Planeta

Szczerze mówiąc, pomimo ewidentnych symptomów boskości, nie byłem w stanie rozstrzygnąć, czy to Ziemia zmieniła swój szyk atomów, czy też raczej moje jestestwo zmaterializowało się w innej części Miejsca. Właściwie nic mi nie mogło zagrozić, więc skąd ten stan podenerwowania?

Ciągle wiązały mnie ziemskie uwarunkowania socjologiczne. Zastanawiałem się, co stało się z moim synem. Żył? A jeśli tak, to gdzie? Wreszcie: gdzie ja sam się znajduję? Boskość najwyraźniej posiadała pewne rysy. Nie znajdując odpowiedzi, postanowiłem zwiedzić mój nowy świat. Był kompletnie jałowy. Stanowił idealne połączenie nieruchomej trawy i nieskończoności bezchmurnego nieboskłonu. Zubożona wersja tapety startowej Windowsa. Przeszedłem ostrożnie kilka kroków i ponownie rozejrzałem się dokoła. Nie wiem dlaczego, ale spłynęła na mnie pewność, że wędrówka w którąkolwiek ze stron nie ma sensu, a trawa nie ma końca. Otaczająca mnie przestrzeń była gigantyczną wstęgą Möbiusa, czy raczej ich nieskończoną ilością, ułożonych promieniście i biegnących we wszystkich kierunkach horyzontu. Dokądkolwiek bym poszedł, – z pewnością podążyłbym dokładnie w to samo miejsce, w którym właśnie stałem, a czas wróciłby do punktu wyjścia. Jeśli mogłem cokolwiek ze sobą zrobić, to właśnie tu. Wędrówka nie miała sensu, nawet jeśli chciałbym zabić czas oczekiwania. Poza tym sytuacja wcale nie musiała wymagać oczekiwania na cokolwiek.

Może moim przeznaczeniem była jałowa egzystencja w tym dwuskładnikowym świecie, w którym z racji boskości miałbym trwać bez szwanku nieskończenie?

Nawet śmierć z pragnienia była w tym momencie o wiele bardziej pociągającym scenariuszem. Usiadłem po turecku i zamknąłem oczy, oddając się rozmyślaniom. Ciąg wydarzeń wydawał mi się nielogiczny. Nikt nie staje się bogiem, by utknąć na wieczność w patowej sytuacji. Bóg jest stwórcą, prawda?

Na próbę wymyśliłem ocean. Otrzymałem go. Zerwałem się na równe nogi i ze zdumieniem obserwowałem nieruchomą ciecz, odciętą od trawy równą linią. Otaczała mnie z każdej strony, niknąc za horyzontem. Stałem pośrodku sporej, trawiastej wyspy, wpatrując się w taflę wody. Nie poruszała jej nawet najdrobniejsza fala. Potwierdziły się moje przypuszczenia. Świat czekał na mnie. Na tchnienie boga.

Rezerwat

Czas nie miał dla mnie znaczenia w sensie biologicznym. Nie jadłem, nie spałem, nie wydalałem i nie potrzebowałem właściwie niczego. Jakaś siła pchała mnie jednak do tworzenia. I tworzyłem z zapamiętaniem. Pogrążony w transie modelowałem wyspę według własnego uznania i – co tu dużo mówić – kierując się wyłącznie boskimi kaprysami. Zachodni brzeg najeżyłem wysokimi klifami porośniętymi trawą, a południowe wybrzeże wystylizowałem na porośniętą palmami karaibską plażę. Zapragnąłem skalistych gór, które choć na chwilę pozwoliłyby omamić wzrok, napotykający co chwilę granicę wody, skoncentrowałem więc ruchy górotwórcze na wschodzie. Tam również w otulinie skał wymyśliłem swój dom. Co ciekawe, posiadał wszelkie udogodnienia niezbędne kruchemu człowiekowi, którym już przecież nie byłem. Przyzwyczajenie drugą naturą boga.

Północną linię brzegową umocniłem i stworzyłem port. Nieco w głębi lądu postawiłem kolonię domów. Możliwe, że kompletnie nie pasowały do otoczenia, ale wychowałem się na stołecznym Żoliborzu i wspomnienie willi z okresu dwudziestolecia międzywojennego, zamienionych w czasach, gdy byłem dzieckiem, na skanseny, przemawiała do mojej wyobraźni bardzo mocno. Kilkanaście ustawionych w dwóch rzędach domów połączyłem brukowaną uliczką. Zadbałem nawet o latarnie gazowe. Osiedle kosztowało mnie sporo zachodu. Wyposażenie go w niezbędne media, nawet tak prymitywne, jak w międzywojniu, wymagało stworzenia rzek i wodociągów, złóż gazu i gazociągu, oczyszczalni ścieków oraz elektryczności. Każdy dom miał ogród urządzony w staromodnym stylu – z pergolami uginającymi się od pnączy czerwonych róż. Okna zdobiły koronkowe firanki. Miałem nieskończoność czasu, więc niezmordowanie udoskonalałem dzieło. Wreszcie, gdy efekt wydał mi się zadowalający, stworzyłem mały rynek z kamienicami zapamiętanymi z wojennych rycin. Na parterze urządziłem sklepiki, a wokół klombu pełnego róż ulokowałem drewniane ławki.

Nie odczuwałem zmęczenia, ale usiadłem na jednej z nich, próbując sobie wyobrazić ulgę człowieka kryjącego się w cieniu ogromnego kasztanowca podczas upalnego dnia. Nie wiedziałem, co mam jeszcze zrobić. Co dalej? Dlaczego wszystko było pozbawione sensu i nic mnie nie cieszyło? Zawsze myślałem, że życie boga jest… hmmm… boskie. Nie było. Niewykluczone, że to ja byłem wybrakowanym bogiem, ale jakby tak oprzeć się na przekazach biblijnych, to chyba chodziło o coś więcej niż umeblowanie spłachetka lądu. Idealny w formie bezruch nie satysfakcjonował wszechmocnych. Ożywiali się, tworząc kompletny bałagan organizmów ożywionych, i realizując się potem na ostrym dyżurze biosfery.

Właśnie tego mi było trzeba. Zwierząt i ludzi. Sensu tworzenia. Zapragnąłem stworzyć życie.

Pierwsza próba była totalną porażką. Każdy bóg powinien wiedzieć coś na temat fizjologii i jej uwarunkowań środowiskowych. Jestem emerytowanym profesorem historii, cóż więc mogę o tym wiedzieć, nawet jeśli osiągnąłem status boga w wymiarze egzystencjalnym? Wykorzystując pamięć absolutną, przeczesałem zasoby mózgu od czasu podstawówki, i posiłkując się podstawowymi schematami, udało mi się stworzyć koliberka. Machał w oszałamiającym tempie skrzydełkami przez mrugnięcie moich powiek i spadł bez życia na piasek karaibskiej plaży. Zirytowałem się i postanowiłem zabawić się w ichtiologa. Zwróciłem wszechmocną dłoń w stronę oceanu, nakazując jego drobnym falom, pozyskanym dzięki stworzeniu grawitacji i wiatru, ukazanie stworzonych tuńczyków. Po chwili leniwe chlupotanie ujawniło ławicę srebrnych grzbietów. Zatrzepotały ogonami w agonii i przepadły w odmętach wody.

Musiałem najwyraźniej przemyśleć dwie kwestie. Pierwszą z nich była moja wiedza biologiczna. Drugą skład gazowy Miejsca.

Imigranci

Odtworzyłem wierną replikę ziemskiej atmosfery, udało mi się zarybić ocean i stworzyć niezbędną dla ekosystemu faunę lądową. Mogłem istnieć bez tego całego cyrku, ale tęsknota za synem zwyciężyła. Tłukłem się po wyspie, starając się urządzić jej powierzchnię tak, by przypominała ziemską. Nostalgia za dawnym życiem sprawiła, że zapragnąłem stworzyć człowieka. Pragnienie było silne, ale dominowała je obawa przed fiaskiem. Koliber to jedno – ale istota humanoidalna, zdychająca na plaży u moich stóp? Może i byłem bogiem, ale najwyraźniej ciągle miałem ludzkie uczucia. Byłem nieomal pewien, że realizację głębokiej potrzeby posiadania na własność człowieka można rozwiązać inaczej. Bałem się go stworzyć, ale przecież mogłem go zmusić, żeby pojawił się na mojej wyspie. Chciałem, żeby to był mój syn, ale bałem się choćby o tym pomyśleć. Skupiłem myśli na znanej mi Ziemi i nieomal odruchowo skoncentrowałem się na wydarzeniach Starej Wojny. Tej samej, która stanowiła przedmiot mojej pracy doktorskiej i zdecydowanie przyczyniła się do awansu w Instytucie Historycznym. Czasy wydały mi się na tyle odległe, że zaryzykowałem próbę przywołania do siebie ludzi, którzy i tak byli skazani na zagładę. Nakazałem im opuszczenie wagonu bydlęcego i zmaterializowanie się na mojej wyspie. Na maleńkim rynku pojawiła się nagle setka zagłodzonych obdartusów. Dzieci płakały żałośnie, kobiety z lamentem błagalnie wyciągały przed siebie ręce. Mężczyźni próbowali zagarniać rozhisteryzowane stado, ale oszołomienie nagłą materializacją na mojej wyspie sprawiało, że ich chaotyczne ruchy przynosiły odwrotny skutek. Dzieci-szkieleciki rozbiegły się po rynku i ukryły w załomach kamienic. Ich przerażone oczy śledziły mnie, gdy postanowiłem się objawić. W końcu się udało. Na wyspie pojawili się prawdziwi ludzie i najwyraźniej skład chemiczny atmosfery nie czynił im krzywdy. Triumf boga.

Afirmacja

Moi ludzie powoli pozbywali się strachu. Chyba zaczynali w końcu wierzyć, że – na przekór wszystkiemu – wywinęli się z objęć śmierci. Nieśmiało poznawali najbliższe otoczenie. Wychodzili przed domy i zbici w grupki szeptali do siebie, zawsze trzymając w kieszeniach coś do jedzenia, na wypadek gdyby ktoś miał nagle przyjść i wygonić ich na brukowany placyk, zmusić krzykiem do ustawienia się w kolumnę skazańców. Dzieci, ciche i bardzo poważne, naśladowały dorosłych. Nie umiały się bawić. Chyba nikt nigdy nie pokazał im, co to jest dzieciństwo. Nie było na to czasu w miejscu, w którym miały nieszczęście się urodzić. Wyraźnie nabierały jednak ciała – i to był dobry znak. Starałem się nie narzucać ludziom, dając im czas na akceptację otoczenia i mojej boskiej osoby. Pogratulowałem sobie w duchu przenikliwości, dzięki której zdecydowałem się na stworzenie domów z ich epoki. Już samo egzotyczne otoczenie zdawało się napawać ich lękiem. Nawykli do brudu i szarzyzny miejskiego bruku, dziwili się wszystkiemu. Morzu, palmom, strzelistym górom i miejscowej faunie. Zdarzyło mi się jednak zaobserwować zachwyt na wychudzonej buzi dzieciaka, który z pewnej odległości obserwował barwną papugę. Podszedłem do niego, emanując uspokajającym światłem.

– Piękny ptak, prawda? – zapytałem

Chłopczyk spłoszył się jak sarenka i szarpnął do tyłu, chcąc pospiesznie umknąć.

– Nie bój się. Nic ci nie zrobię – zaszemrałem łagodnie i uśmiechnąłem się do niego.

Mógł mieć nie więcej niż pięć lat i prawdopodobnie każde z jego wspomnień związane było z tamtą wojną i okrucieństwem. Zatrzymał się i bacznie mnie obserwował, spięty do ucieczki, gdy tylko uzna, że coś mu z mojej strony grozi.

– Ten ptak to papuga ara – wyjaśniłem. – Mieszka w ciepłych miejscach, takich jak nasza wyspa albo Ameryka Południowa.

Dziecko milczało, ale ciekawość zwyciężyła i bystre oczy zerkały co chwilę raz w stronę ptaka, raz na mnie.

– Dlaczego ma otwartą buzię i macha skrzydłami? – zapytało cichutko.

– Dziób. Papuga ma dziób, a nie buzię, wiesz? Chłodzi się w ten sposób, bo jej gorąco w środku. A skrzydłami macha, żeby było jej chłodniej pod piórkami, rozumiesz?

– Myślałem, że gestapowiec do niej strzelił i ją coś boli…

Westchnąłem ciężko i jednocześnie posłałem dzieciakowi uspokajający uśmiech.

– A gdzie jest twoja mama? – zapytałem, by zmienić temat i odciągnąć uwagę małego od koszmarnych wspomnień z poprzedniego świata.

– Niemcy zabili – odparł cichutko.

– A tata? – brnąłem, w duchu przeklinając własną głupotę i nie licujące z boską godnością reakcje gruczołów łzowych.

– Zasłonił mamę …

– Nie mów dalej – poprosiłem. – Z kim tutaj mieszkasz?

– Taka starsza ciocia mnie wzięła. I jej mąż. Ma okulary i jest całkiem łysy.

– Dobrze ci u nich?

– Dają chleb – potwierdził.

Zapewnienie żywności moim ludziom było sporym wyzwaniem logistycznym. Ja sam od dawna nie potrzebowałem pożywienia i jedynie czasami dla kaprysu tworzyłem znany mi z ziemi napój, pokarm albo owoc w postaci nieprzetworzonej wyłącznie po to, by ich widokiem podsycić tę cholerną i sentymentalną tęsknotę za poprzednim życiem. Nigdy się nie zastanawiałem nad składem chemicznym i walorami odżywczymi, by o smakowych nie wspomnieć. Z lekcji chemii pamiętałem tyle, że związki obojętne dla ludzkiego organizmu tak naprawdę tylko minimalnie różnią się składem od śmiercionośnych trucizn. Nie miałem właściwie nawet pewności, czy rosnące na stworzonych przeze mnie drzewach owoce także nie są jakimś modyfikowanym świństwem. Co z tego, że lokalne zwierzęta jadły je bez szkody? One same kodem genetycznym też mogły znacznie odbiegać od oryginałów. Mam wrażenie, że gdyby bogiem tego Miejsca został genetyk, albo chociaż chemik, to proces tworzenia przebiegałby znacznie sprawniej. Co na to wszystko mógł poradzić historyk? Mógł jedynie ściągnąć sobie na głowę obszarpańców z czasów wojny, której prawie nikt nie pamięta. A jak już się pojawili, to należało o nich zadbać. W sensie biologicznym żyli – i należało respektować ich prawa obywatelskie według zasad aktualnej konstytucji. A poza tym… co tu więcej mówić. Zależało mi na tym, żeby poczuli się w końcu szczęśliwi i bezpieczni. W pierwszym odruchu postanowiłem ściągnąć myślami wiktuały z Warszawy czasu równoległego. Wydedukowałem, że skoro udało mi się przenieść za pomocą myśli ciężki skład pociągu, należący kiedyś do niemieckiej Rzeszy, to z żywnością będzie jeszcze łatwiej. I niewiele brakowało, żebym wytruł tych wszystkich biedaków. Odruchowo chciałem ściągnąć jedzenie z najlepiej znanego mi miejsca, czyli okolic mojego domu, ale na szczęście przypomniało mi się, że ci ludzie żyli w czasach, gdzie pomimo ogromnych problemów aprowizacyjnych dżem robiło się jeszcze z owoców, a mięso pochodziło z uboju zwierząt, a nie z laboratoriów chemicznych. Jedyną możliwością było ściągnięcie żywności z czasów, w których naukowcy nie grzebali w niej na masową skalę. Czyli skąd dokładnie? Moje studia historyczne obejmowały problem głodu i kolejnych plag wszelkiego autoramentu, ale nigdy nie wyszedłem poza wiadomości ogólne. Nawet studia doktoranckie nie wymagały analizy składu żywności na przestrzeni dziejów. Nieco w ciemno założyłem, że najbezpieczniej będzie się posiłkować czasami powojennymi, gdy wrócił jako taki dobrobyt, a żywność była jeszcze w miarę naturalna. I tak na rynku pojawiło się kilkanaście wózków sklepowych wypełnionych po brzegi paczkami mięsa, chlebem, masłem i tysiącem innych delikatesów. Ludzie zbiegli się i utworzyli krąg wokół wózków, ale nikt nie miał odwagi sięgnąć do środka.

– To dla was – powiedziałem spokojnie, stojąc w pewnym oddaleniu. – Rozdzielcie żywność.

Starszy mężczyzna, którego najwyraźniej wybrano na przywódcę, ukłonił się w moim kierunku i podszedł do zapasów żywności. Reszta ludzi ustawiła się bez szemrania w kolejkę. Nie było wrzasków. Nie było żadnego przepychania się. Każdy grzecznie czekał. Niebywałe, zważywszy na fakt, że wszyscy otarli się o śmierć głodową. Tymczasem jedna z kobiet ujrzała tabliczkę czekolady i klasnęła z radości w dłonie. Po chwili zbiegła się chmara dzieciaków, a naczelnik wręczył najstarszemu z chłopców tabliczkę i polecił mu ją sprawiedliwie podzielić. I dzieci także cierpliwie czekały na swoją kolej. Zdumiewające.

Seanse materializowania się żywności powtarzałem trzy razy w tygodniu, a ludzie zawsze zachowywali się w ten sam sposób. Zawsze pamiętałem o cukierkach czy czekoladzie dla dzieciaków. I zawsze trzymałem się na uboczu. Nie chciałem ingerować w ich sprawy. Pewnego razu przywódca ludzi wręczył najstarszemu z chłopców torebkę z cukierkami, a ten podzielił łup między dzieciarnię. I wtedy stała się rzecz niezwykła. Mały chłopiec, ten sam, który wcześniej zachwycił się papugą, podszedł do mnie, nieśmiało ściskając łup w małej rączce.

– Dziękuję panu bardzo – powiedział cichutko i uśmiechnął się nieśmiało.

Reszta ludzi obserwowała malca w milczeniu. Chwilę to trwało, ale w końcu podeszli do mnie wszyscy. W ciszy, tak jak to mieli w zwyczaju, obserwowali mnie spokojnie. Skinąłem im głową na powitanie, tak jakbyśmy się widzieli pierwszy raz w życiu. Naczelnik wysunął się przed resztę i wyciągnął do mnie drżącą dłoń. Ująłem ją i przytrzymałem w ciepłym uścisku. Ludzie zaakceptowali mnie jako swojego nowego boga.

Pragnienie

Żyliśmy spokojnie, ale ludziom najwyraźniej nie służyła bezczynność. Wszystko dostawali ode mnie i nie mieli potrzeby zajmowania się tym, co jest sensem życia każdego człowieka. Praca. Bez niej gnuśniejemy i nie wiemy, w jaki sposób zapełnić kolejne dni, ani jak odróżnić powszednie od tych świątecznych. Naszła mnie refleksja, że chyba zbyt intensywnie zajmuję się moimi podopiecznymi. Zauważyłem, że jedna z kobiet wkrótce będzie rodzić, więc stworzyłem szpital, a gdy jeden z mędrców zaczął uczyć dzieci w parku tuż pod kasztanowcem, wówczas urządziłem szkołę z kilkoma klasami. Wszystko przychodziło im zbyt łatwo i zbyt szybko uzależnili się ode mnie. Gdybym stracił moc, to zginęliby wszyscy. Co do jednego. Musiałem znaleźć dla nich zajęcia, sprawić, by stali się panami własnego losu i zadbali własnoręcznie o dobrobyt swoich rodzin. Zdobywanie pożywienia – wokół tego kręci się cała cywilizacja. Głód jest motorem napędowym ludzkiej aktywności.

Nadszedł czas, by ktoś sprawdził przydatność do spożycia miejscowych owoców. Ja sam nie miałem takiej możliwości, a nie zamierzałem narażać żadnego z moich ludzi. Jedynym rozsądnym wyjściem było sprowadzenie prawdziwego człowieka z zewnątrz. Człowieka jednoznacznie złego, który ewentualnie mógłby oddać życie za sprawę, a ja nie będę odczuwał najlżejszych wyrzutów sumienia z tego powodu. I tak jakoś sprowadziłem Hitlera. Mrugał z niedowierzaniem, wyrwany z miasta Platterhof w połowie swojego płomiennego przemówienia. Potrząsał zdezorientowany głową, ale halucynacja nie znikała. Tłukł się po polance, odbijając się dłońmi od pni palm i wrzeszczał coś o spisku żydowskim. Nawet nie wiedział, jak bardzo otarł się o prawdę.

Uznałem, że moment był idealny na ujawnienie się. Znałem niemiecki, ale wolałem skłonić tego małego, chorego człowieka, by przemówił po polsku. Stwierdziłem, ze tak będzie ciekawiej.

– Nie ruszaj się! – krzyknąłem.

Hitler przystanął zdumiony i spojrzał na mnie.

– Kim jesteś? – wyjąkał z przerażeniem.

– Jestem bogiem – odparłem. – A ty częścią boskiego planu.

– Wiem, że nie istniejesz! Jesteś halucynacją, ale nawet takie chorobliwe projekcje nie ugną dumy prawdziwego Niemca! – wykrzyknął nieco piskliwie.

– A wizja wiecznego potępienia ugnie nieco twoje faszystowskie ego? – zapytałem, od niechcenia miotając niewielkie błyskawice.

– Jakie zadania masz dla Führera? – odparł, odzyskując rozsądek.

– Na początek właź na palmę i żryj kokosy.

Lekcja, którą wyniósł z wyspy Adolf, raczej nie miała przełożenia na losy tamtej wojny. Gdybym miał się zakładać, to tuż po powrocie uznał to za majak, a problemy żołądkowe musiał skojarzyć z rozwijającą się grypą żołądkową, a nie aktem dywersji. Przydał się jednak. Na żywym materiale ustaliłem, że żywność produkowana na wyspie jest dla ludzi z tamtej epoki nieszkodliwa. Ryby także. A jak fajnie ten kurdupel nurkował w mundurze galowym i połykał surowe makrele!

Gdy poszedłem ogłosić ludziom dobrą nowinę, na powitanie wybiegł roześmiany chłopiec, ten od papugi. Coś tam paplał, podekscytowany, o delfinach, a ja pogłaskałem go po głowie z roztargnieniem.

– Jesteś miły jak mój tata – zaszczebiotał chłopiec.

A na mnie spłynęła fala tęsknoty za synem.

– Powiedz swoim ludziom, że można już zrywać owoce i łowić ryby – wydusiłem przez zaciśnięte gardło.

Malec otarł się pieszczotliwie o mój łokieć i pobiegł przekazać słowo boże. Przez chwilę walczyłem z pragnieniem, by przywołać go do siebie, wziąć do domostwa na szczycie skalistych gór i uczynić go zastępczym synem. Powstrzymałem się jednak. Ja i tak nie zapełniłbym pustki, a chłopiec musi się chować między swoimi. Tylko tam będzie szczęśliwy.

– Z bogiem, choć właściwie od boga – szepnąłem i teleportowałem się do swojej siedziby.

Przez jakiś czas chodziłem po komnacie, stąpając gniewnie, a każdy mój krok wywoływał fale na oceanie. Miotałem się i zaciskałem pięści, nie będąc świadomym trzęsień ziemi, jakie wywoływałem. Z mojej piersi wydarł się szloch, a wyspa zniknęła za kurtyną deszczu. Mój gniew trwał długo, a gdy w końcu minął, zstąpiłem z gór i udałem się do wioski. Po drodze spotkałem starca.

– Witaj – powiedział.

– Witaj, synu – odparłem.

– Tyle lat…

I nagle zrozumiałem, że stoi przede mną chłopiec, który zachwycał się papugami i delfinami. Minąłem go bez słowa i ruszyłem w stronę zabudowań. Wioska miała się całkiem nieźle. Wszędzie było czysto, ludzie uśmiechali się do mnie. Nie wiedzieli, kim jestem, i brali mnie za swojego. Wokół portu rozciągał się targ, a przy brzegu kołysały się łodzie. Część nieużytków za wioską wykarczowano i zamieniono na pola uprawne. Nawet nie zauważyłem, kiedy przykuśtykał do mnie chłopiec od papug i stanął tuż za moimi plecami.

– Nie potrzebujecie mnie – powiedziałem z goryczą, gdy położył mi dłoń na ramieniu.

– Potrzebujemy wiary w ciebie – odparł.

Odszedłem więc. Zaszyłem się w gaju palmowym i pstryknąłem palcami w stronę papugi. Sfrunęła mi na ramię i zaczęła pieszczotliwie ocierać dziób o moje ucho. Zbyt długo zwlekałem. Zacisnąłem powieki i wyartykułowałem jedyne istotne życzenie.

Chciałbym, żeby przyszedł do mnie mój syn.

I zjawił się. Biegł po wydmie, wyciągając w moją stronę ręce. Był dorosły, stary właściwie, ale to było moje dziecko, na które tak długo czekałem.

***

Rose była dzisiaj wyjątkowo nie w humorze. Telefon od rana się urywał, a na domiar złego przyszedł mail od księgowej. Ponoć coś się nie zgadzało w papierach i trzeba było je wypełnić od nowa. Z irytacją postukała paznokciami w biurko i pospiesznie podniosła do ust filiżankę z kawą.

– Tom! – wrzasnęła, spluwając kawą do kosza na śmieci. – Do jasnej cholery, ile razy można prosić o dokładne płukanie filiżanek z płynu do zmywania?

– Co się stało kochanie? – Starszy mężczyzna wszedł do biura i uśmiechnął się do Rose.

Kobieta zerknęła na Toma, z którym dzieliła życie i pracę zawodową od prawie czterdziestu lat. Puszczając w niepamięć smak kawy i płynu do naczyń, uśmiechnęła się promiennie do męża. Ostatnio jakby się skurczył, najwyraźniej jego też doganiała już starość. A wydawało się, że mecze piłki nożnej, których był gwiazdą, odbywały się ledwie wczoraj.

– Nic. Miło cię widzieć.

– Widzieliśmy się pięć minut temu! – poczuł się w obowiązku sprecyzować mężczyzna.

Cały Tom. Realista w każdym calu. Romantyzmu by nie poznał, nawet gdyby się o niego potknął. Tym bardziej dziwiło, że od tylu lat pomagał żonie prowadzić zakład pogrzebowy nowego typu i nigdy nie zakwestionował zasadności przeprowadzanych przez firmę usług. Trwał przy żonie, i choć inni nazywali jej profil działalności szarlatańskim lub wizjonerskim, Tom nie komentował. Wspierał firmę czynem, a dywagacje natury egzystencjalnej zostawiał innym.

– Sprawdziłeś trumny? – zapytała Rose.

– Wszystkie w porządku. Jedynce kończy się abonament…

Kobieta wzruszyła ramionami i skupiła się na ekranie monitora. Wysunęła koniuszek języka, tak jak kiedyś w szkole, gdy starała się narysować równe kółka, a Tom po raz kolejny w swoim długim życiu pomyślał, że jego życie bez Rose byłoby kompletnie pozbawione sensu. W biurze rozdzwonił się telefon i Tom podszedł do niego.

– Ja odbiorę! – powiedziała Rose, nie odrywając wzroku od komputera.

– To ja zrobię nową kawę – szepnął starzec.

– Zakład pogrzebowy „Nowe życie”, słucham? – wyskandowała energicznie Rose.

Tom westchnął i poszedł do kuchni.

– Tak, oczywiście – perorowała w tym czasie jego żona. – Może pan zdać się na nasz scenariusz, a mamy ich kilkadziesiąt do pobrania w formacie PDF na naszej stronie internetowej, albo stworzyć własny. Jeśli nie jest pan pewien logiki stworzonego świata, to w pakiecie podstawowym jest korekta profesjonalnego scenarzysty.

Tom odkręcił wodę i zaczął opłukiwać filiżanki.

– Nie. Nie ma najmniejszego ryzyka, proszę pana! – zapewniła w tym czasie swojego rozmówcę Rose. – Wystarczy pobrać obrączkę sygnalizacyjną. Nie ma możliwości przeoczenia chwili śmierci. Jak pan zapewne wie, śmierć mózgu nie jest tożsama czasowo z obumarciem organizmu. To jest właśnie ten czas, w którym odnajdujemy pana po sygnale GPS i instalujemy w trumnie kriogenicznej. Wgranie symulacji dalszego życia to kwestia dziesięciu minut. Jak dotąd żaden z pacjentów, co wiemy na podstawie wykresów fal mózgowych, nie odczuł nawet cienia dyskomfortu związanego ze śmiercią. Przechodzi się płynnie w nowy stan świadomości.

Tom wytarł starannie filiżanki i poczłapał z powrotem do biura.

Rose siedziała z pochyloną głową. Właśnie zapisywała dane kolejnego klienta.

– Jedynce kończy się dzisiaj abonament. – Odważył się przypomnieć Tom.

– Miał wykupiony na czterdzieści lat przecież!

– No i właśnie dzisiaj upływa termin.

– Syn miał opłacić na kolejne lata, pamiętasz? Sprawdź przelewy.

– Jego syn zmarł.

– Mamy go u siebie?

– Nie. Miał obrączkę, ale ona nie zaalarmowała Kaja i reszty chłopaków z prewencji na czas.

– Nie rozumiem? – zirytowała się Rose.

– Przyszedł sygnał o śmierci, ale ciała nigdy nie odnaleziono.

W pokoju zapadła cisza. Rose stukała z irytacją paznokciami w biurko. Tom westchnął i podszedł do drzwi wejściowych. Przez chwilę gładził klamkę.

– A jakbym ja tam leżał z tym programem wymyślonym? – Odwrócił się do żony. – Wyłączyłabyś mnie, gdy tylko skończyłby się abonament?

– Nie. I profesora też nie wyłączę. – odparła Rose. – Niech dalej tworzy historyczną utopię na swojej wyspie. Zapłacę za to.

Tom westchnął z ulgą i spojrzał na żonę.

– Tom?

– Tak?

– Zrób mi mocnej kawy, dobrze? Księgowa zawaliła mnie robotą tak, że do północy się stąd nie ruszę.

– Dobrze, kochanie – odparł jej mąż i podreptał do kuchni.

 




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

SeeIT, FeelIT, BelieveIT

„SeeIT” jest bardzo dobrą powieścią science-fiction, godną polecenia miłośnikom twórczości George’a Orwella,…

Fotorelacja ze spotkania autorskiego z Jagną Rolską
Galeria Fahrenheit Crew - 4 kwietnia 2019

15 lutego w księgarni BookBook przy ulicy Hożej w Warszawie odbyło się spotkanie…

„TakeIT” – weź sprawy we własne ręce

Jak będzie wyglądała przyszłość za sto lat? Czy czeka nas bajkowo rozwinięty…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit