Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Jakub Bogucki „Żeglarz”

Opowiadania Jakub Bogucki - 1 października 2018

– Dlaczego nazywasz mnie pułkownikiem? – zapytał słabym głosem.

Smagła, ciemnowłosa dziewczyna w ściśle dopasowanym, oliwkowym uniformie wyglądała na znużoną. Znad szklanki wody nieco zirytowanym głosem kolejny raz rzuciła:

– Pułkowniku Tress, błagam pana, już po raz ostatni. To jedyna szansa, niech się pan skoncentruje na jakimś wydarzeniu z tamtej chwili…

– Dlaczego pułko…- urwał w pół zdania bezsensownie powtarzane pytanie. Jedyne, jakie przychodziło mu do głowy.

Dziewczyna beznamiętnie wczytywała się w dokumentację leżącą na niewielkim szklanym stoliku i denerwująco stukała w niego denkiem szklanki. Tress każde drżenie szkła odbierał niczym bolesne tortury na własnych zębach. Czuł się na tyle źle, że nie był w stanie nawet unieść się na łokciu, bo po krótkiej chwili mózg kotłował się w zawrotach głowy, które niemal natychmiast wysyłały mdlący sygnał do układu trawiennego. Jedynie szybki powrót do pozycji leżącej zabezpieczał go przed krępującym zrzutem treści żołądkowej.

– Tresssss, kurrrrwa, nooo, przypomnij sobie! – dziewczyna wystękała z wyraźnym zmęczeniem i nadal, jakby coraz głośniej, pukała naczyniem w blat. Zanim zdołał po raz któryś tam podjąć próbę zwrócenia głowy w jej stronę, z impetem otworzyły się drzwi. Ktoś wszedł. Tress nie widział postaci, uczuł gwałtowny skurcz w skroniach, rytmiczne pulsowanie zbiegało się z krokami nowo przybyłego..

– Masz coś? – zadudnił mu w uszach potworny bas pytania skierowanego do dziewczyny.

– Nie, panie majorze. Wciąż nic nie pamięta. Jest w kiepskim stanie, dwa razy zwymiotował, ma jeszcze pewne zaburzenia artykulacji. Doktor Hefni mówi, że potrzeba będzie co najmniej dwóch tygodni, aby mógł siedzieć samodzielnie.

– Hefni, Hefni! – bas był zdecydowanie rozzłoszczony sugestiami dziewczyny. – Konował wie tylko, że on ma słabe tętno. Nie tego potrzebujemy! Gówno mnie obchodzi jego siedzenie. Wyrwij mu to z mózgu! Skup się, Lucille! Postaraj się jakoś go naprowadzić! Jesteś przecież psychologiem, do ciężkiej cholery!

– Tak, panie majorze. Tylko… on nawet nie wie, jak się nazywa. Taki impas może trwać bardzo długo. Może się nigdy nie skończyć…

– Mam to gdzieś! Nie po to tu siedzisz! Znajdź sposób, nie wiem – może podłącz mu elektrody, albo wymasuj jaja! Musi zaskoczyć! Masz dwadzieścia cztery godziny!

– Ale panie ma… – nie dokończyła. Wyszedł.

Tress nie zdołał nawet zwrócić głowy w stronę drzwi. Mężczyzna o dudniącym basie zniknął więc i pozostał w jego wyobraźni tylko głosem. „Major” – pomyślał. Usiłował skojarzyć jakieś niejasne zarysy treści, odległe niczym horyzont. Nic nie pamiętał. Tylko ta dziewczyna, lekarz w kitlu („Hefni” – to zapamiętał z pogróżek basa), mocne światło i to męczące dudnienie szklanki po stole. Nic, nic więcej. Zupełnie. Dziewczyna tymczasem zaczęła znowu, z nieco większą energią:

– Pułkowniku Tress, będę panu odczytywać słowa. Proszę szybko odpowiadać mi, z czym się one kojarzą.

– Dlaczego pani mówi do mnie „pułkowniku”?

– Zaczynajmy! Szefostwo Operacji Specjalnych.

– Yyyh! – stęknął cicho.

– Generał Grotsky.

– Ge-e-nerał… – powtórzył z najwyższym wysiłkiem Tress.

– Generał Grotsky… z Szefostwa Operacji Specjalnych …? – zawiesiła głos.

– Yhymmm – Tress znowu uczuł słabość, chyba zbyt gwałtownie chciał zwrócić głowę w kierunku dziewczyny. Jęk wyrwał się sam.

Szklanka w pewnym momencie przestała dudnić. Dziewczyna obeszła łóżko na którym bez żadnej poduszki leżał Tress.

– I co ja mam z panem zrobić… – spytała jakby samą siebie. Bezradnie przyglądała się jego pobladłej, zmęczonej twarzy. Strzępiasty rudy zarost pogarszał jeszcze wrażenie. Do tego błędne spojrzenie, jak u narkomana.

– Z czym się panu kojarzy Lionel Marsey? Kto to jest Lionel Marsey? – pytała nieco bardziej cierpliwie, próbując przebić się przez powłoki jego amnezji. Na razie z zerowym efektem.

– Mar-sey… – wystękał. – Grot-skyy… Kim był… ten czło…wiek przed chwilą.

Dziewczyna ożywiła się jakby.

– Pamięta pan? Marsey? Grotsky? Cokolwiek?!

– Kto to był…?

– To był major Aimery. Ai-me-ry…- powtórzyła pomału.

– Ai-me-ry – machinalnie odtwarzał jej sylabizowanie. – Mar-sey… – jego głos był cichy, ale wyraźny. – Pić…

Podała mu stojącą na ziemi butelkę ze słomką. Uniosła jego głowę i ścisnęła lekko pojemnik, aby elektrolitowa ciecz mogła dostać się płynnie do spierzchniętych ust. Równocześnie zaczęła znowu:

– Niech pan wypowie pierwsze skojarzenie. Dom?

– Wo-da… – wycharczał wypluwając słomkę i oblewając sobie podbródek.

– Woda, dobrze… – zanotowała. – Matka?

Głucha cisza i bezmyślne spojrzenie. „Tress, niech cię szlag, rusz tą mózgową sieczką!” – myślała. Dalej rzucała kolejne elementy z kwestionariusza skojarzeń: „pies”, „poczta”, „ogień”, „ZOO”, „cukiernia”, „praca”, „lilie”, „Chopin”, „mydło”, „futbol”, zmyślnie wplatając to, co ją naprawdę interesowało: „Lionel Marsey”, „Ruben Grotsky”, „Veronica Ritz”, „Krzyż Południa”. Nie pomagało nic a nic – półgodzinne próby rozszerzyły tylko repertuar stęknięć i beknięć, jakie wydobywały się z krtani leżącego mężczyzny. Miała dość… Było jej duszno i słabo. Na nic w tej chwili nie zdawały jej się dyplomy i kursy, psu na budę dziesięcioletnie doświadczenie w pracy z przypadkami urazów i traum. Tress nie myślał, a już na pewno nie mówił tego, co mógł myśleć. Powtarzał beznamiętnie pojedyncze słowa, skojarzył „dom” z „wodą” – co z punktu widzenia jej badania kompletnie nic nie znaczyło, wreszcie co najmniej kilkanaście razy zapytał, dlaczego tytułuje go stopniem wojskowym. On, Robert Tress – jeden z najlepszych dowódców oddziałów zwiadowczych, który sam prowadził najniebezpieczniejsze akcje – jest w tej chwili bezradny, bezwolny i bezmyślny – niczym po udarze.

– Niech to diabli! – zaklęła, dochodząc do kolejnej kartki kwestionariusza. – Słyszy mnie pan?

– Tak… – głos był ledwie słyszalny.

– Nazywa się pan Tress. Tak?

– Nie wiem…

– Proszę mi uwierzyć. – dziewczyna spróbowała zagrać inaczej. Posterować trochę jego świadomością. – Jest pan pułkownikiem piechoty morskiej i dowódcą oddziału desantowego o kryptonimie „Madras”. Zgoda?

– Nie wiem… Nie paaa-amiętam… – mówienie było dla niego trudne, wciąż wpatrywał się w sufit.

– Niech mi pan na chwilę uwierzy. Zróbmy z tego taką grę… Jest pan pułkownikiem Tressem, Robertem Tressem. Niech pan tylko spojrzy na swoje dłonie! Wystarczająco żylaste i paskudne, aby mogły należeć do człowieka, który pół życia spędził, podciągając się na skałach i zmieniając magazynki – po tych słowach podniosła jego bezwładną rękę i pokazała mu ją z bliska. Rzeczywiście, muskularna. Raczej nie należała do księgowego.

– Yym – stęknął bezradnie.

– Jest pan pułkownikiem Tressem, znajduje się pan w misji specjalnego przeznaczenia. Poszukuje pan bazy rebeliantów. Wcale niedaleko – w skalistych okolicach Botero Pass. Zgoda? To taka gra, pamięta pan?

– Botero Pass – powtórzył machinalnie.

– Świetnie! A więc w okolicach Botero Pass ma być baza, której pan szuka – kto idzie razem z panem?

– No… pani? – bezradnie wyjąkał.

– Nie, ja jestem tutaj, a pan w Botero. Niech pan pomyśli, kogo zabiera pan z sobą?

Jego myśli miały w tej chwili brzmienie. Jakby ktoś pocierał patykiem o kręcące się koło od roweru. Metaliczne dudnienie – „Botero Pass”… – nie wiedział wciąż nic, ale czuł, że pod ostatnimi wspomnieniami lekarza, dziewczyny i tej cholernej lampy jest coś głębiej, dalej, jak za zamkniętymi drzwiami. Botero Pass to była nazwa, która dudniła głośniej w chaosie. Pass. Tress. Madrassss – próbował składać układankę zadawaną mu przez tą czarnowłosą, która nawet na niego nie patrzyła. Znowu tylko stukała tą pieprzoną szklanką – pyyyk! – pyk! – pyyyyk! – pyk!

– No, dalej, kto jest z panem w Botero Pass? – widziała, że jej pytanie nie jest mu już obojętne. Gdzieś daleko kołatał się fragment pamięci, który był gotów wrócić na swoje miejsce, jeśli tylko padnie odpowiednie zaklęcie.

– Tress. Pułkownik. Tress… – próbował mówić to, o czym przed chwilą usłyszał. Chciał, naprawdę chciał sobie przypomnieć. To ból nieporównywalny z żadnym innym.

– Pomogę panu. Razem z panem jest major…

– …ajor – powtórzył.

– Maaajoooor… – przeciągała słowa, jak dla karmionego dziecka – Veeeroniiiica Ritz. Niech ją pan opisze. Jak ona wygląda?

– Ritz. Heeh… Uuuch. To kobieta. Veronica. Kobieta. – próbował kombinować. To dobrze, jego mózg próbuje działać.

– Niech pan o niej myśli. Wyobraża ją sobie. Wielka, barczysta, ogolona na łyso. Ma ją pan przed oczyma? Mówiliście na nią Ritz?

– Ritz… Ritz. Ritz co nie… da… nic… – dziwacznie wystękał, jakby próbował zaśpiewać.

– Cooo?! Niech pan to powtórzy! – dziewczyna ożywiła się i zerwała zza stolika.

– Ritz. Nie da nic – jego głos nie zdradzał żadnego przekonania, że wie, co mówi.

– Co znaczą te słowa o major Ritz? O Ritz!

– Nieee. Ja, yyhum… – wystękał bezradnie.

Dziewczyna energicznie otworzyła drzwi i zawołała głośno: Clark! Claaaark!

Po chwili do pokoju wkroczył ktoś, kogo Tress zobaczył kątem oka. Spróbował unieść lekko głowę, ale po chwili zawroty nasiliły się. Nie da rady. Ułożył się ponownie na płaskim podgłówku, z oczyma wlepionymi w sufit.

– No, co tam, Lucy? – mężczyzna pytał ewidentnie z zaciekawieniem.

– Powiedział! Powiedział „Ritz, co nie da nic”, jakby skojarzył jakieś przezwisko czy docinek, no nie? Trzeba zapytać kogoś od nich, czy tak na nią wołali? – mówiła szybko i nerwowo.

– Zaraz do nich przekręcę, może kapitan Heath będzie wiedział. Nie da nic, mówisz? Kto to w ogóle jest, ta Ritz?

– Major Ritz, członkini ich oddziału. Z dossier wynika, że jakaś straszna czarownica przebrana za żołnierza piechoty morskiej.

– Ech, baby w wojsku! – westchnął i uśmiechnął się złośliwie, patrząc na Lucille. – Zaraz powiem staremu, więc bój się, bo pewnie tu przyleci!

Rzeczywiście, nie minęło kilka minut, gdy Tress usłyszał donośny bas, który pojawił się tu wcześniej. „Major. Major…” próbował przypomnieć sobie nazwisko. Nic z tego. Wszystko było jak za kurtyną.

– Melduj! – bas był niecierpliwy.

– W wyniku sterowanego testu skojarzeniowego pułkownik Tress wypowiedział zdanie, które może dowodzić jakiejś formy nawrotu pamięci. Może to wykluczać całościową amnezję. To pierwszy sygnał jakiejkolwiek zmiany jego stanu… – mówiła z wyraźną dumą z dokonania.

– Co powiedział?

– Na pytanie o major Ritz powiedział, że, za przeproszeniem, nie da nic…

– Uhm – major był zdziwiony, ale wydawało się, że wie, o co chodzi.

– Porucznik Clark Antheus ma ustalić z jednostką Madras, czy to coś znaczy.

– Niech nie ustala, wiem, co to znaczy. To z pewnością dowód, że coś pamięta. Major Ritz była znana z…- zarumienił się lekko – z niechęci wobec mężczyzn. I tak o niej mówili, ci, którzy się z nią znali. Nieistotne. Ważne, że coś ruszyło. Pytaj go dalej!

Lucille, wyraźnie speszona, kontynuowała badanie w towarzystwie posępnego majora Aimery’ego.

– Ritz, co nie da nic. Tak? Czego nie da? – spróbowała.

Tress milczał.

– No dalej, czego nie da! – zniecierpliwił się Aimery.

– Kim pan jest…? – słabym głosem spytał Tress.

– Nieistotne, pułkowniku, „Ritz nie da nic”… co to znaczy?

– Nie wiem.

– Cholera, przecież on musi coś sobie zacząć przypominać! – wydarł się do dziewczyny. -Zacznij mu, do pioruna, czytać ten zasrany raport, może coś skojarzy! – Aimery chodził po pokoju jak lew w klatce i smarkał co chwilę nerwowo.

Dziewczyna czytała półgłosem.

– „Około godziny 12:20, po sygnale grupy zwiadowczej dalekiego zasięgu dowodzonej przez major Veronikę Ritz, stwierdzono, że na pozycji A3-D251, niedaleko Botero Pass, zlokalizowano duże obozowisko rebeliantów. Major Ritz w swoim meldunku jednoznacznie wskazała na widoczne uzbrojenie i oznaki. Generał Grotsky, powiadomiony przez dowódcę jednostki Madras, pułkownika Roberta Tressa, o ustaleniu pozycji rebelianckich oddziałów, wydał rozkaz oznaczony numerem PRK 28-1092, który w łączności określono jako „Krzyż Południa”. Siły rebelianckie liczyć miały kilka tysięcy osób, a niedostępne z uwagi na górzysty charakter i pustynny klimat okolice Botero Pass były świetnym miejscem dla obozowania tak dużej grupy terrorystów. Jednostka Madras została przerzucona jeszcze tego samego wieczoru w okolice wskazane w meldunkach major Ritz i ulokowane o kilka kilometrów od pozycji nieprzyjaciela – Lucille odetchnęła i łyknęła wody z porcelitowego kubka podanego przez Clarka.

Tress ani drgnął, choć w jego bladej twarzy widać było, że myśli krążą intensywnie wokół czytanych słów.

– „Zaplanowano atak w trzech stadiach – pierwsze uderzenie skrzydłowe miały przeprowadzić dwa bataliony pod łącznym dowództwem major Ritz od strony południowo-wschodniej. Następnie miało nastąpić uderzenie z północy jednostek pomocniczych transporterów opancerzonych dowodzonych przez kapitana Leottę, a po kilku minutach do działania miały przystąpić główne jednostki pod kierownictwem koordynującego całość pułkownika Tressa. Tress nakazał jednak, aby major Ritz wysłała wcześniej zwiad powtórny dla ustalenia, czy wczorajsza obserwacja się potwierdza. Zwiadem dowodził kapitan Lionel Marsey, który z niewielkim oddziałem wyruszył o 4:25 rano. Pierwsze uderzenie oddziałów podległych major Ritz nastąpiło o 5:40, bez potwierdzenia przez oddział zwiadowczy. Natarcie pierwszego rzutu jednostek zostało zatrzymane po początkowym ostrzale z dronów bojowych, kiedy jednostka major Ritz zorientowała się, że skupisko nie jest obozem rebeliantów, ale koczowiskiem uchodźców z terytoriów południowych. Wskutek początkowego uderzenia zginęło około 80 osób, a wśród nich członkowie oddziału zwiadowczego z kapitanem Marseyem. Po wykryciu pomyłki i zgłoszeniu jej dowódcy pułkownik Tress nakazał wycofanie wszystkich oddziałów i zgłosił stan rzeczy dowództwu. Złożył również meldunek, z którego wynikało, że kapitan Marsey umyślnie wprowadził w błąd oddziały gotowe do uderzenia brakiem łączności. W chwilę później podoficer zgłosił zasłabnięcie pułkownika Tressa, a lekarz wstępnie stwierdził udar mózgu.”

– Dobra, skończ. Pułkowniku! – Aimery podniesionym głosem zwrócił się do Tressa. – Proszę powiedzieć, dlaczego wyraził pan zgodę na atak major Ritz?

– Jaki atak… – wystękał znów Tress. – Jaaa… nic nie pamiętam… – z nadludzkim wysiłkiem wypowiedział dobrze wszystkim znane słowa

– Niech to szlag, przecież on musi coś powiedzieć, choćby na swoją obronę! – majora już wyraźnie nosiło.

Aimery, sprawdzony od lat na stanowisku wojskowego prokuratora, bardzo chciał wydobyć zeznania z pułkownika Tressa, który prowadził całe zamieszanie, jednak ten nagle dostał czegoś na kształt udaru i wprawdzie był kontaktowy, ale bynajmniej nie komunikatywny. To potwornie ograniczało jego możliwości działania, podczas gdy na niego samego naciskali przełożeni – podobno inspirowani nawet z siedziby głowy państwa -aby „do ciężkiej cholery dowiedzieć się, co tam się właściwie stało”. Wyjaśnienie ataku na uchodźców stało się punktem honoru armii, zwłaszcza że i tak całe liberalne społeczeństwo było dość jednoznacznie po ich stronie.

Nie dało się już zdarzenia zamieść pod dywan, zginęły dziesiątki ludzi, a sprawa rozeszła się szerokim echem, bo dziwnym trafem na to zasrane pustkowie chwilę po ataku przyleciały helikoptery „Heralda”, „Newston” i „Black Rabbit”, które wyrzygały niemal dwa tuziny dziennikarzy fotografujących i rzucających w świat kolejne depesze o zbrodniczej próbie rozprawy z uchodźcami, będącej skutkiem zgubnej polityki gabinetu prezydenta Rallstone’a. W nagłówkach można było przebierać. Rozerwane ciała dzieci i kobiet, leje, w których pogrążały się resztki nędznego dobytku – tego było pełno w prasie, Internecie, telewizji i wszędzie indziej. Chwilę później ogłoszenie w telewizji komunikatu generała Rubena Grotsky’ego, szefa Operacji Specjalnych, który mówił o pomyłce i błędnej decyzji, wywołało furię. Zwłaszcza że niedługo potem pojawiły się dokumenty znalezione przy zwłokach dowódcy zwiadu – tradycyjna, papierowa korespondencja generała z watażką z południa, tajemniczym Aro Askamem, który w kolumnach migrantów przemycał narkotyki i inne pożądane na wolnym rynku dobra. Odbiorcami miały być tutaj natomiast bliżej nieokreślone kręgi mocodawców generała – dziennikarz „Heralda” wskazywał wprost na duże koncerny powiązane z armią. Dlaczego armia zdecydowała się na atak na ludzi, którzy dostarczali jej to cenne zaopatrzenie? Na to pismaki miały dziesiątki teorii: dezinformacja, błąd, porachunki między stronami transakcji, postraszenie – zresztą sprzeczności i brak bezpośredniego związku tylko podniecały spekulacje i w krótkim czasie publika pamiętała jedynie, że Grotsky to narkotyki, rzeź bezbronnych i powiązania z koncernami, czyli generalnie wszystko, co w demokracji nie jest cacy… Nic dziwnego, że władza dość żałośnie szamotała się, chcąc wyjaśnić przyczyny niefortunnej operacji oddziałów Madras.

– Eeech, eee… – Tress sapnął po raz kolejny. – Yyym… – nieartykułowane dźwięki przeszyły powietrze.

Tress miał mokre czoło. Dyszał. Potwornie zawirowało mu w głowie – czuł, że za chwilę znowu zwróci. Nagły przypływ wymiocin w ustach przyniósł koszmarny posmak. Anyż. Wstrętny, skwaśniały anyż. Ślina gorzkniała w ułamkach sekundy. Czuł go coraz intensywniej, wiedział, że za chwilę dostanie nieopanowanych torsji. Jak przez mgłę usłyszał: „Ber! Beeer!”. Ktoś krzyczał i szarpał jego ramieniem. Anyż! Ślina…

– Beeeer! Obudź się!!! – głos nie dawał za wygraną. – Dajcie mu jeszcze te cukierki!

Świadomość powoli wracała, myśl się stabilizowała. Światło szpitalnych lamp nie raziło już tak wściekle – tylko ten koszmarny posmak. Czuł, że ma w ustach lepki karmelek. Wypchnął go językiem czym prędzej. Obrócił się na prawy bok i długo odpluwał lejący się posmak czarnego świństwa.

– Wraca do nas – słyszał przez mgłę. – Tętno wzrasta, przyspieszony oddech …

– No, wreszcie, stary! – ktoś komunikował poniesionym głosem.

– Yheemm! – nabrał łapczywie powietrza i wyjąkał, gdy oczy zaczęły powoli dostrzegać kształty i niejasne barwy. – Gdzie… ja… jestem?

– Ber, już wszystko gra. Jesteśmy przy tobie, jesteś w ośrodku w Yarn. Jesteś Ber Amiszti, a nie Robert Tress, pamiętasz? – mówił do niego ciepły damski głos, znał go. Kto to jest, do ciężkiej cholery?! – próbował włączyć uśpioną świadomość. Poplątane myśli parowały przez uszy. Tak! Coś pamiętał… Tress, ledwie przytomny pułkownik. Słyszał jeszcze jego wspomnienia, pluł anyżową śliną. Tress. „Byłem w nim… w jego głowie” – pomału wracał do świadomości. Żeglarz. „Co za obrzydliwość, ten anyż…”.

– Masz tu kawę. Trochę cię wyprostuje. To zawsze musi być nieprzyjemne. Sam wiesz, Żeglarzu – mówiła ciepło lekarka, która ciągle nie miała dla niego imienia, choć jej twarz widział wiele razy.

Tak! Żeglarz! Był żeglarzem – organizm zaczął powoli odgarniać kurz z synaps… Już wiedział. Rejs może zostać przerwany tylko przez coś, co ma naprawdę jednoznaczny smak, nie do pomylenia z niczym. Generalnie – to musi być obrzydliwe. Inaczej zostanie się z nim, nawet mimo zakończenia hipnotycznego transu. Pod wpływem trujących leków na zawsze – a więc do rychłej śmierci… Dla niego „wybudzaczem” był czarny cukierek, który niemal momentalnie wywoływał mdłości. Ludzie, którzy go testowali, proponowali na badaniach jakieś obrzydliwie pachnące lekarstwa, tłuszcz. W skrajnych wypadkach bywały to szczególne kombinacje, na przykład herbata na wodzie po serdelkach – ale takie wynalazki należały raczej do rzadkości. Ostatecznie padło na anyż. Smak przenoszący Żeglarza z powrotem do własnej głowy musiał być zawsze ten sam i zawsze – paskudny. Żeby, jak to się mówi, nawet umarłego obudziło…

Już wiedział, że wraca. Już nie jest Tressem, nie siedzi w jego myślach, a Tress tymczasem, przy „rozłączaniu kontaktu”, stracił spory kawał pamięci i przytomności, na jakiś czas, oczywiście. Ber powoli odnajdował się w rzeczywistości. Żegnał coś, co przypominało omamy hipnopompiczne. To było niezwykłe doznanie – ale potwornie wyczerpujące. Łyknął kawy i poprosił o papierosa, żeby zagłuszyć dojmujący ból w głowie, coś jak przy chorobie wysokościowej. Papieros może z medycznego punktu widzenia nie był najmądrzejszą rzeczą w tej chwili, ale wiedział, że choć na moment pozwoli mu opanować nawał myśli. Wypalił połowę, przymknął oczy i położył się jeszcze na moment.

Gdy leżał i usiłował się odprężyć, przez szklane drzwi wszedł krępy, łysiejący jegomość z pooraną ospowatymi śladami twarzą. Dobry garnitur wyzierał spod ochronnego kitla. Ber skupił myśli – wciąż jeszcze był skonsternowany po tym wszystkim… – tak, no przecież – Eydenkron! Jego wierny cień przez ostatnie kilka miesięcy. Kiedy mózg Bera zaskoczył, nie musiał już specjalnie się wysilać, żeby zrekapitulować całą historię ich znajomości. Ich życie splotło się, gdy Eydenkron sam dotarł do Wron. To wymagało sporych zdolności, w końcu nawet wojsko nie wiedziało, gdzie ich szukać. Eydenkron bezceremonialnie się wówczas zaprezentował: „Jestem doradcą w firmie MediaMay Ltd. Wrony mogą nam pomóc, a my chętnie pomożemy Wronom”. Ber był wtedy równocześnie przerażony, że ich działalność została dokumentnie rozpracowana, ale też zainteresowany tym, co chce mu zaoferować duży, wielosektorowy potentat. Jemu, a raczej organizacji antysystemowych ideowców, gotowych strzelać do obojętnych na to zupełnie władz. Eydenkron mówił wtedy powoli, roztaczając niezwykłą wizję. Wiedział, że Wrony walczą nie tylko z systemem, ale także z inną konkurencyjną grupą – Red Frontem, która miała ideologię zupełnie odmienną, ale cele i możliwości podobne. Pojawiał się więc między nimi spór o to, kto stanie się wyłącznym reprezentantem sprzeciwu wobec dominacji systemu politycznego, armii i bliskich jej kręgów. Eydenkron opowiedział mu szybko – jakby z nadmiarem zaufania – o niezwykłych teoretycznych możliwościach procesu rejsu, którego technologią dysponuje MediaMay. Ber był zmieszany, dostał owego dnia jednorazowo zbyt dużą porcję zachęt i szans. Wrony jakiś czas trawiły propozycję współpracy, ale postanowiły „wykorzystać okazję”, zwłaszcza że pomysł Eydenkrona wyglądał kusząco i intrygująco. Ber spełniał większość kryteriów psychosomatycznych do pełnienia funkcji Żeglarza. Czyli właściwie kim…?

– Pożeglujesz tam, gdzie dotąd nie dotarł żaden człowiek, rozumiesz? Będziesz w czyimś mózgu, zobaczysz myśli, odczujesz je jak własne – Ber jeszcze słyszał słowa Eydenkrona, który ofiarował rebeliantom możliwość praktycznego zastosowania rejsu. – Uzyskasz kontrolę absolutną. Nie nad działaniami, ale nad ich przyczyną – to wystarczy. W zupełności wystarczy – Ber był buntownikiem, ochoczo kupował taki bramińsko-profetyczny bałach i wierzył, że kiedyś za pomocą rejsu osiągnie to, o co chodzi Wronom.

W nowej technologii widział też szanse eliminacji jednego z dwóch przeciwników, rywala do tytułu „opozycjonisty numer jeden”, który mógł trzymać w szachu całe społeczeństwo. Jak kusił go Eydenkron? Opowiedział całą długaśną historię prac nad rejsem, którego know-how było w gestii MediaMay.

Rejs był…, no właśnie, samo opisanie go wymaga nieco poetyckiej wyobraźni i końskiej dawki fizyki, chemii i paru innych nauk przyrodniczych. W skrócie mówiąc – to sposób. Sposób wpływania na innych ludzi, nie bezpośredni, ale prawie bezpośredni. Stary i szalony naukowiec, Vercelli, wymyślił go, badając oddziaływania fal mózgowych i pozornie niezauważalne reakcje człowieka. Stwierdził, ni mniej, nie więcej, że ludzkie myśli nie tkwią w puszce mózgu, ale są pewną formą energii wydzielanej na zewnątrz ciała, najprostszą analogię stanowi fala elektryczna, choć niezupełnie trafną. Dzięki pewnej formie stymulacji fale jednej osoby mogą wpływać na funkcjonowanie myśli innej, nawet – to zaskoczyło samego Vercellego – na pewne odległości. Hipnoza, jak stwierdził, była pewną formą procesu, który odkrył. Do efektywnego wpływania niezbędne było jeszcze podłączenie do specjalistycznej aparatury wspierającej i zasilenie się sporym zestawem farmakologiczno-narkotykowym, naturalnie pod kontrolą zespołu specjalistów. Nazwał cały proces rejsem, tak jakby jeden z ludzi mu poddawanych wybierał się w niezwykłą podróż, która mogła być odkrywcza, ale też – przerażająca. Wiele eksperymentów na samym sobie i kilku bliskich współpracownikach utwierdziło go w przekonaniu, że jest w stanie ofiarować ludzkości coś naprawdę niesłychanego, co zarazem może stać się potwornym narzędziem wpływu. Vercelli pracował początkowo na kilku uczelniach, które nie widziały sensu w jego działaniach na ich wczesnym etapie, toteż trafił ostatecznie pod opiekuńcze skrzydła korporacji MediaMay, która zgodziła się na dowolne wynagrodzenie dla niego i właściwie niczego nie oczekiwała. Po dziewięciu latach Vercelli był niemal pewien, że opracowana przez niego stymulacja narkotyczno-elektryczno-hipnotyczna da pożądany rezultat i pozwoli na sterowanie myślami osoby X przez osobę Y. Ale wtedy stało się coś, czego mecenasi z MediaMay nie przewidzieli…

Vercelli się nawrócił i zdecydował porzucić prace, jako sprzeczne z etyką. Wyspowiadał się i unicestwił większość swoich dokonań i notatek. Podobno zagrzebał się w jakimś alpejskim klasztorze u kamedułów czy trapistów, gdzie ślad po nim zaginął. Czuł instynktownie, że rejs (którego ostateczny kształt był już tuż tuż) może być diabolicznym niebezpieczeństwem dla całej ludzkości – jednak, na szczęście dla mecenasów badań (i niego samego), asystenci Vercellego uratowali przynajmniej część dokonań nawróconego mentora.

Posmak anyżu, który Ber czuł, był jak przerwanie snu, a właściwie wyciągnięcie z fałszywego świata, w którym jesteś Żeglarzem. W którym nic nie możesz zrobić rękoma, ale wszystkim możesz kierować – wolą, zamiarem, nadzieją czy surowym osądem. Rejs to proces rządzenia myślą. Niewykrywalny i nieodczuwalny dla sterowanych, którzy przez chwilę byli mankurtami, niewolnikami własnych, a właściwie cudzych myśli, które brali za własne. Chwila wystarczyła, aby zmienić ich plany, oczekiwania i poglądy. Oczywiście, chwila poprzedzona ciężką pracą nad poznaniem obiektu, który ma zostać poddany „przesterowaniu”. Ber też zapoznał się z potężnym dossier pułkownika Tressa i wiedział, co robić, żeby proste operacje mózgu oficera wykazywały się minimalnym błędem, który przekierowywał jego zamiary tam, gdzie nigdy by się normalnie nie znalazły.

MediaMay był koncernem, który miał gębę pełną frazesów o równości, dawaniu siebie innym i budowie ujęć artezyjskich na pustyniach Czadu – toteż nikt z zewnątrz nie miał prawa podejrzewać, że może on dysponować specjalnym funduszem na kontynuowanie prac Vercellego, o których raportowano jedynie samej radzie nadzorczej, a poza firmą nie wiedział o nich niemal nikt. Firmie potrzeba było tylko dobrej okazji, aby wykorzystać rejs po raz pierwszy w praktyce…

Jedno, co w całej tej historii gryzło Bera Amiszti, to pytanie: jaki interes w zniszczeniu Red Frontu będzie mieć MediaMay? Tu argumenty Eydenkrona były zupełnie proste. Chcemy zniszczyć lewackich terrorystów, którzy zagrażają dobrodziejstwom kapitalizmu, naturalnie z korzyścią dla całej ludzkości. Ot i wszystko. Wrony nie były tak ostro lewicowe, miały raczej elementy ekologiczne i wolnościowe w swoim programie, skupiały wszystko, co sprzeciwiało się militarnej hegemonii i surowemu obliczu prezydenta. Zresztą nieistotne, chcieli dać mu pieniądze i pomóc w czymś ważnym, a on miał z racji szczególnych predyspozycji stać się na jakiś czas Żeglarzem, czyli w praktyce – cieleśnie poleżeć naćpany pod kroplówkami w laboratorium, a duchowo – skoncentrować się na realizacji planów przez pewnego oficera…

– Żyjesz, Ber? – zapytał nieśmiało Eydenkron. Gdy zobaczył jego przytomną twarz, przemówił do niego głosem pełnym entuzjazmu. – Spisałeś się, Ber. Poszło lepiej, niż myślałem!

– Przecież… uderzenie się nie powiodło? – Ber był zaskoczony słowami, które usłyszał.

– Cóż… nie wszystko wychodzi – ale generalnie jest to ruch w pożądanym przez nas kierunku.

– Jak to…?

– Nieistotne. Czy pomogłoby , gdybym ci powiedział, że pewne sprawy mogą zaistnieć dopiero później? Nieważne, co pomyślisz, pomogłeś i to wystarczy.

– Prze…cież… uchodźcy… to-o-o nie był… Red Front! Zgi…nął… Marsey! O czym ty mówisz?! – wystękiwał z trudem Ber.

– Odpoczywaj, leż spokojnie. Za chwilę trochę się zregenerujesz, a ja mogę ci tylko powiedzieć, że pewnych rzeczy nie wiedziałeś, mój Żeglarzu. Wykonałeś wielką robotę, ale nie we wszystkim byłeś jej świadomy.

– Hhę…? – w jęku dało się słyszeć pytanie, a w oczach leżącego pojawiło się zdumienie.

– A tak, mój drogi. To nie był Red Front… Tak to zaplanowaliśmy. To byli uchodźcy, wyłącznie uchodźcy z Południa – łysa głowa uśmiechała się. – Dobrze o tym wiedzieliśmy, a dane zwiadu nieprzypadkowo wyglądały błędnie…

Po chwili Eydenkron podniósł z pulpitu strzykawkę, wypuścił odrobinę cieczy, a następnie podszedł do leżącego bezwładnie Bera i wtłoczył mu jej zawartość w przedramię. Pacjent rozluźnił się, z piersi wydobywało się ciche rzężenie.

– Masz jakieś 10 minut – niestety, musiałem ci to dać w momencie, kiedy na pewno wrócisz do swojej głowy, duszy, czy jak to zechcesz nazwać… Ale przez tę chwilę mogę ci dać szczerość, na którą zasłużyłeś. Teraprosalicyna nie zamuli ci świadomości. Ech, niech będzie, że to jest mój własny anyżowy cukierek dla ciebie, Żeglarzu, po którym obudzisz się w lepszym świecie.

Ber był wyraźnie bledszy. Trująca substancja rozpoczynała krążenie w jego organizmie.

– Wasz atak był pozorem – ciągnął dalej Eydenkron. – Najważniejsza była śmierć Marseya. Wielka Veronica podołała zadaniu podrzucenia mu kompromitujących dokumentów, dowodzących nielegalnej współpracy z rebeliantami, którzy tylko marzą o destabilizacji sytuacji. Do tego dodać trzeba poważne oskarżenia względem generała Grotsky’ego, który na swoim folwarku Szefostwa Operacji Specjalnych gościł chętnie doradców i płatników z Lande i Basquatech.

– Yyhym! – Ber wiedział, że kona, ale jego mięśnie były na tyle zwiotczałe, że nie mógł nawet się poruszyć. Jedynie świadomość trwała przy nim wiernie, jak pokusa przy grzeszniku.

– Teraz, kiedy rzecz się wyda – a już Veroniki w tym głowa, by się wydała – media rzucą się na szefostwo i doprowadzą do głębokiej kontroli korumpujących wojsko konsorcjów. Tak, tak, mój mały, to było łatwe… W zabawie dodaliśmy jeszcze element uderzenia na obozowisko uchodźców spod władzy sąsiedniego reżimu. To nie był Red Front, a nasi poczciwi biedaczkowie zza południowego kordonu, z buńczucznymi twarzami, ale niemal kompletnie bez broni… Marsey swą śmiercią mógł jeszcze zrobić nam inną przysługę i zasugerował, że kryzys migracyjny był wykorzystany przez grupę ludzi w armii do kontaktu z reżimem z południa – dla kontrabandy broni i prochów… Dobre! Co? – Eydenkron dopiero teraz spojrzał w dogorywające oczy Bera. – Tego byłoby dla ciebie za dużo… Nie zrozumiałbyś, a gdy coś wyszłoby na jaw, byłoby to dla ciebie zagrożenie – dlatego musisz zniknąć.

– Eeehee… – rzężenie słabło.

– Najlepsze jest to, Żeglarzu, że twoje Wrony nadal będą przekonane, że działałeś w dobrej sprawie. Eksperyment z rejsem mógł się nie udać. Byłeś w końcu pierwszy. Twoje chłopaki z Wron, jak wszyscy terroryści, są naiwne i łatwe do sterowania, nawet bez całego tego kosztownego rejsu, a nasze interesy tymczasem będą mieć się coraz lepiej. Każde naruszenie pozycji Lande albo Basquatech to naturalne pole dla naszego „terrorystycznego lobbingu”. Dodatkowo społeczeństwo, oburzone bezczelnością korporacji infiltrujących armię, wpuści ochoczo kogoś spoza ich grona na swój rynek… Bojkot konsumencki i patrzenie na ręce starych graczy zrobią swoje! Błogosławiona robota dziennikarzy, sam już paru napuściłem, żeby dowiedzieli się o dokumentach podrzuconych przez major Ritz. O, właśnie, byłbym zapomniał – Veronica! Nawet nie wiedziałeś, Żeglarzu, że była twoim Nawigatorem. Bez niej cały plan byłby niemożliwy do przeprowadzenia…W rejsie nawigator jest niezbędny, to stwierdziliśmy z całą pewnością. Ale nie martw się, to ty byłeś pierwszym Żeglarzem w historii. Bez ciebie to by się nie udało!

Po takim filmowym monologu ostatnie tchnienie Bera było banalnym, oczywistym zakończeniem całej historii. W tej chwili rdzeń kręgowy Żeglarza był bezużyteczny niczym parasol w środku lata. Teraprosalicyna zrobiła swoje. Amiszti musiał się obudzić, aby zerwać wszelką możliwą łączność z Tressem. Wtedy można go było spokojnie wyprawić do Hadesu, czy dokąd tam chciałby pójść.

– Nie wiesz nawet, ilu cierpień ci oszczędziłem. Biedaku! – Eydenkron szeptał, jakby Ber mógł go jeszcze usłyszeć – Gdybyś przeżył i komuś cokolwiek chlapnął, byłaby to niestety zbyt niebezpieczna plama na całościowym pejzażu świata. Ja tylko ratuję cię przed niepojętym bólem, w końcu zdążyłem cię polubić! No, i przynajmniej masz to pierwszeństwo, pomyśl tylko – pierwszy Żeglarz w dziejach… Dotarłeś tam, gdzie żadna ludzka myśl nie miała wstępu! Przygoda warta życia, nie? – roześmiał się sam do siebie, przykrył ciało prześcieradłem i wyszedł, nie oglądając się.

Jakub Bogucki




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Radomir Darmiła „Chłopiec do umierania”

Tego ranka Chłopiec umierał w wyjątkowo parszywym nastroju. Klient był niezdarny, na…

Hanna Karwowska „Chłopiec z XXI wieku”
Opowiadania Hanna Karwowska - 1 czerwca 2014

Od redakcji: Dziś, z okazji Dnia dziecka, mamy dla Was ciekawostkę, rarytas. Tekst został…

Aleksandra Janusz „Mrówki w Złotych Tarasach”
Opowiadania Aleksandra Janusz - 23 listopada 2023

Niniejsze opowiadanie jest dziełem fikcji. W celach dramatycznych poczyniłam kilka założeń dotyczących…

Komentarze: 1

  1. Q__ pisze:

    Hipoteza Manczarskiego, podana w trzecioświatowym stylu kojarzącym się z „Małymi zielonymi ludzikami” Borunia? Jednym słowem poruszamy się w okolicach „Tajemnic parapsychologii” ;)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit