Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Karolina Bast Kolasa „Impar”

Opowiadania Karolina Bast Kolasa - 11 września 2020

Fahrenheit objął patronatem tegoroczną edycję konkursu literackiego „Jaskier” organizowanego przez Cech Fantastyki SkierCon. W tym roku napłynęło rekordowo dużo prac a jury miało niełatwe zadanie wyboru tych najlepszych. Po burzliwych obradach przyznano nagrody główne w dwóch kategoriach wiekowych a wyróżnienia aż w trzech. Przez kolejne tygodnie będziemy prezentować najlepsze opowiadania na łamach naszego portalu. Dzisiaj przedstawiamy laureatkę z kategorii wiekowej 20+ lat i jej zwycięską pracę. Gratulujemy!

 

Karolina Bast Kolasa swoją ksywkę zawdzięcza przyjaciołom z liceum i zamiłowaniu do ciężkiego brzmienia gitar z lat 90-tych. Z wykształcenia aktorka scen muzycznych i filolog. Wieloletnia dziennikarka i redaktorka radiowa, realizator dźwięku, grafik, fotografik, autorka stron internetowych i felietonów prasowych. Ulubioną książkę ma zazwyczaj gdzieś pod ręką, tę którą właśnie czyta. Ulubiony pisarz, zgodnie z zasadą matematyki o liczbach „wielkich”, pozostaje wciąż nieznany.

 

IMPAR

 

Przez okno widzę skąpane w czerwonym blasku skały, czarność nieba i zachody słońc Rigil i Tolimana. Z zachwytu zapominam oddychać. W mojej pamięci zaginęły już wszystkie słowa, które mogłyby opisać takie majestatyczne, niezwykłe piękno. Trwa to ułamek sekundy, po czym rozlega się głośny trzask – tylko nie to! Nie teraz!… A jednak – rozpadam się na pojedyncze atomy, Znowu nie istnieję. Mam nadzieję, że jeszcze tam wrócę, mam nadzieję… Mam…

 

* * *

 

Oficjalnie projekt „Dedal” został porzucony w 1979 roku. Oficjalnie mówiono, że koszt takiego przedsięwzięcia przekroczyłby roczny produkt światowy brutto i biednych Ziemian nie stać na podróż do Gwiazdy Barnarda ani w ogóle nigdzie dalej, niż na Księżyc. Oficjalnie kłamano wiele razy w tej i w wielu innych kwestiach tyczących się naszych podróży w kosmos i ludzkości w ogóle. W 1979 roku miałam dziesięć lat i milion sposobów na zmarnowanie życia. Pech chciał, że byłam wszystkiego ciekawa i bez trudu przychodziło mi to, co od innych wymagało wysiłku i pracy. Kiedy ja błyszczałam w świetle fleszy w dziedzinie fizyki kwantowej, mając ledwie piętnaście lat, a matka i ojciec pękali z dumy, gdzieś po ciemnej stronie Księżyca, z dala od wścibskich radarów satelitów, projekt „Dedal” nabierał realnego kształtu. Owiany mgłą tajemnicy – top secret – tajne przez poufne. Z biegiem lat nieznacznie zmieniono cel podróży na nieco bliższy: orbita Tolimana, później Rigil i ostatecznie Proxima B krążąca wokół Proximy Centauri. Powstającemu metalowemu kolosowi nadano imię Eru Ilúvatar – ten, który jest sam. I to akurat by się zgadzało. Jest sam. I ja jestem sama. Już od zbyt wielu lat.

Kiedy byłam dwudziestolatką, odszedł mój jedyny przyjaciel. Kot miał na imię Kot – nie widziałam powodu, żeby komplikować sprawy, które z natury są proste. Wszechświat jest wystarczająco skomplikowany. Kot był niezwykły, zapewne dlatego, że był mój. Przecież każdy właściciel kota jest przekonany, że jego jest najbardziej wyjątkowy. Rozmawialiśmy całe noce o marzeniach, smokach, gwiazdach i fizyce kwantowej. To on uparcie nakłaniał mnie, abym zwracała baczną uwagę na cząsteczki splątane, twierdząc, że właśnie ta wiedza kiedyś pozwoli mi wrócić do domu. Zabawne, bo nigdzie się wtedy nie wybierałam. Był moim opiekunem, doradcą i powiernikiem. Był dla mnie wszystkim i najlepszym przyjacielem. W swoje ostatnie dni powtarzał wiele razy, że jeszcze się spotkamy, że nie powinnam płakać. Że mnie kocha – ja też kochałam, ten jeden raz. Ale kiedy odszedł, jednak płakałam. Zabrałam jego lekkie futrzaste ciałko, ostatni raz pocałowałam różowy nos i oddałam gwiazdom – tak jak chciał.

Rozpaczałam całymi tygodniami, gapiąc się na czerniejącą na parapecie cytrynę, grzebiąc w obiedzie, który moja matka troskliwie przynosiła mi raz na jakiś czas – zapewne raz dziennie w porze obiadu – nie pamiętam.

To właśnie wtedy przyszli. Cała trójka miała oczy jak migdały, trochę niekształtne uszy, zbyt ciemną karnację i lniano jasne włosy. Pomyślałam, że jestem do nich tak podobna, że mogłabym być ich siostrą. Chyba jestem adoptowana – przyszło mi wtedy do głowy, ale nie przejęłam się specjalnie tym dziwacznym pomysłem, w końcu jakie to ma znaczenie?

Później wszystko wydarzyło się błyskawicznie. Propozycja nie do odrzucenia, praca owiana mgłą tajemnicy – top secret – tajne przez poufne – kurwa mać. Moje upodobanie do samotności okazało się największym atutem. Oto byłam ja, jedyna, która nie potrzebuje nikogo, aby być szczęśliwą lub też nieszczęśliwą, wszystko jedno. Dla reszty – dziwak.

 

Oficjalny pseudonim otrzymałam dopiero miesiąc później: Impar – nawet ładnie.

Baza Luna Tenebris do Impar, gotowa?

Jasne, Luna Tenebris, gotowa jak cholera.

Dziesięć… – rozległ się zewsząd sztucznie generowany głos.

Kiedy padły te słowa, już świetnie znałam swojego Eru Ilúvatara, mieszkałam tam od roku, ucząc się statku i życia, jakie miało mnie czekać.

Dziewięć…

Sporadycznie spotykałam się z innymi „dyrandalis” – jak zwykli się nazywać we własnym gronie. Jak się okazało do „dyrandalis” zaliczali również i mnie, pewnie ze względu na te włosy, uszy i oczy – zwodniczo podobne, zupełnie jakbyśmy byli rodziną. Nie przeszkadzało mi to.

Osiem…

Chciałam mieć to już za sobą – start. Przebierałam nogami jak małolata na widok gitarzysty rockowego w obcisłych spodniach.

Siedem…

Miałam nadzieję, że wraz ze startem cokolwiek nabierze sensu. Całe życie nic, tylko: „miałam nadzieję że…” coś się stanie… Będę zmieniać świat… Dokonam czegoś naprawdę ważnego.

Sześć…

Kiedy – jeszcze jako dziecko – dzieliłam się z kolegami swoimi nadziejami, inni patrzyli na mnie w sposób, w którym było wszystko poza zrozumieniem, a później dodawali: „Nadzieja jest matką głupich”.

Pięć…

A zatem byłam głupia. Byłam głupia dla całego świata. Tylko w środku czułam, że oni się mylą, że jeszcze im pokażę.

Cztery…

I nadszedł ten czas. Nadzieje właśnie nabierały kształtu. Z chwilą startu stawałam się osobą najbardziej na całym świecie owianą mgłą tajemnicy – top secret – tajne przez poufne.

Trzy…

Nic dziwnego, że nie mogłam się doczekać. Sekundy wydawały mi się nieprzyzwoicie długie. Dziś nawet wiem dlaczego.

Dwa…

Wstrzymałam oddech. Wiedziałam, że wszystko może teraz pójść nie tak albo wszystko będzie dobrze. Zamknęłam oczy. Nie wiem, czego się spodziewałam. Huku? Wystrzału? Przyspieszenia? Jak przy podróży z Ziemi na Ilúvatara? W każdym razie nic takiego się nie stało. Gdzieś w maszynowni został zdalnie zainicjowany proces zmiany izotopów deuteru i trytu w hel, a wielki, samotny, metalowy kolos bezszelestnie ruszył w przestrzeń. Z cyklu na cykl przyspieszając jak pociąg – tyle że bezgłośnie.

Po kolejnych przewidzianych w protokole dziesięciu sekundach zostały przywrócone systemy podtrzymywania życia. Wentylacja i grawitacja imitowana na statku przez potężny elektromagnes. Ilúvatar zaczął mruczeć do mnie przyjaźnie i wyruszyliśmy w podróż. Miałam dwadzieścia jeden lat.

 

Pierwszy rok upłynął mi pod znakiem łzawych rozmów z mamą i szorstkich, ale pełnych dumy rozmów z tatą. A także nieustannych poleceń z Ziemi dotyczących kompletnych pierdół, na przykład: „Sprawdź, czy namnożyły się rozwielitki”. Po co komu rozwielitki? Po kiego grzyba zapakowali mi na statek rozwielitki? Ale najwyraźniej było to bardzo ważne – zatem sprawdzałam. Mnożyły się świetnie, aż do czasu minięcia Słońca. Zaszkodziło im promieniowanie. Oczywiście napęd fuzyjny wyklucza konieczność wykorzystywania studni grawitacyjnych gwiazd w celu nabrania prędkości, ale plan zakładał oszczędności w zużyciu paliwa (dziś bardzo to doceniam). Na Tolimana leciałam trochę naokoło i dlatego pewnie moim rozwielitkom, które na Ziemi mają dwie pary czułków (pierwsza pełni rolę narządu czuciowego, druga stanowi główny narząd ruchu), nagle wyrosły zupełnie nieprzydatne szczękoczułki. Później wszystkie rozwielitki pozdychały.

Kolejny, drugi rok pozwolił mi się skupić na pracy. Opóźnienia i zakłócenia w komunikacji z Ziemią były znaczące i mogłam udawać, że w ogóle tych połączeń nie ma.

Z tematem cząsteczek splątanych poradziłam sobie w siedem miesięcy. Po czternastu mogłam swobodnie przemieszczać dowolny atom w inne miejsce na statku, a jeszcze miesiąc później możliwe było przenoszenie w konkretne, wybrane miejsce, zarówno w czasie, jak i w przestrzeni. Prościzna. Wystarczyło tylko porządnie przysiąść fałdy. W duchu szydziłam z naukowców na Ziemi. Byli po prostu leniwi, gdyby było inaczej, już dawno by na to wpadli. A skoro mowa o duchach… Po którymś eksperymencie z lokowaniem grupy atomów luminescencyjnych okazało się, że Ilúvatar zyskał własnego ducha w postaci świetlnego zielonego punktu pojawiającego się w przypadkowych miejscach statku, w losowych odstępach czasu. Nazwałam go Ziębą, bo był jak zwiastun wiosny, jak nadzieja, że się uda.

Miałam przed sobą cztery lata świetlne podróży, dwadzieścia lat spokoju. Nie bałam się, że z czymś nie zdążę.

Czas zaczął mi się jednak zlewać w nieprzerwany ciąg zdarzeń, przestał mieć znaczenie. Zorientowałam się, że wyczekuję wiadomości z Ziemi, które jednak przychodziły coraz rzadziej. Zapomnieli albo prawie zapomnieli. Zostałam sama. Ja i Ilúvatar – ten który jest samotny – jakże trafne.

Myśli zaczęły mi się plątać, przestałam rozróżniać sen od jawy. Czasem wstawałam po krótkim wypoczynku i okazywało się, że skonstruowałam sztuczną inteligencję z resztek po zniszczonym piekarniku. Pominę powód, dla którego został zniszczony – wywaliłam ją, tę inteligencję, poza statek lukiem zsypowym, kiedy tylko zaczęła się ze mną kłócić. Trochę wcześniej zrobiłam bardzo szczegółowy przegląd apteczki. Okazało się, że mam na pokładzie pokaźny arsenał wszelakiego rodzaju opiatów. Spróbowałam wszystkiego. Kodeina, metadon, heroina, morfina i opium. Nic mi się nie podobało! Ale praca naukowe ruszyła z kopyta, pomijając nieszczęsne wypadki, jak ten z piekarnikiem i sztuczną inteligencją. Zdołałam przemieścić w przestrzeni kostkę do gry, którą z niewiadomych dla mnie przyczyn miałam zapakowaną w szafce rozrywki. Zabawne, bo to chyba gra towarzyska, a z towarzystwem było u mnie niezbyt dobrze. Prawdopodobnie przemieściłam ją również w czasie. Niestety, nie udało mi się tego sprawdzić – no bo niby jak? Zniknęła i tyle. Możliwe też, że zwyczajnie się zgubiła.

Po udanym eksperymencie ze wspomnianą kostką zaczęłam pracować nad przemieszczaniem w czasie żywych organizmów. Na Melianę i wszystkie święte głosy Nan Elmoth, gdybym tylko wiedziała, że nie powinnam! Ale nie wiedziałam. Zaczęłam od mrówek i biedronek, które zapakowano mi do szafki badań biologicznych. Po pewnym czasie wszędzie po pokładzie łaziły insekty w ilości znacznie większej niż ta, na której zaczęłam eksperymentować. Jasne się stało, że są to owady z zupełnie różnych czasów. Ale eksperyment dowiódł, że po pierwsze, można splątać cząsteczki na podstawie macierzy właściwej, a po drugie, osobniki nie giną, spotykając samych siebie z innego czasu. To cenna wiedza. Prawdopodobnie właśnie wtedy zwariowałam.

„Odbiło ci, zbzikowałaś, dostałaś fioła. Ale coś ci powiem w sekrecie. Tylko wariaci są coś warci”.

Zawsze lubiłam samotność. To właśnie dlatego zostałam wybrana do tej misji, ale jednak… Jednak potrzebowałam kogoś. Dlatego zrodził mi się w głowie szalony plan sprowadzenia z powrotem Kota. Przedsięwzięcie nie wydawało się skomplikowane. Wystarczyło odnaleźć odpowiednie pary atomów i splątać je w czasie aktualnym, w miejscu, jakie wybiorę. Jako wzór do macierzy atomów wyższych posłużyła mi jego ostatnia łza, którą nosiłam jako talizman.

Kocham cię – powiedział, gdy ją uronił. – Jeszcze się spotkamy, zobaczysz.

Kto by pomyślał. Mój Kot wizjonerem. Może właśnie to miał na myśli.

Pracowałam jak szalona, komputer nie nadążał z przetwarzaniem danych. Niewiele spałam i niewiele jadłam. Przestałam też ćwiczyć, co oczywiście natychmiast dało mi się we znaki. Złamałam rękę. Głupio. Wkurzyłam się na komputer pokładowy, który na kolejne pytanie techniczne zamiast odpowiedzi puścił mi koncert muzyki relaksacyjnej. Walnęłam wtedy pięścią prosto w panel komunikacyjny. Ot, cała historia. Dobrze, że nie miałam karabinu.

Stosy notatek i obliczeń musiały poczekać. Kości zrastają się dużo wolniej w kosmosie, przy udawanej grawitacji, niż na Ziemi. Zostałam „upupiona” – jak mawiała moja mama. Zabawne, jak często o niej myślałam w tamtym czasie. Chyba tęskniłam.

Kiedy już zdjęłam usztywnienia z ręki i znów mogłam pisać, w zasadzie nie było czego zapisywać. Wszystko miałam przeliczone i przemyślane. Wstałam i poszłam do warsztatu (laboratorium to głupie słowo, nigdy go nie lubiłam, jakieś takie nadęte) i w ciągu kilkudziesięciu godzin udało mi się sprowadzić Kota.

– Cześć – powiedział leniwie. – Tęskniłaś?

– Kot… – Tu zamilkłam, bo uczucia zadrwiły ze mnie boleśnie. Wiedziałam, co robię. Od samego początku aż do teraz. Nie pomyślałam tylko, co będzie, gdy już się stanie. Łzy pociekły same po twarzy, prawie nic nie widziałam. Wielka klucha utknęła mi w gardle, więc nie mogłam mówić. Czułam, że ciśnienie rozsadza mi czaszkę i zatyka uszy, więc nie słyszałam dalszych słów Kota. Żeby jakkolwiek doświadczyć tego, co zaistniało, skoro większość zmysłów odmówiło posługi, przypadłam twarzą do miękkiego futerka i zaczęłam szlochać.

– Tak bardzo tęskniłam, Kotku – wyszlochałam przeciągle, ale mi przerwał:

– Dość, Impar, tak teraz na ciebie chyba mówią. Dość, bo posmarkałaś mi całe futro.

Rzeczywiście. Mył się dwa dni.

Dziesiątki godzin upłynęły nam w szczęśliwości. Kot opowiadał o tym, jak to jest nie-istnieć i nie były to wcale straszne opowieści. A ja o wszystkim tym, od czego kipiałam, ale nie miałam komu powiedzieć. O złośliwym oprogramowaniu Ilúvatara, o badaniach. O głupiej magnolii, którą wyhodowałam z pierwszych prób nad składaniem cząsteczek w szablony łańcuchów DNA. Przez przypadek zyskała również zdolność zmiany kolorów. Była zielona na co dzień, kiedy fotosyntezowała sobie spokojnie pod żarówką sodową, ale bladła, kiedy do niej mówiłam. Kiedy raz zbliżyłam się z sekatorem, żeby ukształtować dziki krzaczor w zgrabne drzewko, zrobiła się zupełnie fioletowa, a później przez wiele tygodni miała kolor miętowy. Do dziś nie wiem, co w eksperymencie poszło nie tak.

Gapiłam się na znany mi świetnie asteryzm Kasjopei i z zachwytem stwierdzałam, że ziemskie Słońce z mojej perspektywy wyglądało jak dopełnienie gwiazdozbioru. Wszystko było na właściwym miejscu. Zbliżaliśmy się do orbity Tolimana. Czekały nas jeszcze przygotowania do lądowania – ale razem z Kotem mieliśmy jeszcze przynajmniej rok dla siebie, na nasze głupie pogaduchy.

Któregoś dnia Kot zniknął. I to zwiastowało początek problemów. Szukałam łapserdaka wszędzie, będąc głęboko przekonana, że tylko się zgrywa. Bezskutecznie. Pojawił się po tygodniu. Bardzo obrażony, z pretensją oznajmił, że mam mu tego więcej nie robić. Nie bardzo wiedziałam czego. Nawet nie przypuszczałam, na co skazałam mojego najlepszego przyjaciela, jedyną istotę, którą prawdziwie kochałam. Zaczęłam się domyślać, kiedy po jakimś czasie zniknął ponownie. Kiedy wrócił, sam już pojął, że to mój błąd w obliczeniach sprawił, że jest niestabilny w mojej rzeczywistości. Chodziło o zakotwiczenie kwantów. Cząsteczki są od nich zależne. Wolne kwanty, choć w strukturze pierwotnej uwięzione w swoich cząsteczkach, zachowały naturę losowego przemieszczania się w czasie i przestrzeni, dlatego właśnie Kota ciskało. Pojawiał się czasem półżywy. Innym razem myślałam, że skoro zniknie, stracę go na zawsze, chociaż wiedziałam, że to nieprawda, przecież atomy tworzyły strukturę zadaną – żywą. Ile razy skazałam Kota na śmierć? Okazałam się najokrutniejszym z katów. Na Melianę i wszystkie święte głosy Nan Elmoth, zrobiłabym wszystko, żeby tak się nie stało! To dało mi kolejny impuls do działania. Znowu cały czas spędzałam w warsztacie, znowu nie jadłam i… znowu złamałam rękę (tę samą i w podobnej sytuacji).

Kiedy skończyłam pracę, Kota akurat znowu nie było. Ale i tak nie miałabym odwagi testować wyników mojego badania na żadnym organizmie żywym. Nawet ameby nie powinno się skazywać na wielokrotne umieranie.

„Tchórz wiele razy umiera, nim umrze. Człowiek waleczny kona tylko raz” – przypomniało mi się.

Kot, mój odważny, mądry kot nie zasłużył. Tak bardzo nie zasłużył.

Podjęłam decyzję. Skierowałam promień strukturowania na siebie i… nic się nie stało. Podyktowałam do dziennika pokładowego prawdopodobny sukces.

 

Rozległ się trzask, potworny i głośny, jakby łamało się ogromne drzewo. Co się dzieje? W ułamku sekundy czuję ból i niemoc. Rozpływam się ja lub rozpływa się wszechświat. Ostatnią świadomą myślą określam – rozpływam się ja! ­- wszechświat jest przecież wieczny. Nagle rozumiem istotę dyrandalis. Nie jestem człowiekiem, jestem elfem.

Wiele czasu minęło. Mam (chyba) czterdzieści dwa lata, widziałam wiele miejsc. Wciąż szukam Kota. Czasem bywam w kilku miejscach jednocześnie, a czasem w jednym w kilku osobach. Najbardziej lubię jednak ten zachód słońc – Rigil i Tolimana. Z zachwytu zapominam oddychać. W mojej pamięci zaginęły już wszystkie słowa, które mogłyby opisać takie majestatyczne, niezwykłe piękno. Trwało to ułamek sekundy, po czym rozległ się głośny trzask – tylko nie to! Nie teraz!… A jednak – rozpadam się na pojedyncze atomy, Znowu nie istnieję.

Mam nadzieję, że jeszcze tam wrócę, mam nadzieję… Mam.

Znajdę cię, Kocie. Znajdę i odczaruję. Obiecuję.

 

Karolina Bast Kolasa




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Joanna Góra „Nasza wspólna misja”
Opowiadania Joanna Góra - 14 sierpnia 2020

Fahrenheit objął patronatem tegoroczną edycję konkursu literackiego „Jaskier” organizowanego przez Cech Fantastyki…

Przygotowania świąteczne czas zacząć!
451 Fahrenheita Ebola - 18 grudnia 2014

Chcemy tego czy nie chcemy Boże Narodzenie człapie wielkimi krokami i, nie ma zmiłuj, doczłapie się…

Zuzanna Cyunel „Opowieści ludzi jeziora. Nadzieja”
Opowiadania Zuzanna Cyunel - 20 listopada 2020

Fahrenheit objął patronatem tegoroczną edycję konkursu literackiego „Jaskier” organizowanego przez Cech Fantastyki SkierCon.…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit