Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Maciej Liziniewicz „Zegar, czyli opowieść starego lekarza”

Opowiadania Maciej Liziniewicz - 23 kwietnia 2021

Przedstawiamy Wam opowiadanie Macieja Liziniewicza, autora bardzo dobrego cyklu wydanego przez Wydawnictwo Dolnośląskie, z którego ukazały się „Czas pomsty” i „Mroczny zew”. Jeśli jesteście ciekawi jak autor radzi sobie z fantasy historyczną w krótszej formie, teraz macie okazję się przekonać. A jeśli dotąd jeszcze nie mieliście z nim do czynienia, liczymy, że to udane opowiadanie zachęci Was do sięgnięcia po powieści.

 

Zegar, czyli opowieść starego lekarza

Zapadł już listopadowy zmierzch. Miotane chłodnym wiatrem grube krople wystukiwały monotonny koncert na ścianach kamienic i brukach prowincjonalnego miasteczka. Opustoszały uliczki, tylko gdzieniegdzie oświetlone latarniami. Ostatni spóźnieni przechodnie, z postawionymi na sztorc kołnierzami szyneli, truchtem zmierzali do swych domostw, z nadzieją na ciepłą izbę i filiżankę herbaty. Przeskakując kałuże, mijali smutne kikuty drzew nasadzonych wokół ryneczku, by potem znikać w łukowatych bramach. Szmer wiatru zagłuszał skrzypienie pordzewiałych zawiasów, mieszając się czasem ze zdawkowym powitaniem stróża, albo czyimś przekleństwem. Ot, zapadał zwyczajny, niczym się niewyróżniający, listopadowy wieczór, nadając poszarzałym domostwom wygląd jeszcze bardziej smętny i senny niż zwykle.

Tymczasem w znajdującym się na pierwszym piętrze jednej z kamienic mieszkaniu, należącym do doktora medycyny Hipolita Rudeckiego, pochyleni nad stołem czterej leciwi już mężczyźni z zajęciem oddawali się grze w karty. Zdawali się niepomni na listopadową słotę i zapadający zmierzch. Trudno zresztą byłoby im myśleć o czymś tak przyziemnym, jak jesienna niepogoda, wobec toczącej się, nadzwyczaj zajmującej partii wista. Na dodatek w saloniku panowało przyjemne ciepło bijące od rozgrzanego kaflowego pieca. Wypełniona rubinową nalewką karafka i rozstawione kieliszki świadczyły o tym, iż nie tylko płonące polana były przyczyną widocznych na twarzach graczy rumieńców.

Prócz gospodarza przy karcianym stoliku zasiadali trzej jego wieloletni znajomi. Można by rzec – przyjaciele, gdyby nie fakt, iż z wiekiem pan Hipolit nauczył się z większą ostrożnością używać słów, których rzeczywiste znaczenie wypełnił już życiowym doświadczeniem. Dlatego mimo wyraźnej zażyłości, a nawet zaufania, jaki miał wobec gości, nie określał ich mianem innym, niż znajomych. Nie gniewał się jednak, kiedy oni, mniej widać wrażliwi na znaczenie wyrazów, nazywali go przyjacielem.

Grającym w parze z gospodarzem był miejscowy proboszcz, ksiądz Wincenty Pelc. Człowiek zażywny, krągłej postury i, jak często bywa u osób obdarzonych bujnymi kształtami, niezwykle wesoły. Przypominałby nawet sienkiewiczowskiego Zagłobę, gdyby nie fakt, że z nieznanych przyczyn los pozbawił go całkowicie włosów. Duchowny wszem i wobec dowodził, iż przypadłości tej nabawił się przed laty w wyniku opadu wulkanicznych pyłów z Krakatau. Doktor Rudecki dawniej próbował uświadamiać mu, iż pomiędzy jego obecnym wyglądem a odległą erupcją nie ma i być nie może żadnego związku, lecz zupełnie bez skutku. Zaniechał więc pan Hipolit zbędnych wysiłków, tym bardziej, że prócz owego mankamentu urody, ksiądz Pelc jawił się okazem zdrowia i energii.

Obok proboszcza siedział mężczyzna, który wydawał się jego całkowitym przeciwieństwem: chudy i wysoki, a przy tym obdarzony nad wyraz bujną czupryną i gęstymi bokobrodami. Choć przyprószyła je siwizna, to wiek w żadnym stopniu nie przerzedził włosów lokalnego sędziego Piotra Iwanowicza Wrońskiego, Rosjanina, który tak długo przebywał wśród Polaków, że w końcu sam prawie uznał się za jednego z nich. Szczerze dowodził, iż dzieciństwo i młodość w Petersburgu to czasy dla niego tak odległe, iż właściwie już zapomniane. Pojął zresztą za żonę Polkę, co tylko dopełniło jego nieuchronnej naturalizacji. Językiem zaś tutejszym władał równie biegle jak ojczystym.

Ostatnim z czwórki, a zarazem partnerem w grze sędziego Wrońskiego, był główny inżynier w lokalnych browarze i gorzelni należących do hrabiego Uszyńskiego, Józef Rzymkowski. Postawny, krępy, mocno zbudowany, dumny ze swego mieszczańskiego pochodzenia oraz tego, że wykształcenia i pozycji dorobił się wyłącznie własną ciężką pracą. Jego ojciec był ledwie nadwiślańskim piaskarzem, na tyle jednak rozważnym, iż nie poskąpił grosza na wykształcenie syna. Teraz pan Józef sam był już dziadkiem, a jego wnuki, jak głosił z dumą, uczyły się w najlepszych warszawskich szkołach. Syna zaś, także inżyniera, wciąż wprowadzał w tajniki browarnictwa i gorzelnictwa przemysłowego, jakoś nie mogąc rozstać się ze stanowiskiem, do którego przywykł od lat kilkudziesięciu. Było to zresztą jednym z powodów niesnasek inżyniera Rzymkowskiego z jedynakiem. Zwykle bowiem tak jest, iż mężczyźni o mocnych charakterach bywają najlepszymi z dziadków, niekoniecznie potrafiąc znaleźć wspólny język z własnymi dziećmi.

Doktor Rudecki był około siedemdziesięcioletnim eleganckim mężczyzną średniego wzrostu. Jego głowę znaczyła szeroka już łysina, a okrągłą, przyjazną twarz zdobiły gęste, zadbane wąsy. Uśmiechał się spod nich przyjaźnie, co rusz spoglądając to w karty, to na pozostałych graczy. Mrużył przy tym filuternie wąskie, nieco skośne oczy, wcale nie ukrywając, iż właśnie zmierza wraz z księdzem proboszczem ku zwycięstwu. Potwierdzały to zresztą markotne miny sędziego Wrońskiego i inżyniera Rzymkowskiego, spoglądających ku sobie nawzajem z niemym wyrzutem. Szczególnie pan Józef niekontent był z rozgrywki, gdyż dotychczas to zwykle on, swym ścisłym umysłem, potrafił przeniknąć zamiary przeciwników i skutecznie je niweczyć. Przywykły do tryumfów i pokonywania przeszkód, z trudem radził sobie z porażkami, nawet jeśli dotyczyły drobiazgów takich, jak karciana gra.

Po jakimś czasie radosny chichot księdza proboszcza i głębokie, ponure niemal, westchnienie Rzymkowskiego oznajmiły koniec ostatniej partii. Sędzia Wroński beznamiętnym ruchem zebrał karty ze stołu, starannie układając je w równy stosik. Odłożywszy go na gładki, intarsjowany blat, spojrzał pytająco na pozostałych mężczyzn. Nie mogąc wyczytać z ich twarzy odpowiedzi, zapytał wprost:
– Cóż? Jeszcze jedną partyjkę, panowie?
– A co? Ma pan sędzia ochotę na kolejną porażkę? – Duchowny, uśmiechając się szeroko, pochylił się ku siedzącemu obok Piotrowi Iwanowiczowi tak, aż zatrzeszczały guziki sutanny opiętej na wydatnym brzuchu.
– Ksiądz dobrodziej nad wyraz ufny w swoje dzisiejsze szczęście, jak widzę – zamiast sędziego kwaśno skwitował Rzymkowski.
– Ooo! Nie szczęście, panie inżynierze! Nie szczęście! – Uśmiech ani na sekundę nie zgasł na twarzy zażywnego księdza. – Niech pan pamięta, że wist, to przede wszystkim pamięć, umiejętność liczenia i taktyka!
– Oraz dobra karta. – Adwersarz nie dał się zbić z tropu.
– Karta dobra, jeśli gracz dobrze jej używa! Ot co!
– Aaa… – Rzymkowski machnął ręką. – Wielebny to za każdym razem powtarza, tylko nie wtedy, kiedy samemu ponosi porażkę.
– Dziś ledwie raz się zdarzyło! Nie ma w tym przypadku, ani też szczęścia! – Proboszcz postukał się palcem w głowę. – O! Tu jest najważniejsze! Skupienie i koncentracja! Umysł! Pan zaś, inżynierze, wyglądasz mi dziś na rozkojarzonego! Ot co!

Pan Józef odetchnął ciężko, lecz nic nie odpowiedział. Oparł się tylko w krześle, gładząc palcami krzaczaste brwi. Widząc jego zafrasowaną minę, by zmienić bieg rozmowy, Piotr Iwanowicz zwrócił się wprost do gospodarza:
– Doktorze, jeszcze partyjkę, czy też..? – nie dokończył, wymownie spoglądając na stojący na komodzie stary zegar.
Rudecki wstał z miejsca, by podejść do stolika z karafką i kieliszkami. Ostrożnie rozlewając alkohol, odparł:
– Panom pozostawiam decyzję. Na razie zaś proponuję, dla odprężenia, po kieliszeczku jeżynówki. Mnie, jak wiadomo… – starannie umieścił na miejscu kryształowy korek – …czas nie goni, ani też nikt na mnie nie czeka. To jeden z nielicznych przywilejów starokawalerstwa.
– I stanu duchownego! – skwapliwie podchwycił proboszcz Pelc, odbierając z tacy napełniony kieliszek.
– W istocie – skłaniając głowę, przyznał mu rację stary lekarz.
Podając nalewkę Rzymkowskiemu, zmrużył oczy.
– Pan, panie Józefie, rzeczywiście jesteś dziś markotny. Jakiś kłopot? Może ze zdrowiem coś nie tak i mógłbym pomóc?
– Niee… – przeciągle odrzekł inżynier. – Kłopot ten sam, co zwykle, doktorze.
– Syn? – ni to stwierdził, ni zapytał gospodarz.
– Syn – przytaknął Rzymkowski, nie mówiąc nic więcej.

Na moment zapadła niezręczna cisza, którą przerwał ksiądz Pelc.
– Bo zamiast odpocząć, to pan, inżynierze, żyłby tylko pracą.– Proboszcz nie lubił owijać w bawełnę. – Przecież nawet spośród nas nie jesteś pan najmłodszy! O! Choćby pan sędzia! Przyjechał tu chyba w sześćdziesiątym piątym, kiedy pan już byłeś kilka lat nadzorcą w browarze! Lata lecą! Nie ma co się oszukiwać i młodym trzeba zrobić miejsce! Ot, co!
Popatrzył na Piotra Iwanowicza, licząc, że ten przyjdzie mu w sukurs, lecz sędzia mruknął tylko zdawkowo:
– W sześćdziesiątym szóstym. Ponad czterdzieści lat minęło.
– No właśnie! – Powściągliwość sędziego nie zniechęciła księdza. – Dałbyś pan już spokój z tą pracą! Wytchnąć trzeba! Lekko licząc, czterdzieści lat inżynierowania za panem! Nawet Bóg odpoczął w dniu siódmym, z czego i dla nas nauka być powinna! – Pochylił się ku Rzymkowskiemu. – A synowi się nie dziw, bo też do ciebie podobny z ambicji i charakteru! Zadowolony byłbyś na jego miejscu jako wieczny pomocnik, któremu ciągle ojciec na ręce patrzy?! Hę?! Nawet hrabia Uszyński…
W pół zdania przerwał mu niespodziewany zgrzyt mechanizmu stojącego naprzeciw zegara, po którym rozległ się gong wybijający trzy dźwięczne uderzenia.

Oczy sędziego, księdza, a nawet zafrasowanego inżyniera zwróciły się w kierunku czasomierza, tak niespodziewane było to zjawisko. Tym więcej zaskoczenia było we wzroku gości, iż wskazówki pokazywały dopiero za pięć dziewiątą. Tylko doktor Rudecki nie wyglądał na zdziwionego. Spokojnie odłożył na stolik z karafką srebrną tackę i niespiesznym krokiem powrócił na swoje miejsce. Usiadł wygodnie, sięgając po wiśniową fajeczkę, którą zwykł mieć zawsze przy sobie.
Jakby dla upewnienia się co do właściwej godziny Piotr Iwanowicz wyjął z kieszonki kamizelki swój zegarek. Spojrzawszy na tarczę, mruknął:
– Dokładnie ten sam czas… Pięć do dziewiątej. – Uniósł pytający wzrok na gospodarza. Ten jednak zajęty, ugniataniem tytoniu, chyba nawet nie zauważył rzuconego przez sędziego spojrzenia. Zamiast więc jego wyjaśnienia, prawnik usłyszał rzeczowy głos Rzymkowskiego:
– Mechanizm pewnie uszkodzony. Jeśli pan pozwoli, doktorze, przyślę kogoś rano po zegar i prędko uporam się z jego narowami. Nie chwaląc się, znam się trochę na precyzyjnej mechanice. Przyjemnie mi będzie znaleźć jakieś zajęcie na kilka wieczorów. Przynajmniej oderwę się od niezbyt miłych rozmyślań o rodzinnych niesnaskach.
– Cóż… – Lekarz, wciąż pochylony nad fajką, uśmiechnął się, lekko zmieszany. – Rad byłbym skorzystać, ale przyzwyczaiłem się już do tych, jak to pan ujął inżynierze, narowów. Poza tym… – zawiesił na sekundę głos – …dawałem go już dawniej kilkakroć do naprawy i każdy zegarmistrz twierdzi, iż wszystko z nim w porządku. Ot, taka jego uroda. Można by rzec, że żyje własnym życiem. Zaniechałem więc lata temu daremnych prób nałożenia mu karbów zwyczajnego czasomierza. Zresztą… – machnął dłonią dzierżącą cybuch – …rzadko zdarza mu się taki wybryk jak dziś. Zwykle po północy mieszają mu się godziny. Ważne, że wskazówki zawsze pokazują właściwą porę i w tym względzie można mu w pełni zaufać.

Inżynier fuknął przez nos, wzruszając ramionami. Pokręciwszy głową, rzekł:
– Mówi pan tak, doktorze, jakby ów zegar był żyjącą istotą. Tymczasem to przecież tylko koła zębate, przekładnie i sprężyny obudowane drewnianą skrzynią. Nic więcej. Gwarantuję panu, że odnajdę ukryty feler, nawet jeśli wcześniej nie odnalazł go żaden zegarmistrz. W tym względzie mógłbym nawet pójść o zakład.
– Zakład? – podchwycił proboszcz Pelc. – Ciekawa myśl! Gotów byłbym postawić butelczynę wina z zeszłego wieku, co je mam w piwniczce, że, skoro pan Hipolit twierdzi, iż bywał u specjalistów, do następnego piątku nie uda się panu, inżynierze, odkryć przyczyny owego dziwacznego zachowania samowolnego czasomierza! Niech nawet stracę! Zgoda?!
– Tak mało dobrodziej wierzy w moje umiejętności? – Rzymkowski zmrużył jedno oko. – Przyjmuję więc, o ile pan Hipolit zaaprobuje taką rywalizację. Rozstrzygnie zaś pan sędzia, jeśli będzie łaskaw. Chyba trudno byłoby o lepszego arbitra, nieprawdaż?

Piotr Iwanowicz obojętnie, aczkolwiek przyzwalająco, skinął głową. Niespodziewanie jednak dla pozostałych mężczyzn, gospodarz zaoponował:
– Nie, nie! Dajcie panowie spokój! Z pewnością ksiądz proboszcz znajdzie lepszy użytek dla zacnego wina, a pan, inżynierze, ciekawsze zajęcie od ślęczenia wieczorami nad wiekowym mechanizmem. Zresztą, ten stary zegar ma swoją historię, a jego osobliwe zachowanie przypomina mi o niej… – Przytknął płomyk zapałki do umieszczonego w główce fajki tytoniu. Zaciągnął się, aż po saloniku rozszedł się aromatyczny zapach. Dopiero wówczas dokończył: – Pozwala mi także pamiętać, iż są na tym świecie rzeczy, które umykają ludzkiemu rozumowi i tejże, jakże teraz modnej, przyziemnej racjonalności. – Łypnął spod brwi na gości, unosząc nieco kąciki ust. Po dłuższej chwili ciszy dodał: – Zaskoczyłem panów? Ze wzroku pana inżyniera wnoszę, że chyba nie spodziewał się po człowieku mojej profesji wiary w siły, że tak to ujmę, nadprzyrodzone. Prawda?
– Cóż… – odparł nieco zmieszany Rzymkowski – nie będę ukrywał, istotnie nigdy bym nie przypuszczał, choć znamy się przecież od lat, żeby pan doktor… – nie dokończył, nie chcąc urazić gospodarza jakimś nieprzemyślanym słowem.
– Ha! – zaśmiał się otyły duchowny, klepiąc ukryte pod sutanną uda – Udało się panu i mnie zaskoczyć, panie Hipolicie! Jakoś rzadko zaglądasz do kościoła, więc mniemałem, iż jest z pana człowiek dość, że tak to ujmę, chłodno podchodzący do spraw duchowych! Nawet darwinista! Nie to, żebym wypominał, bo wiem, żeś obywatel zacny i szlachetny, ale czyżbyś uległ… – zmrużył oczy – …modnemu spirytyzmowi, albo też innej modernistycznej tendencji? Jeśli tak, to niech mnie kule biją, lecz uznam, że jesteś pan najbardziej nieprzeniknioną osobą jaką kiedykolwiek spotkałem, choć przecież widujemy się na wiście w pana saloniku co tydzień od blisko dwudziestu lat.
– Nie, nie! – żywo machając dłońmi i kręcąc głową zaprzeczył gospodarz, uśmiechając się przy tym. – Ani mi w głowie jakieś nowomodne tendencje, czy też seanse, gdzie przyzywane są duchy! Proszę mi wierzyć, iż do spraw świata podchodzę z absolutną trzeźwością, tak samo z racji swego wykształcenia, jak i charakteru. Chodzi mi jedynie o to, iż trzeba mieć świadomość ułomności ludzkiego umysłu w poznawaniu otaczającej nas natury. Zmysły łatwo omamić, a wiele spraw dziś oczywistych jawiło się kiedyś tajemnymi. Na ten przykład bakterie! Do czasu wynalezienia mikroskopu nikt nie miał o nich pojęcia, a potem wiele czasu musiało upłynąć, zanim powiązano je z chorobami. Tak samo może być z innymi kwestiami, których dziś rozum ludzki w sposób jasny pojąć nie potrafi. Choćby nawet dziwacznego zachowania owego… – cybuchem wskazał na zegar – …mechanizmu.
– To akurat jest proste, doktorze – z naciskiem powtórzył swą tezę inżynier Rzymkowski. – Uszkodzony trybik lub sprężynka, albo też nagromadzony gdzieś kurz czy śniedź. Nie ma tu tajemnicy, co łatwo mogę udowodnić.
– Może? – Stary lekarz wzruszył ramionami. – A może i jest jakaś nieprzenikniona tajemnica?
Przechylił się w stronę pana Józefa, opierając łokieć na poręczy krzesła.
– Proszę mi wybaczyć, inżynierze, takie stwierdzenie, które może ranić pana ścisły umysł, lecz mniemam, że znając historię związaną z owym czasomierzem, sam mógłbyś mieć wątpliwości.
– W istocie są rzeczy na niebie i ziemi, o których nie śniło się filozofom! – Proboszcz Pelc uniósł w górę wskazujący palec, a jego wyuczony podczas modłów głos zabrzmiał dość grobowo, wywołując nerwowe poruszenie sędziego Wrońskiego.

Prawnik nie lubił takich rozmów. Jego życie i fach opierały się na konkretach: dowodach, paragrafach, okólnikach i zaleceniach. Wszystko to, co poza nimi stanowiło chaos, który należałoby uporządkować. Zamknąć w ramach kodeksów, lub wytycznych zwierzchności. Poza tym znał od strony sądowej sali sprawy wiejskich zabobonów i szkody, jakie potrafiły wyrządzać, a nierzadko zbrodnie z nich wynikające. Nie miał jednak ochoty na polemikę z gospodarzem, dlatego, skubiąc szpakowate bakobrody, mruknął:
– Będziesz więc łaskaw, doktorze, przybliżyć nam ową historię? Przyznam, iż na razie zgadzam się z panem inżynierem Rzymkowskim, że cała tajemnica owej niesubordynacji zegara sprowadza się do mechanicznej wady. Zgodnie jednak z zasadami tyczącymi wszelkich sprawiedliwych rozstrzygnięć, chciałbym usłyszeć również te argumenty, które sprawiają, iż człowiek tak rozsądny, jak pan, doktorze, może mieć w tym względzie wątpliwości.
– Właśnie! – zapalił się zażywny ksiądz. – Teraz nie wypada pozostawić nas bez wyjaśnienia! Sam jestem ciekaw owej historii! Przy okazji taka opowieść może i owym niedowiarkom… – ruchem głowy wskazał na sędziego i inżyniera – …się przysłuży, by otworzyli nieco swe umysły na to, co wychodzi poza jurystykę i mechanikę.

Doktor Rudecki westchnął. Stuknąwszy główką fajeczki w stolik, niepewnie bąknął:
– Cóż, chyba nie pozostaje mi inne wyjście, niż ulec prośbie panów, tym więcej, że w ten wieczór chyba już nie sięgniemy po karty.
Zerknąwszy na gości, dodał:
– Z góry zastrzegę jednak, że wcale nie jest moim zamiarem przekonywać któregokolwiek z was do zmiany poglądów, ani też udowadnianie czegoś. Każdy sam winien wyciągnąć z mej opowieści własne wnioski, co do których nie zamierzam nikomu nic narzucać. Zaręczam przy tym słowem, iż wszystko to, co usłyszycie, jest prawdą, albo też, rzecz ujmując dokładniej, mówił mi o tym człowiek, który nigdy w życiu swych ust nie skalałby kłamstwem i cieszył się zdrowymi zmysłami. Twardo stąpał, jak pan, inżynierze, po ziemi i jak pan, Piotrze Iwanowiczu… – skłonił głowę w kierunku sędziego – …trzymał się wyłącznie faktów, będąc naocznym świadkiem opowiedzianych mi zdarzeń i w nich poniekąd uczestnicząc. Zanim jednak rozpocznę, pozwólcie panowie… – doktor Rudecki uniósł się z miejsca, odkładając fajkę – …iż naleję nam jeszcze po kieliszeczku jeżynówki, która z pewnością, zaręczam jako medyk, nie zaszkodzi.

W ciszy przerywanej jedynie stłumionym trzaskiem płonących w piecu polan rozlał nalewkę, podchodząc do każdego z gości. Usiadłszy w końcu, upił odrobinę rubinowego płynu, uśmiechając się z ukontentowaniem. Zerknął na odłożoną fajeczkę, ze smutkiem konstatując, iż wygasła. Westchnął, lecz zaniechał ponownego jej odpalenia, widząc niecierpliwe zaciekawienie w oczach gości. Potarłszy palcami nasadę nosa, rzekł:
– Nim zacznę, pokuszę się o jeszcze jedną uwagę, aby moja opowieść została właściwie przez panów odebrana. Dotyczyć bowiem będzie czasów, że tak to ujmę, burzliwych, i nie chciałbym, aby którykolwiek z was… – wymownie spojrzał na Piotra Iwanowicza – …poczuł się nią w jakikolwiek sposób urażony, bądź też skrępowany faktami o których będę mówił. W mej relacji postaram się unikać ocen zaistniałych zdarzeń, choć z pewnością mogą wzbudzać emocje, ujmując wprost, politycznej natury. Nie to jest jednak istotą tej historii, dlatego prosiłbym panów o powściągliwość w sądach. Cóż… – lekko rozłożył dłonie – …różnorakie rewolucje były i z pewnością jeszcze nie raz będą, lecz są domeną młodych zapaleńców. My zaś, u kresu życia jak mniemam, wolni jesteśmy już od gwałtownych afektów którymi kieruje się młodość. Nieprawdaż?

Zmarszczywszy czoło i przełknąwszy ślinę, sędzia, który pojął wymowę słów gospodarza, powoli skinął głową. Aż nazbyt dobrze pamiętał początki swej kariery prawniczej, kiedy jeszcze zdarzały się sprawy, których wolałby nie wspominać. Tym bardziej, iż uczciwie przyznawał przed sobą, że niektórych z dawniejszych rozstrzygnięć dziś mógł się jedynie wstydzić. Czasu na głębsze rozmyślania nie dał mu jednak pan Hipolit, rozpoczynając opowieść.
– Doskonale! Skoro zatem wszystko zostało wyjaśnione, przechodzę niezwłocznie do rzeczy. – Pochylił się nieco ku skupionym gościom. – Działo się to wszystko w roku sześćdziesiątym dziewiątym. Byłem wówczas zaledwie dwudziestokilkuletnim studentem nauk medycznych, który, korzystając z przerwy wakacyjnej, przyjechał do rodziców zamieszkujących w niewielkim podwarszawskim miasteczku. Mój ojciec, farmaceuta, prowadził aptekę w owej miejscowości, a z racji mojej chwilowej swobody, postanowił zaprząc mnie do aptekarskich, i nie tylko, obowiązków. Muszą bowiem panowie wiedzieć, iż mój świętej pamięci rodziciel był osobą niezwykle, chorobliwie wręcz, pracowitą. Jakiegokolwiek lenistwa nie dopuszczał ani u siebie, ani też u innych. Jedyną przerwą w jego zajęciach był sen, krótki zresztą, bo zaledwie czterogodzinny. Resztę czasu sumiennie poświęcał najróżniejszej pracy, zarówno związanej, jak i niezwiązanej z wykonywanym przez niego zawodem.
– Ha! – złośliwie skomentował proboszcz Pelc. – Zupełnie jak inżynier Rzymkowski! Praca i tylko praca!
– Cóż… – Gospodarz kiwnął zdawkowo głową. – Obawiam się, iż obecny tu szanowny pan inżynier, nie ujmując mu nic z pracowitości, prędko odczułby zmęczenie zaprzęgnięty w kierat niekończących się obowiązków przez mojego ojca. Nie o tym jednak jest ta historia, a mówię o rodzicu jedynie dlatego, byście pojęli panowie, jak bardzo ucieszyła mnie pewnego dnia wiadomość, iż jeden z moich kuzynów, o rok tylko starszy ode mnie, wybiera się na letni pobyt u naszego dalekiego krewnego, który był leśnikiem w świętokrzyskiej puszczy. Radość moją wzbudził szczególnie ten fakt, iż w liście namawiał mnie gorąco, abym udał się do wuja wraz z nim, celem wspólnych polowań i, nie będę przed panami udawał, mitrężenia czasu w każdy inny, przystający młodości, sposób. Zapalony do owego pomysłu począłem prosić matkę, aby wstawiła się za mną u ojca, gdyż tylko jej gotów był posłuchać. Ostatecznie, pod długich sarkaniach i tysięcznych wypominkach, zgodził się mój świętej pamięci rodziciel, przykazując jednak, że czas spożytkować mam sumiennie na naukę i przygotowanie do powrotu na studia. Obiecałem mu to solennie, pakując do walizki grube tomiszcza medyczne, w duchu mając świadomość, iż zapewne nawet ich nie otworzę. Wstyd mi dziś za owo niewinne kłamstwo, ale młodość rządzi się swoimi prawami. Tak tedy, w połowie lipca, wsiadłem w pociąg i z uśmiechem na ustach wyjechałem do nieznanego sobie zupełnie wuja, aby u niego spędzić resztę wakacji.
– Trudno za grzech uznać pański postępek, doktorze, bowiem przypuszczam, iż pana rodzic doskonale zdawał sobie sprawę z jałowości swych nakazów. Tym samym, sądzę, że wyrażając zgodę na wyjazd, już udzielił panu absolucji – uśmiechając się, skomentował ksiądz Pelc.
– I ja tak mniemam, ale wówczas dręczyło mnie nieco poczucie winy. – Lekarz poprawił się na krześle. – Wrócę jednak do meritum mej opowieści. Przybywszy do Kielc, najpierw bryczką, a potem chłopską podwodą, udałem się w głąb bezkresnych lasów, by w końcu stanąć przed samotną leśniczówką pośrodku puszczy. Uwierzcie mi, panowie, że trudno byłoby znaleźć bardziej zaciszne i oddalone od ludzkich spraw miejsce. Wcale mnie to jednak nie zniechęciło, lecz wręcz przeciwnie, pobudziło nadzieję na błogie lenistwo i łowy, w których lubowałem się jako młodzieniec. Przywitali mnie na progu serdecznie zarówno mój wuj, jak i kuzyn, który dotarł tam już dzień wcześniej. Poza naszą trójką w dzień przebywała w domostwie jeszcze kucharka oraz parobek. Z wieczora wracali do oddalonej o dwie mile małej wsi. Nikt więcej nie zwykł zachodzić do leśniczówki, a mój wuj, człowiek już starszy, choć wciąż krzepki, nie należał do osób towarzyskich i gustujących w sąsiedzkich odwiedzinach. Kawaler, miłośnik świętego Huberta, jedną miał tylko pasję: tę puszczę jodłową. Znał ją na wskroś i ukochał nade wszystko. Co do ludzi zachowywał zaś powściągliwość, choć z pewnością był człowiekiem życzliwym. Świadczył zresztą o tym fakt, że uległ naleganiom mego kuzyna, który, jak się niebawem okazało, wprosił się wręcz do wuja, jak i ja umykając przed rodzicielską kuratelą.

Przerwał na moment, by zwilżyć usta łyczkiem nalewki. Odstawił kieliszek, i przygładziwszy wąsy, lekko przymknął oczy, jakby dla lepszego przypomnienia sobie dawnych chwil.
– Dni mijały mnie i memu kuzynowi leniwie na długich spacerach, polowaniach, czasem odwiedzinach u miejscowych ziemian, albo też konnych eskapadach po puszczy i okolicznych wsiach. Ani myśleliśmy o całkiem niedawnej jeszcze przeszłości, jaka tak krwawo naznaczyła tamtejsze tereny. Ludzie okoliczni milczeli o tym, co jeszcze pięć lat wcześniej rozgrzewało niejeden umysł. – Westchnąwszy, machnął ręką. – Takie bowiem jest odwieczne prawo natury, że wszystko przemija, zaś umysł ludzki trwoży się wracać do straszliwych wspomnień. Czas leczy każde rany, a młodzi, jak my wtedy, bardziej o życiu, niż o śmierci rozmyślają. Nawet napotykane gdzieniegdzie po lasach krzyże tylko na chwilę były w stanie przymusić mnie do jakiejś refleksji. Równie szybko jak przychodziła, tak ulatywała z mej głowy. Kiedy się ma dwadzieścia lat nieważne jest bowiem to, co było, lecz co będzie. – Stary doktor uśmiechnął się smutno pod wąsem, mimowolnie pomyślawszy o tym, jak szybko upłynęło mu życie. Zdawało mu się, iż wszystko to działo się ledwie wczoraj, a przecież od tamtych dni beztroski minęło już ponad czterdzieści lat.

Chyba i trójkę gości naszła po jego słowach podobna refleksja, gdyż żaden z nich nie odezwał się, lecz każdy pokiwał głową, a ksiądz Pelc odetchnął ciężko z wyraźnym żalem i jednym haustem opróżnił trzymany w grubych palcach kieliszek.
– Taaak, drodzy panowie… – przeciągle rzekł gospodarz. – Dawno to było.
Potrząsnął lekko głową, odganiając nostalgię. Siląc się na mocny głos, wrócił do opowieści:
– Wuj, jak powiedziałem, nie należał do ludzi towarzyskich. Z nami również spędzał niewiele czasu w ciągu dnia, ani też rozmawiał. Ot, tyle, aby nie być posądzonym o niegrzeczność, albo też niezadowolenie z naszej obecności. Wydawał się nawet rad, że tchnęliśmy nieco życia w opuszczoną leśniczówkę. Teraz bowiem nie zostawał już sam wieczorami, kiedy wracali do wsi najęta kucharka i parobek. Lubił umościć się po kolacji opodal nierozpalonego komina, w starym, wysłużonym fotelu i pykając fajeczkę przysłuchiwać moim i kuzyna rozmowom. Sam z rzadka i lakonicznie cokolwiek wtrącał, najczęściej wprost zapytany. Po prostu siedział, uśmiechał się zagadkowo, szczególnie jeśli któryś z nas prawił coś młodzieńczo naiwnego, czasem czyścił niespiesznie fuzję, albo też konserwował natłuszczoną szmatką skórę myśliwskich akcesoriów. Przyzwyczailiśmy się do tej jego prawie niemej obecności, a ja nawet ją polubiłem. Bywało, że gdy zmęczony jakimiś obowiązkami wuj szedł spać wcześniej, brakowało mi go siedzącego w fotelu i wyrozumiale spoglądającego na dwóch młodzieńców, którym zdawało się, że pozjadali wszystkie rozumy, a tak naprawdę nic jeszcze o życiu nie wiedzieli. Chyba mój kuzyn również przywykł do tego rytuału, gdyż, jeśli wuja brakowało, także i my zwykliśmy szybciej udawać się na spoczynek Nie kleiły się jakoś nasze rozmowy bez owego milczącego widza, może nawet arbitra. Tak na błogim lenistwie minął naszej dwójce prawie miesiąc. Wystarczająco długo, abyśmy poczuli się w leśniczówce jak u siebie.

Rudecki zerknął na leżącą na stoliku fajeczkę wzrokiem tak tęsknym, iż nie sposób byłoby nie zrozumieć jego potrzeby. Inżynier Rzymkowski uniósł się, aby podać lekarzowi przedmiot jego niemej adoracji, mówiąc przy tym:
– Niechże pan zapali, doktorze. Ja tymczasem, jeśli pan pozwoli, usłużę z nalewką.
Uśmiechając się przepraszająco, pan Hipolit skinął głową, skwapliwie korzystając z okazji, aby oddać się tytoniowemu nałogowi. Z pomocą zaś pana Józefa cztery kieliszki wypełniły się pachnącą jeżynówką. Kiedy w powietrze uniósł się znów obłoczek dymu, stary doktor podjął swoją opowieść:
– Był to wieczór, który pamiętam doskonale. Niby podobny do innych, jednakże, jak okazało się, zupełnie wyjątkowy. Siedzieliśmy jak zwykle we trójkę. Ja z kuzynem, zajęci gorącą dyskusją, oraz milczący wuj, pochłonięty oliwieniem fuzji. Rozmowa, nie pamiętam już z jakiego powodu rozpoczęta, tyczyła tym razem spraw, że tak to ujmę, nadprzyrodzonych. Usilnie starał się mój kuzyn przekonać mnie do wiary w istnienie pośmiertnego życia. Jakiejś energii sprawiającej, że błąkały się gdzieś na krawędzi tego i innego świata pokutujące dusze. Ja, student medycyny, który znał już na wylot ludzie ciało, tak z zajęć anatomii, jak i szpitalnych praktyk, oponowałem gwałtownie, dowodząc, iż wszystko co zwiemy życiem jest li tylko kwestią krążącej w organizmach elektryczności i zjawisk chemicznych. – Zerknął na proboszcza, rzucając usprawiedliwiająco: – Wybacz mi dobrodzieju, bo bardziej przekora przemawiała wówczas przeze mnie, niż rzeczywiste przekonanie. Ot, krnąbrność młodości, gotowej bronić racji, których tak naprawdę do końca się nie zna i nie rozumie.

Ksiądz Pelc uśmiechnął się wyrozumiale, kiwając głową. Odwzajemniwszy ukłon, pan Hipolit kontynuował:
– Rozgrzani dysputą, przerzucaliśmy się kolejnymi argumentami. Żaden jednak z nas nie potrafił udowodnić swych racji. Trudno zresztą się dziwić, ponieważ najtęższe nawet umysły nie sprostałyby temu zadaniu. Ostatecznie wszak jest to kwestia wiary, a nie materialnych dowodów.
– W istocie – przyznał Piotr Iwanowicz, upijając z kieliszka łyczek nalewki. – Tych spraw nie sposób rozstrzygnąć.
– Właśnie. Nie sposób… – doktor Rudecki zawiesił głos. Pyknąwszy z fajki, pokręcił w zamyśleniu głową. – Chociaż… – przymrużył oko, poprawiając się na krześle – Wieczór ten rozpoczął erozję mego dotychczasowego, że tak to ujmę, materialistycznego światopoglądu.
– Ciekaw jestem, jakiegoż to argumentów użył pana oponent, dowodząc swych racji. – Rzymkowski uśmiechnął się. – Może i mnie przekonają?
– Nie on, panie Józefie, nie mój kuzyn – odrzekł lekarz, pokiwawszy przed sobą przecząco wyciągniętym wskazującym palcem. – To akurat sprawa mojego wuja.
– Wuja? – Inżynier przechylił się w stronę opowiadającego. – Tym bardziej interesujące.
– Kiedy w ferworze rozmowy przerzucaliśmy się z kuzynem słowami, nagle, zupełnie niespodziewanie, nasz stary krewniak zapytał spokojnym głosem, czy i on mógłby wyrazić swoją opinię na dyskutowany przez nas tak gorąco temat. Przyznam, że zaskoczył nas swoją prośbą, aż zamilkliśmy, wpatrzeni w niego, tak samo zdumieni, jak zaciekawieni. Nie zwykł bowiem zbytnio wtrącać się do naszych przekomarzań. On zaś, odłożywszy na bok dubeltówkę, po chwili zadumy, rozpoczął swoją opowieść. Była to zadziwiająca historia.

Doktor przerwał na chwilę, zaciągając się dymem, świadomy niecierpliwości, jaką wzbudził. Uśmiechnął się pod wąsem, spoglądając na znieruchomiałych gości, zamarłych w oczekiwaniu. Miłe uczucie skupionej na nim uwagi łechtało jego próżność, której przecież żaden człowiek nie umie się wyzbyć. Wreszcie, aby nad miarę nie przedłużać ciszy, powiedział:
– Zaczął mój wuj od tego, iż kilka zaledwie lat wcześniej przyjął pod swój dach starego przyjaciela. Tragiczna była jego historia. Powstaniec z trzydziestego roku, pozbawiony majątku, zesłany na kilkanaście lat za Ural, powrócił do kraju nie mając zupełnie nic. Dzięki protekcji dawnych towarzyszy udało mu się w końcu zostać rządcą w jednym z nieodległych folwarków. Tam pracował kolejne lata, a że był sam jak palec, zżył się z właścicielami majątku, niczym z rodziną. Kiedy zaś umarli, zgodnie z testamentową wolą swych protektorów, roztoczył opiekę nad ich małoletnimi wówczas jeszcze dziećmi, dbając o ich spadek niczym o własne dziedzictwo. Była owych dzieci dwójka, syn oraz córka. Także oni darzyli zarządcę rodzinnym afektem, nazywając swego opiekuna stryjem, dla upamiętnienia niemal braterskich relacji łączących go z ich zmarłym ojcem. Zdawało się więc, iż w spokoju dożyje dawny powstaniec swych dni, otoczony szacunkiem i miłością tych, których i on sam pokochał.

Sędzia Wroński poruszył się nerwowo, po raz drugi słysząc określenie, które wśród Rosjan najczęściej zastępowano wyrazem „buntownik”. Przez myśl przemknęło mu pytanie, czy jemu, urzędnikowi carskiemu, wypadało słuchać tego, co mówił doktor Rudecki. Od razu spostrzegł to stary lekarz, dlatego uniósłszy dłoń, rzekł uspokajająco:
– Niech pan wybaczy, Piotrze Iwanowiczu. Mówię tak, jak się wśród nas, Polaków, zwykło pewne rzeczy nazywać. My tu… – powoli zatoczył ramieniem przed sobą – …jesteśmy prywatnie i w swoim gronie. Niech więc pan nie odbiera tego, jak mówię, jako politycznej deklaracji z mej strony. Trudno byłoby znaleźć słowa, które by nas wszystkich zadowoliły, używam więc takich, do jakich przywykłem. Nie ma w nich wszakże, jak wcześniej już zaznaczyłem, oceny dawnych zdarzeń, lecz jedynie ich opis.

Stary sędzia zmarszczył brwi, aby po chwili zastanowienia skinąć przyzwalająco głową. Wymruczał przy tym cicho pod nosem:
– Rozumiem.
Odetchnął, unosząc kąciki ust, Hipolit Rudecki. Pyknąwszy kilkakroć z fajeczki, wrócił do opowieści:
– Życie, jak powiedziałem, zdawało się biec zwykłym, niezmiennym rytmem, który tym bardziej człowiek potrafi docenić, im starszy jest i lepiej je zna. Cieszył się więc leciwy administrator z otaczającego go spokoju i rodzinnego niemal ciepła, z radością obserwując dorastających podopiecznych. Wszystko jednak zmienił ów rok 1863, który tak wiele złamał ludzkich losów. Oto bowiem kiedy wybuchł styczniowy zryw, młody dziedzic, nie słuchając rad leciwego opiekuna, pod pretekstem konieczności pilnego wyjazdu do Galicji tak naprawdę poszedł z innymi do leśnej partii. Miał zaś stary administrator swoje zdanie na temat tego, co czynili niedoświadczeni zapaleńcy. Sam kiedyś był taki jak oni i srodze za to odpokutował. Dlatego złość i gorycz mieszały się w nim, kiedy spoglądał na naiwność rozgorzałego patriotyzmu. Zryw uznawał za obcą prowokację wymyśloną na pruskim dworze nie dla wyzwolenia, ale dla zatraty naszego narodu. Tych zaś, którzy pokładali wiarę, że partyzanckie partie zdołają oprzeć się carskiej potędze, najłagodniej głupcami nazywał, a nieraz i zdrajcami. Utraciwszy jednego z podopiecznych, który tchnięty złudną gorączką wolności wyrwał się spod jego skrzydeł do lasu, całą troskę skierował na pozostałą w majątku pannę. Jak oka w głowie jej pilnował, aby też i ona, jak jej brat, nie uległa pokusie, jaka wówczas prawie wszystkie polskie serca rozgrzała. Dziewczyna jednak zdawała się obojętna na wszechogarniające ludzi podniecenie. Cieszył się z tego stary rządca, wierząc, że choć ona zachowała rozsądek.
– Jak znam życie, pewnie się srodze przeliczył – wtrącił inżynier Rzymkowski korzystając z tego, że pan Hipolit sięgnął do fajeczki.

Lekarz machnął w jego stronę cybuchem, uśmiechając się tajemniczo:
– Cóż, panie Józefie, nie będę uprzedzał wypadków. Na razie jednak proszę wyobrazić sobie dworek, gdzie mieszkają stary administrator i młoda właścicielka, niczym spokojną wyspę wśród wzburzonego sztormem oceanu. Czyż taka pozorna idylla mogła trwać pośród huraganu? Odpowiedź jest oczywista. Niepodobna. Naiwny był w swych pragnieniach stary administrator. Można by rzec, bardzo naiwny. Początkiem zaś dramatu, jaki się miał niebawem rozegrać, był przyjazd do folwarku plutonu dragonów rosyjskich pod dowództwem młodego porucznika. Otrzymał on zadanie patrolowania okolicy, a kwaterę wyznaczono mu właśnie w majątku zarządzanym przez dawnego powstańca. Nie było to niczym wyjątkowym w tym czasie i okolicznościach. Wszędzie krążyły pikiety wojskowe, nieraz potykając się z leśnymi oddziałami. Okolice dworku były jednak nad wyraz spokojne, a wojenna pożoga zdawać by się mogła li tylko fantazją, gdyby nie obecność żołnierzy w folwarku. Sprawowali oni swe codzienne obowiązki, zaś młody porucznik spędzał głównie czas na konnych przejażdżkach i rozmowach z wiekowym zarządcą lub panną. Okazał się człowiekiem nad wyraz uprzejmym i dobrze wychowanym. Ba! Jak określił to wuj w swej opowieści, nawet wykazującym nieco zrozumienia dla kryjących się po lasach oddziałów. Była w nim młodzieńcza prostoduszność, która dostrzega w świecie bardziej czerń i biel zdarzeń, niż ich codzienną szarość. Szlachetność nieskalana jeszcze prawdziwym obliczem wojny, której nigdy nie zaznał. Ta rycerskość, jaka przyświeca zwykle młodym oficerom, sądzącym, że w walce liczą się honor i zasady.

Zmarszczywszy brwi, doktor Rudecki przerwał na moment, jakby zastanawiając się nad czymś. Po chwili potrząsnął głową, porzucając jakąś myśl. Chrząknął i zaciągnąwszy się dymem, wrócił do opowieści:
– Ponad trzy tygodnie trwała ta wyjątkowa beztroska pośród burzy. Dochodziły co prawda do dworu wieści o jakichś walkach, ale porucznik uspokajał jego mieszkańców, ręcząc prawie, iż w miesiąc, najdalej dwa, rzecz się uładzi, car okaże łaskę tym, którzy wrócą do domów i wszystko przejdzie na powrót do starego porządku. Nie wątpił, iż skoro on rozumie postawę Polaków, tym bardziej inni Rosjanie są w stanie pojąć przyświecające im racje, a najwyższa władza może nawet będzie skłonna do pewnych ustępstw. Mimo początkowej wrogości polubili młodego oficera tak stary zarządca, jak i młoda właścicielka. Na tyle, że nie było im niemiłe jego towarzystwo. Dlatego z pewnym smutkiem przyjęli pewnego dnia wiadomość, iż na rozkaz dowództwa szwadronu ma udać się na kilka dni do nieodległego miasteczka. Porucznik solennie obiecał jednak wrócić, serdecznie żegnając się ze swymi dotychczasowymi gospodarzami. Jak stwierdził, nawet jeśli zwierzchność da mu nowe rozkazy, nie omieszka choćby na moment przybyć, aby pokłonić się pannie. Mogłoby się zdawać, iż jakiś afekt do niej poczuł, choć ona nie okazywała mu, mimo życzliwości, specjalnych względów. Na tym stwierdzeniu, drodzy panowie, poprzestanę w tej chwili, przestrzegając, iż teraz przejdę do bardziej mrocznej i tragicznej części opowiedzianej mi przez wuja historii.

Powiódł wzrokiem po twarzach słuchaczy, jakby upewniając się, czy może kontynuować. W ich zastygłych twarzach wyczytał, że powrócili myślami do dawnych czasów, kiedy, młodzi jeszcze, każdy na własny sposób, przeżywali tragiczne zdarzenia wynikłe z niewczesnego buntu, po którym nic nie zostało jak przedtem. Zmieszał się tą konstatacją stary doktor, bo nie to było jego celem. Dlatego, aby czym prędzej odwieść gości od niepotrzebnych rozważań, wrócił do opowieści:
– Ledwie kilka dni minęło od wyjazdu oficera z majątku, kiedy nocą zjawił się przed dworkiem jakiś człowiek. Obdartus, którego rządca najchętniej psami by poszczuł, ale panna ulitowała się nad nim, nakazując dać mu jeść w kuchni i zezwalając, aby przenocował w stodole. Zły był o to administrator, bowiem sami wiecie jak to jest w takim czasie kogoś obcego pod dach wpuszczać. Chadzali przecież tacy, co niby za dziadów przebrani, listy nosili, albo też szpiegowali. Lada patrol kozacki znalazłszy takiego nie tylko jego mógł powiesić, ale i innych w areszt wziąć, albo co gorszego uczynić. Znał przyjaciel mego wuja wojnę i wiedział, że to nie przelewki. Uległ jednak prośbom panny. Jak się niebawem okazało, na własne nieszczęście. Kiedy bowiem włóczęga odszedł, dwa dni nie minęły nawet, jak dziewczyna zniknęła, zabierając z dworu konie z bryczką, trochę żywności, lekarstwa, a co najgorsze dwie dubeltówki i pistolety, które schowane były przed Rosjanami w obawie sekwestracji. Łatwo było się domyślić, komu zamierzała to zawieźć, bo przecież nie na wycieczkę się wybrała, wyjeżdżając nocą, po kryjomu.

Sędzia poruszył się nerwowo, spuściwszy głowę, z nagłym zajęciem oglądając swe dłonie. Nieswojo się poczuł, obco nawet, jakby przeczuwając ciąg dalszy historii. Nie omylił się.
– Stary zarządca natychmiast wsiadł na konia i ruszył szukać swej podopiecznej. Żadnego skutku to nie przyniosło. Na darmo błąkał się leśnymi traktami i wypytywał ludzi, sam ryzykując. Wieczorem powrócił do dworu, tak samo gniewny, jak smutny i przerażony. Spać nawet nie myślał się kłaść, modląc gorliwie aż do świtu o łaskę i boską opiekę dla dziewczyny. Rankiem zaś, nawet nie zjadłszy śniadania, na nowo w drogę pojechał. Tym razem jednak krótko trwały jego poszukiwania. Już około południa natknął się na patrol kozacki, szczęściem złożony z żołnierzy, którzy go znali. Wolno puścili, surowo przykazując, aby w domu siedział, gdyż lasy wojsko przeczesuje, bo jakiś oddział partyzancki pojawił się w okolicy. Mieli zaś rozkaz, aby każdego podejrzanego przed dowódcę prowadzić. Cóż było robić? Chcąc nie chcąc, pojechał stary powstaniec do domu. Usiadł zrezygnowany przy stole i spojrzał na zegar. – Lekarz wskazał dłonią w kierunku sekretarzyka. – Ten sam, który teraz u mnie widzicie. Dostrzegł, że wskazówki stoją w miejscu, zatrzymawszy się na godzinie drugiej. Przypomniał sobie, iż nie nakręcił czasomierza, więc, by zająć się czymkolwiek, ustawił właściwą pozycję wskazówek i nakręcił sprężynę. Nic to jednakże nie dało. Mechanizm ani drgnął. Najwyraźniej był zepsuty. Nie myślał o tym wiele wymęczony i zgnębiony administrator, prędko zapominając o drobiazgu nic nie znaczącym wobec jego niepokoju. Krążył po domostwie nie mogąc znaleźć sobie miejsca. Wyglądał przez okna na wszystkie, błagając Opatrzność, aby się w nich pojawiła znajoma bryczka wioząca panienkę. Na próżno. W jego sercu zrodziło się wówczas przeczucie, które napełniło go trwogą. Niestety, było ono prawdziwe.

Rudecki pokiwał głową, wpatrzywszy się w podłogę.
– Wieczorem przyjechała podwoda, która przywiozła sołtysa z sąsiedniej wsi. Oznajmił, że w lesie, na dębie przydrożnym, panienka wisi martwa. Padł na kolana stary opiekun, włosy rwąc z głowy. Jak rany wilk wył, klnąc na przemian i Boga wzywając. Na koniec zaś powstał całkiem osiwiały, postarzały nagle o lata. Głosem martwym nakazał opowiedzieć sobie wszystko, co wiedział posłaniec.

Głos doktora zadrżał.
– Schwytali ją Kozacy, kiedy wracała z puszczy. Miała ponoć przy sobie jakieś pisma, listy powstańcze, które przy niej znaleziono. Dowódca, do którego ją poprowadzono, ani myślał odsyłać ją do miasteczka, gdzie stacjonował sztab. Miał rozkaz karać buntowników śmiercią na miejscu, żadnych nie czyniąc wyjątków. Kazał przesłuchać, zwołał doraźny sąd i polecił egzekucję. Była równo godzina druga, kiedy ją powieszono. Rosjanie odjechali, zostawiając dwóch strażników przy drzewie, aby ktoś trupa nie śmiał zdejmować. Miał być przykładem dla innych.
– Co też pan..! – Sędzia aż powstał z miejsca i przeszedł się długimi krokami w tę i z powrotem po pokoju. Nie patrząc na innych, machając przed sobą rękami, mówił: – Ja wiem..! Ja wiem, że różnie bywało, ale nie takie barbarzyństwa! Żaden oficer rosyjski kobiety…! To musi być łgarstwo! – uniósł wskazujący palec do góry – Łgarstwo!

Nie odezwał się żaden z Polaków. Rozumieli wzburzenie Piotra Iwanowicza, ale też wiedzieli swoje. Dla nich nie była ta tragedia niczym wyjątkowym w swym okrucieństwie. Inaczej bowiem patrzą na tę samą sprawę kaci i ofiary. Jedni zwykli umniejszać swe winy, drudzy przejaskrawiać zbrodnie. Prawda zaś zwykle leżała gdzieś pośrodku.

Dłuższa chwila musiała minąć, nim sędzia uspokoił nerwy. Zmieszał się trochę swoim gwałtownym wybuchem, a jeszcze bardziej tym, iż nikt z obecnych słowa nie wypowiedział. W głębi serca wiedział, że wiele jeszcze gorszych rzeczy działo się w czasie owego buntu, lecz przecież był carskim urzędnikiem. Już choćby dlatego nie mógł spokojnie słuchać o barbarzyństwie swoich rodaków. Usiadł w końcu na krześle, sztywny, spięty, z wysoko podniesioną głową. Wręcz wyzywający w swej postawie.

Rudecki odczekał jeszcze minutę, nim spytał:
– Mam opowiadać dalej, czy też wolą panowie, abym zaprzestał? – Popatrzył na zagniewanego Wrońskiego, dodając: – Nie chciałem urazić pana, Piotrze Iwanowiczu. Jeszcze raz podkreślę, że ani myślę wdawać się w oceny polityczne dawnych zdarzeń. Rzecz chcę przedstawić tak, jak sam ją poznałem. Ani dodając cokolwiek, ani ujmując. Więc jak? – pytając, zmrużył oczy.

Rosjanin zacisnął usta, wahając się. Kilkakroć odetchnął głęboko przez nos. Zadrżały mu szczęki, zmarszczył brwi, aż w końcu wycedził sucho:
– Niech pan mówi dalej.
Wyraz ulgi odmalował się na twarzach inżyniera Rzymkowskiego i księdza. Nawet nie z racji ciekawości dalszego ciągu opowieści, lecz dlatego, iż przyjaźnili się z sędzią i nie chcieli, aby ten wieczór zmienił coś w tym względzie. Zgoda Piotra Wrońskiego była znakiem, że w głębi serca wiedział on, że doktor Rudecki mówi prawdę. To zaś, iż nie mógł tego wprost przyznać, wszyscy doskonale rozumieli.

Lekarz chrząknął, nerwowo zacierając dłonie. Poczuł nawet, że może niepotrzebnie rozpoczął swą opowieść, którą mógł na zawsze zachować dla siebie. Trochę był zły na siebie za swój nieszczęsny pomysł. Lecz świadomy, iż rzecz rozpoczętą należy skończyć, podjął przerwany wątek:
– Jeszcze tego samego wieczoru stary administrator kazał zaprząc konie do wozu i sam pojechał we wskazane mu przez sołtysa miejsce. Był czerwiec, więc dzień długi. Zanim słońce zaszło odnalazł ów dąb, dwóch Kozaków i… – mimowolnie ściszył głos – …dziewczynę.

Zerknął przez ułamek sekundy na sędziego, lecz ten ani drgnął. Dlatego pewniejszym głosem pociągnął:
– Nie wiem jakich argumentów użył, jak błagał, przekupywał czy groził. Może też żołnierze mieli rozkaz określający godzinę ich warty. W każdym razie nocą powrócił zarządca do dworu, wioząc ze sobą martwą panienkę. Na własnych rękach ją zabrał do jej pokoju, ułożył delikatnie na łóżku, a potem zasiadł na krześle wpatrując się w ciało tej, którą kochał jak córkę. Nawet nie chcę myśleć o uczuciach, jakie musiały wówczas kłębić się w jego głowie. Nic bowiem człowieka straszniejszego nie może spotkać, niż strata ukochanego dziecka.

Ksiądz pokiwał głową, bowiem ze swej posługi dobrze znał widok owej rodzicielskiej rozpaczy. Czasem żadna pociecha na nią pomóc nie mogła. Doktor zaś kontynuował:
– Kiedy ciemność zapadła, z lasu rozległa się gwałtowna kanonada. Trwała jakaś bitwa straszliwa pomiędzy powstańcami a oddziałami Rosjan. Zawzięta i bezpardonowa, o czym wnosić można było z natężenia wystrzałów i rozlegających się na przemian niezrozumiałych okrzyków. Strwożeni chłopi stali przed chałupami żegnając się, służba przed dwór wyległa. Jedynie pogrążony w żałobie administrator siedział bez ruchu nad ciałem panienki w mrocznej izbie. Dla niego nic już nie znaczyło to, co działo się w puszczy. Czuł, jakby jego własne życie dobiegło końca, bo stracił wszelki jego sens. Nie pozostało mu nic. Kiedy zaś ucichło nieco, wstał, wyszedł na ganek patrząc niewidzącym wzrokiem w ciemność i poszedł przed siebie chwiejnym krokiem, nie wiadomo dlaczego i dokąd. Nie słyszał próbujących go powstrzymywać sług, ani też ich dostrzegał. Jakby po śmierć szedł tam, gdzie zebrała ona niedawno swe krwawe żniwo.

Rudecki przerwał, ciężko wypuszczając powietrze nosem. Pokręcił głową, mówiąc:
– Nie. Nie zginął, choć pewnie tego chciał. Wrócił po dwóch dniach w poszarpanym ubraniu, skrwawiony, prawie bez ducha. Nikt nie wiedział co się z nim przez ten czas działo i gdzie się błąkał. Siłą prawie służba ułożyła go na posłaniu, wezwano lekarza, który zdiagnozował szok umysłowy i nakazał dawać medykamenty na uspokojenie. Pogrzebem dziewczyny zajął się zaś miejscowy proboszcz, poznawszy, iż rządca nie jest w stanie sprostać temu obowiązkowi. Pochowano panienkę na wiejskim cmentarzu przy jej rodzicach. Zgasło młode życie, nim tak naprawdę zdołało się w pełni rozpocząć. Kolejna niepotrzebna śmierć, o jakiej teraz mało kto już pamięta.

Stary doktor spróbował zaciągnąć się dymem, ale wygasła już fajka. Zatrzymał ją jednak w dłoni opuszczonej na kolana. Spoglądając na nią, rzekł:
– Wydawać by się mogło, że tu kończy się dramat, lecz to dopiero połowa opowieści. Tygodnie mijały, a czas, jak wiadomo, najlepszym jest lekarstwem na każdą boleść. Powoli wracał administrator do przytomności, choć nie był już tym co dawniej człowiekiem. Skryty, milczący, poprzysiągł że nigdy więcej żadnego Rosjanina widzieć nie chce i słowa z nim nie zamieni. Służbie nakazał, że gdyby się taki zjawił, za próg zakazuje go wpuszczać. W dzień błąkał się po polach, albo też na cmentarzu przesiadywał. Nocą, trawiony bezsennością, po pokojach dworu chadzał z lampą naftową, czasem budząc światłem przestrach w tych, którzy nie znali jego obyczajów. Wysechł, zgarbił się, postarzał. I pewnie na śmierć zamęczyłaby go zgryzota, gdyby nie iskra nadziei, że może choć brat zamordowanej panienki wróci. Jedyny, który pozostał staremu rządcy w sercu. Tak nastała jesień.

Uniósł wzrok, patrząc na zasłuchanych gości.
– Był listopad, kiedy nocą, w łachmanach, z kilkoma innymi zjawił się młody panicz w swym dworze. Pieszo uciekali przed pościgiem, wymęczeni, poranieni, głodni i chorzy. Ich partia została rozbita, większość towarzyszy zginęła albo poszła do niewoli. Oni zaś chcieli ujść do Galicji, gdzie spodziewali się wybawienia. Nie było już w nich zapału do walki, jedynie lęk i rezygnacja. Nawzajem na siebie wilkiem patrzyli, jakby obwiniając o klęskę. Tylko wspólna dola razem ich jeszcze trzymała i poczucie, że grupą mają większe szanse zbiec za granicę. Zjedli cokolwiek, pierwszy raz od wielu dni mając nad głową dach i ciepło grzejące od komina. Potem padli byle gdzie, nawet nie myśląc się obmyć czy przebrać. Za słabi na to byli, tym bardziej zaś na odpowiadanie na pytania, których wiele można by im zadać. Snuł się nocą pomiędzy nimi stary administrator, lampą oświetlając zarośnięte, brudne twarze i głową kiwając tak samo nad niedolą tych żołnierzy, jak i głupotą, która na taki los ich skazała. Ściskało mu się serce z żalu nad nieszczęsnymi, szczególnie zaś nad młodym paniczem, którego chciałby przed dramatem uchronić. Nie wiedział jednak co mógłby uczynić, prócz dania mu konia, jedzenia, pieniędzy i błogosławieństwa na drogę. Pozostać bowiem w domu chłopak nie mógł. Od razu znaleźliby go Kozacy, szukający wszędzie takich jak on i bez pardonu wieszający pojmanych. Kiedy tak krążył pomiędzy śpiącymi, rozległy się chłopskie krzyki i gwałtowny tętent. Nie dane było wypocząć zbiegom. Oto bowiem nadjechali ścigający ich żołnierze.

Rudecki przygładził palcami wąsy.
– Zbudzeni uciekinierzy skoczyli do okien i wybiwszy szyby zaczęli się ostrzeliwać. Na to odpowiedzieli ogniem Kozacy. Rozgorzała bitwa. Wiedział jednak administrator, że obrońcy są bez szans. Była ich ledwie garstka, wobec wciąż nadciągających nowych rosyjskich sołdatów. Płonąć zaczęły zabudowania folwarczne i zrobiło się niemal jasno jak w dzień. Od nich zajął się dach dworu, czyniąc niepodobnym pozostanie w domostwie. Ogień trawił wszystko, hucząc, sypiąc snopami iskier, rozgrzewając powietrze, od którego tlić się poczęły na ludziach ubrania. Obrońcy próbowali w pojedynkę uciekać przez okna, lecz zaraz padali pod rosyjskimi kulami. Bardziej to już przypominało egzekucję, niż walkę. Kozacy zaś nawet nie wzywali do poddania się, dając tym jasny znak, że jeńców brać nie zamierzają.

Westchnąwszy, przerwał na moment. Popatrzył na Piotra Iwanowicza, czy aby znów nie wziął on zbyt do siebie wypowiadanych słów, lecz sędzia siedział nieruchomo, jak posąg. Dlatego, uspokojony tym widokiem, stary doktor dokończył:
– Z powstańców tylko młodego dziedzica udało się rządcy wyprowadzić z pożogi. Uciekł konno, Bóg jeden wie gdzie, najpewniej do Galicji, a może i dalej. W każdym jednak razie… – Rudecki lekko skinął dłonią – …wracać już nie miał dokąd. Nie dość, że folwark został do cna spalony, to jeszcze w miesiąc władze zasądziły jego całkowitą konfiskatę w związku z udziałem właścicieli w buncie. Panicza zaocznie skazano na śmierć, który to wyrok złagodził potem sąd na dwadzieścia lat katorgi. Ot… – lekarz pstryknął palcami – …tyle przyszło mu z powstania. Rację miał stary administrator, kiedy sarkał na niewczesny zapał i głupotę ludzi porywających się z motyką na słońce. Lecz cóż z poczucia, że miało się rację, wówczas, kiedy utraciło się wszystko to, co się kochało?

Proboszcz Pelc poruszył się na swym krześle. Przejechawszy dłonią po bezwłosych policzkach, podsumował cicho:
– Zaiste, niczym Hioba doświadczyła Opatrzność owego człowieka.
Zgadzając się z tym, gospodarz pokiwał głową. Ponieważ zaś ksiądz nie rzekł nic więcej, doktor wrócił do opowieści:
– Pod dach przyjął bezdomnego przyjaciela mój wuj, leśnik. Uczynił to zarówno z chrześcijańskiego obowiązku, lecz także aby mieć do kogo usta otworzyć, kiedy sam wieczorami siedział w swym domostwie na odludziu. Na początku zawiódł się jednak srodze, bowiem nieskory okazał się do rozmów dawny administrator. Najczęściej zamierał w fotelu bez ruchu, godzinami posępnie wpatrując się w ten zegar – Rudecki wskazał czasomierz. – Jedyną rzecz, którą jakimś cudem wyniósł z pożaru i ocalił. Pogodził się w końcu mój krewniak z dziwactwem swego sublokatora, mając wzgląd na tragedię, jakiej on doświadczył. Wyszedł ze słusznego założenia, iż czas zabliźni kiedyś wszelkie rany. Słuszności takiego sądu dowiodło to, że dawny rządca po jakimś roku częściej począł się odzywać, a i zdarzyło się mu dwa czy trzy razy pójść na polowania z moim wujem. Wydawało się więc, iż wszedł na ścieżkę pogodzenia się z losem i z każdym dniem może nie będzie szczęśliwszy, ale przynajmniej mniej nieszczęśliwy. Bóg jednak znów zdecydował inaczej.

Goście nieświadomie pochylili się mocniej ku staremu doktorowi, czując, że właśnie teraz usłyszą najciekawszą część niezwykłej historii. Rudecki zaś, składając przed sobą dłonie złączone palcami, rzekł:
– Zdarzyło się to jakieś półtora roku po owych nieszczęsnych wypadkach. Była już późna jesień. Wolno i ospale mijały dni w samotnej leśniczówce pogrążonej w monotonnej codzienności. Mój wuj pamiętał dokładnie, że właśnie przygotowywał wtenczas ładunki do dubeltówek, gdy nagle do domu wpadł parobek, oznajmiając, iż na leśnym trakcie widział nadjeżdżającego samotnego rosyjskiego oficera. Zdziwił się leśnik, czego może szukać jakiś żołnierz w takiej głuszy i przy niespecjalnej pogodzie, więc wstał od swego zajęcia, odziewając się, by wyjść przybyszowi naprzeciw. Tymczasem stary rządca, wierny danemu kiedyś słowu, oznajmił, iż on żadnego Moskala na oczy widzieć nie chce, ani tym bardziej mówić z nim. Gniewny bardzo, także zarzucił na plecy kapotę, wziął w dłonie fuzję i oznajmił, że precz idzie, przeczekać niemiłą mu wizytę. Woli bowiem do nocy wymarznąć i zmoknąć, niż z wrogiem przestawać. Jak zapowiedział, tak uczynił, prędko ruszając w knieje w kierunku przeciwnym, niż ten, skąd oficer nadjeżdżał. Mój wuj zaś wyszedł przed dom, wyglądając przybysza.

Niedługo musiał czekać, gdyż w istocie już po chwili z leśnej przesieki wyłonił się porucznik rosyjskich dragonów jadący na pięknym, karym koniu…
– Pewnie ten sam, co gościł wcześniej we dworze! – nie wytrzymał zażywny ksiądz, przerywając gospodarzowi.

Spiorunował duchownego wzrokiem Rzymkowski za tą niepotrzebną pauzę, ale nic nie rzekł. Natomiast sędzia Wroński stężał na twarzy, bo przeszła go w duchu obawa, iż skoro znów o Rosjaninie mowa, to pewnie może jakąś przykrą rzecz po raz kolejny usłyszeć. Unosząc lekko dłoń, stary doktor ostudził nieco proboszcza:
– Nie będę uprzedzał wypadków, lecz pozwolę sobie opowiedzieć je w takiej kolejności, w jakiej je sam usłyszałem.

Inżynier uniósł kąciki ust, kiwając głową na znak pełnej aprobaty, a Pelc zmieszał się nieco, bo i on niecierpliwy był usłyszeć to, co się dalej wydarzyło. Doktor Rudecki nie miał jednak zamiaru zwlekać, gdyż niemal natychmiast wrócił do rzeczy:
– Oficer podjechał na podwórze, skłonił się z siodła, przedstawił i zapytał, czy mieszka tu dawny administrator z pobliskiego majątku, wymieniając jego nazwisko na znak, że wie o kogo pyta. Zmieszał się nieco mój krewniak, ale odrzekł prawdę, iż taka osoba istotnie jest u niego domownikiem, ale akurat poluje i trudno orzec, kiedy wróci do leśniczówki. Zaniepokojony zdał przy tym pytanie, w jakim celu Rosjanin szuka starego rządcy. Porucznik wyjaśnił, że zna go z dawnych czasów i pragnąłby z nim pomówić. Nic więcej. Wydał się memu wujowi szczerze zasmucony nieobecnością administratora. Przy tym sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego, a nawet chorego, tak przez bladość oblicza, jak i melancholię, jaką miał w oczach. Uspokojony odpowiedziami przyjezdnego wuj, zarówno z odczucia ulgi, jak i obowiązku gościnności, zaproponował niespodziewanemu przybyszowi, aby zsiadł z konia i odpoczął nieco przy herbacie. Ten jednak tylko pokręcił głową, tłumacząc, że goni go czas, bowiem chciałby jeszcze dwa miejsca odwiedzić, a do wieczora musi wrócić tam, skąd przybył. Powiedziawszy to, zapytał, czy aby mój wuj, jako leśnik i mieszkaniec tych okolic, nie zechciałby mu pomóc, gdyż samemu trudno będzie mu odnaleźć to, czego szuka. Gospodarz zgodził się, bowiem nawet sympatyczny wydał mu się młody oficer. Kiedy jednak dragon wyjawił dokąd chciałby pojechać, memu krewnemu dreszcz przeszedł po plecach i wróciły złe wspomnienia. Nie mógł jednak teraz odmówić prośbie porucznika.

Stary lekarz zerknął spod przymrużonych powiek.
– Chyba już wiecie panowie, iż w istocie, jak domyślił się ksiądz dobrodziej, był to ów młody oficer, który onegdaj mieszkał w pobliskim dworku, goszczony przez rządcę i jego wychowanicę. Teraz zaś poprosił, aby mój wuj zaprowadził go najpierw na cmentarz, gdzie panienka została pochowana, później zaś pod owo przydrożne drzewo, na którym straciła życie.

Inżynier Rudecki pokręcił głową, a w jego oczach pojawił się wyraz dezaprobaty.
– Młodzieńczy sentymentalizm – skwitował gorzko. – Na cóż rozdrapywać stare rany? Jakoś nie wzbudza mojej sympatii ów porucznik, bo według mnie nie należy swoja osobą ożywiać tragicznych wspomnień u innych, bardziej cierpiących. Cóż miało mu przyjść z tej wizyty? Komu miała służyć? Gasić jego niewczesne wyrzuty sumienia? Nieee… – Wyprostował się w krześle. – Niektóre sprawy należy zostawić, pozwalając by czas ukoił ból. Zbędne przypominanie o nich z jakichś tam romantycznych, jak mniemam, pobudek, to naiwna ckliwość, której nie znoszę.
– Młodość, panie Józefie… – Proboszcz Pelc rozłożył ręce. Przymrużywszy jedno oko, dokończył niemal kąśliwie – Czy pan nigdy nie był młody?
– Byłem – chłodno odpowiedział Rudecki. – Ale zajęty nauką i pracą nie miałem czasu na zbyteczną łzawość, która, jak widzę, chyba wciąż jest modna i łatwo znajduje usprawiedliwienie. A ludziom nie egzaltacji potrzeba, tylko twardego stąpania po ziemi i racjonalności.
– Nawet w uczuciach? – nie poddał się zażywny ksiądz.
– Nawet tam. Euforia, dobrodzieju, przemija, a pozostaje jedynie to, co jest prawdziwe między ludźmi. Trwała jest przyjaźń i wzajemny szacunek, nie jakieś tam… – machnął gniewnie ręką – …fanaberie. Młodzi bardziej kochają swoje wyobrażenia o miłości, niż wiedzą o niej cokolwiek.
– Racja chyba leży pośrodku – niespodziewanie odezwał się Piotr Iwanowicz, przerywając dość kategorycznym tonem niepotrzebną dysputę. Spojrzawszy na Rudeckiego, zachęcił: – Proszę mówić dalej, doktorze. Mimo wszystko niezmiernie zajmująca historia.

Nieco zmieszani inżynier z duchownym na chwilę opuścili głowy. Lekarz zaś powrócił do opowieści.
– Cóż było robić? Mój krewniak kazał osiodłać konia i powiódł niespodziewanego gościa, gdzie ten sobie życzył. Najpierw pojechali na samotny wiejski cmentarzyk pośród pól. Dotarli tam, niewiele ze sobą rozmawiając. Tak cel wizyty, jak i ponura, jesienna aura nie nastrajały do konwersacji. Nad grobem młodej panienki długo stał dragoński porucznik w milczeniu. Przyglądał się prostemu, drewnianemu krzyżowi i wyblakłym literom wypisanym na metalowej tabliczce: jedynym śladom, jakie pozostały po życiu, co nie zdołało nawet rozkwitnąć. Na koniec, w ciszy zupełnej, pokiwał głową, przeżegnał się prawosławnym krzyżem, westchnął ciężko i odszedł ku cmentarnej furcie, jeszcze bardziej blady i smutny niż był uprzednio. Wuj wiedział dokąd teraz mają jechać, więc wsiadłszy na wierzchowca bez słowa poprowadził przybysza w kierunku lasu – w miejsce gdzie umarła ta, która spoczywała w mogile. Nie spodziewał się, by inaczej wyglądała ta droga, niż wcześniej. Dlatego zaskoczyły go słowa Rosjanina, który zaczął opowiadać o smutnych zdarzeniach sprzed lat. Wpatrzony był przy tym młody dragon w dal, jakby do samego siebie mówił, a nie do jadącego tuż obok przewodnika. Dlatego leśnik ani słowem się nie odzywał, tylko słuchał ledwie głośniej niż szeptem wypowiadanych słów.

Goście zamarli w napięciu, mając przed oczami ów obraz dwóch jadących stępa ludzi i posępny, jesienny krajobrazu, który ich otaczał. Doktor Rudecki snuł zaś dalej niezwykłą historię:
– Miał młody porucznik dowódcę. Kapitana. Rodem Polaka, ale całkiem zruszczonego. Nienawidził on swoich współziomków bardziej nawet, niż inni oficerowie, starając się z gorliwością neofity wykazać swoją lojalność przełożonym. Był przy tym okrutny i bezwzględny, tak dla swoich żołnierzy, jak i wszelkich stojących od niego niżej w wojskowej hierarchii. Dla wyższych rangą usłużny, gorliwie i skrupulatnie wypełniał każdy rozkaz, aby się władzy przypodobać. Z pewnością znacie panowie taki typ ludzi… – stary lekarz popatrzył znacząco na gości – …którzy swoją własną podłość i małość maskują pozorami powinności i obowiązków. – Chrząknął znacząco, widząc delikatny półuśmiech na ustach Piotra Iwanowicza, który rad był, iż to nie o Rosjaninie była mowa, choć przecież o carskim oficerze, jak by nie było. – W każdym razie kapitan ten… – pociągnął gospodarz – …wysłał młodego porucznika z meldunkiem do dowództwa pułku, a sam jął przeczesywać okoliczne lasy, tropiąc powstańców, czy też raczej wszystkich, których o udział w buncie mógłby posądzić. Kogo w puszczy schwytał, to wieszać kazał, dla pozoru tylko urządzając niby to sąd polowy. Z góry jednak było wiadomym uczestnikom tych spektakli, że nawet cień podejrzenia każdego prowadził na stryczek. Nienawidzili swego dowódcy tak sołdaci, jak niżsi stopniem oficerowie. Ale cóż było robić? Wojsko, to wojsko, więc, zaciskając zęby, musieli wszyscy wypełniać rozkazy, nawet, jeśli były wbrew ich sumieniom czy przekonaniom.

Sędzia Wroński pokiwał głową, mówiąc:
– Taka jest żołnierska powinność, lecz odpowiedzialność za złe decyzje zawsze spada na dowódcę. Nie ten jest winny, co zły rozkaz wypełnia, lecz ten, który go wydał.
– Prawda – przyznał ksiądz Pelc. – Ale też mówisz to pan, Piotrze Iwanowiczu, jako jurysta. Jednakże życie to coś, co wypełnia przestrzeń pomiędzy paragrafami, a uczciwemu człowiekowi trudno znajdować usprawiedliwienie w myśli, że postąpił zgodnie z prawem, jeśli wie, że uczynił źle. Istota ludzka, jak mówi moje kapłańskie doświadczenie, ma wrodzone poczucie dobra i zła, które niekoniecznie pokrywa się z suchą literą prawa. Ten zaś, który zbytnio zaufa kodeksom, błądzi, bo nad prawem stanowionym przez ludzi jest jeszcze prawo boskie.

Rosjanin zawiercił się nerwowo i już miał coś odpowiedzieć, lecz nie zdążył, gdyż zapobiegliwie doktor Rudecki wrócił do swej opowieści.
– Kiedy młody porucznik przybył z powrotem do swojego oddziału, wioząc pisma od pułkownika, natrafił dokładnie na moment, kiedy jego towarzysze przygotowywali się do odprawienia kolejnego z tych pozorowanych sądów nad jakimś nieszczęśnikiem. Tym razem mieli przy tym miny jakieś bardziej niż zwykle markotne. Jedynie kapitan chodził pomiędzy żołnierzami dumnie zadzierając głowę, uśmiechając się przy tym radośnie, jakby w oczekiwaniu na wyjątkowy spektakl. Zaciekawiony porucznik od słowa do słowa wypytał swych kolegów o powód owego złowieszczego rozradowania dowódcy. Wówczas dowiedział się, iż rankiem schwytano w lesie jadącą bryczką młodą szlachciankę, przy której znaleziono powstańcze pisma i ukrytą broń. To właśnie sąd nad nią zarządził kapitan, dziwnie rad, że ma okazję nie niepiśmiennego chłopa czy jakiegoś oficjalistę na śmierć posyłać, lecz pannę z dobrego domu. Czyż mógłby dać swym przełożonym lepszy dowód swej wierności i posłuszeństwa rozkazom? Roił sobie pewnie, że tym czynem ostatecznie udowodni pułkownikom i generałom, iż bardziej oddanego od niego oficera nie znajdą. Choć zgrzytali zębami wyznaczeni do sądu podkomendni, nie było jednak rady, aby go uniknąć. Wojna, jak wiadomo, rządzi się surowymi prawami, a za niesubordynację w obliczu wroga sami mogliby trafić przed egzekucyjny pluton. Porucznik dragonów zameldował się swemu dowódcy, oddał przywiezione pisma, a potem, nie wiedząc nawet jeszcze kim jest schwytana dziewczyna, wiedziony litością poprosił kapitana, aby zezwolił mu zawieźć ją pod eskortą do miasteczka, gdzie w celi poczekałaby na proces. Wyśmiał go przełożony, a potem skarcił surowo, mówiąc, iż rozkazy ma jasne względem buntowników i ani na jotę, dla nikogo, nie zamierza od nich odstępować. Złośliwie przyganił przy tym niedoświadczonemu podwładnemu, że dużo jeszcze musi nauczyć się o wojennych prawach, które dla nikogo nie mają zmiłowania. Nic więcej nie mógł uczynić młody Rosjanin, lecz żal mu było i przykro, iż będzie świadkiem tego okrucieństwa. W tajemnicy prosił więc jeszcze swych kolegów wyznaczonych do sądu, aby okazali litość pojmanej i nie wydawali jej na niepotrzebną śmierć. Z góry wiedział jednak, że przymuszeni przez dowódcę, nie będą oponować wobec jego woli.

Doktor Rudecki pokiwał głową, a następnie podnosząc wzrok na gości, powiedział:
– Chyba domyślacie się panowie, kim była owa dziewczyna? Tak. Właśnie o wychowanicy starego rządcy mówił bladolicy oficer dragonów, jadąc na miejsce jej egzekucji. Co było dalej? Cóż, wyprowadzono uwięzioną z namiotu, gdzie dotąd czekała na sąd. Porucznik poznał ją natychmiast i zadrżał z przerażenia, widząc jak wiedziona przez żołdaków, patrząc bez lęku na wprost, idzie ku nieuchronnej zgubie. Ogarnięty trwogą, licząc na cud, słuchał krótkiej rozprawy. Cud się jednak nie zdarzył. Z cynicznym uśmieszkiem na ustach kapitan ogłosił wyrok śmierci. Egzekucję polecił zaś wykonać niemal natychmiast, oznaczając ją na godzinę czternastą. Porwany szaleństwem młody porucznik rzucił się ku sędziom, krzycząc, aby zmienili decyzję. Zaklinał ich na wszystkie świętości, ze łzami w oczach błagając o łaskę dla dziewczyny. Struchleli przyjaciele oficera, wszyscy spoglądając na czerwonego z wściekłości kapitana. Ten zaś, nie mogąc zdzierżyć afrontu, jaki uczynił mu nieopierzony poruczniczyna, przystąpił do niego i wymierzył siarczysty policzek, sycząc jadowicie – Małci! Chłopak, widząc że słowami już nic nie wskóra, rzucił się na dowódcę z pięściami, natychmiast obalając go jednym ciosem na ziemię. Potem zaś chwycił za pałasz, gotów bronić skazanej ofiarą własnego życia. Lecz tylko w bajkach, jak wiecie, zwyciężają cnota i honor. Życie zaś rządzi się swoimi okrutnymi prawami. Skoczyli ku niemu zbrojni żołnierze, zadając kolbami ciosy, przed którymi nie miał szans się zasłonić. Schwycili go druhowie oficerowie, wyrywając broń z ręki. A potem, pobitego i skrępowanego, cisnęli pod nogi znieważonego kapitana.

Zamilkł na moment stary lekarz, wzdychając ciężko. Nikt jakoś nie skorzystał z pauzy, aby cokolwiek powiedzieć. Choć wiedzieli, co usłyszą za chwilę, goście zamarli w tym dziwnym stanie oczekiwania na nieuchronne, który karmi się jeszcze wątłą nadzieją, iż może jednak mylne są najgorsze przeczucia. Słowa gospodarza niczym miecz przecięły te nieubrane w słowa pragnienia.
– Dowódca zerwał pagony swemu podwładnemu i oznajmił mu, że jako więźnia zaprowadzi go przed pułkowy sąd. Kara zaś za zaatakowanie przełożonego w obliczu wroga czającego się w lasach mogła być tylko jedna. Śmierć. Nie wystarczyła jednak ta świadomość okrutnemu kapitanowi. Chciał sycić się widokiem cierpienia młodego porucznika. Dlatego, kiedy wykonywano egzekucję na pojmanej dziewczynie, kazał usadzić go tak, aby miał dobry widok na wszystko. Pilnującym go Kozakom przykazał zaś, żeby głowę mu prosto trzymali i siłą odmykali powieki, jeśliby chciał je zacisnąć. I tak, wyjąc z bólu, musiał nieszczęsny oficer obejrzeć całe barbarzyńskie przedstawienie zgotowane przez bezdusznego kapitana. Punktualnie o godzinie czternastej dziewczyna skonała na stryczku.

Doktor Rudecki zamilkł. Po chwili podniósł się z krzesła i podszedł do starego zegara. Przejechawszy palcami po krawędziach drewnianej obudowy, odwrócił lekko głowę w kierunku siedzących za jego plecami mężczyzn.
– Nie będę już mówił o bestialstwie tej niepotrzebnej śmierci, wiedząc, że żadne słowa nie są w stanie wyrazić bólu, który czuł aresztowany młodzieniec. Chcę tylko jeszcze raz powtórzyć ów szczegół, jakże istotny dla mojej historii. Dziewczyna zmarła dokładnie o godzinie czternastej i o tejże samej godzinie tego dnia, nie wiedzieć czemu, zatrzymał się ów zegar. Mój wuj dokładnie pamiętał wskazówki czasomierza znieruchomiałe w momencie śmierci wychowanicy starego administratora. I ja, kiedy dotarł do tego miejsca swej opowieści, popatrzyłem na zatrzymane na dwójce i dwunastce ramiona, zastygłe, zdawać by się mogło, na wieki.

Gospodarz podszedł do stolika i podniósł swoją fajeczkę. W skupieniu wygrzebał popiół, wyrzucając resztki tytoniu do popielnicy. Powoli, nie spiesząc się, znów zaczął nabijać główkę. Tak pochylony, nie patrząc na gości, kontynuował swą opowieść:
– W posępnym nastroju, wysłuchawszy słów porucznika, leśnik doprowadził go w końcu pod owo drzewo na rozstajach leśnych dróg, gdzie powieszono przed kilkoma laty młodą szlachciankę. Na korze dębu ktoś wyrył krzyż. Zarastał, ginąc już pomiędzy bliznami tężejącego drewna. Przybysz zsiadł z konia. Podszedł ku kilkusetletniemu, obojętnemu świadkowi tragedii. Przyłożywszy dłonie do pnia znów modlił się długo, skupiony na swych wspomnieniach. Przykry był to widok dla mego wuja. Dość miał już owej niecodziennej peregrynacji, która aż nazbyt nadwyrężała jego uczucia. Wspomniałem bowiem, iż był człowiekiem twardo stąpającym po ziemi i, jak pan inżynier… – wskazał cybuchem Rzymkowskiego – …nie lubił rozdrapywania dawnych ran. Nie był to jednak koniec opowieści młodego porucznika, a jej dalsza część zdała się memu krewniakowi zupełnie niewiarygodna. Oto bowiem dragon, skończywszy modlitwę, odwrócił się ku niemu i dokończył swoją historię. Po egzekucji kapitan nakazał natychmiastowy wymarsz, aby idąc lasem czym prędzej dotrzeć do odległego o kilka mil miasteczka. Spieszno mu było oddać pod sąd młodego porucznika, jakby mało jeszcze widział nieszczęść i okrucieństwa. Pragnął dokończyć swego dzieła, mszcząc się na tym, co ośmielił mu się przeciwstawić. Długo jednak i opieszale zbierali się zmęczeni żołnierze, tak, że wymarsz nastąpił dopiero trzy godziny później. Przed odjazdem ciała dziewczyny dowódca nakazał pilnować dwóm Kozakom, aby przynajmniej przez dobę wisiało dla postrachu i ku przestrodze. Sam zaś, mimo rad aby wyjść z kniei, ruszył najkrótszą drogą w kierunku, gdzie spodziewał się zastać dowództwo pułku. Liczył, że wieczorem uda mu się wyjść z puszczy, by szybkim marszem, nocą, znaleźć się już w mieście na wygodnej kwaterze. Los jednak okazał się bardzo przewrotny. Okrutny kapitan nigdy nie dotarł przed swoich dowódców. Oto bowiem jego znaleźli ci, których on długo i bezskutecznie szukał w świętokrzyskich ostępach. Uwierzcie mi panowie, nie życzyłby sobie ów potwór w ludzkiej skórze takiego spotkania, jakie mu zgotowała leśna partia.

Skończywszy ubijać tytoń, podszedł do kominka, z którego wyciągnął szczypcami rozżarzony węgielek. Przymknął oczy i zaciągnął się aromatycznym dymem. Z wyrazem ukontentowania na twarzy powrócił na swe dawne miejsce, rozsiadając w wygodnym fotelu. Dopiero wówczas wyjaśnił:
– Wieczorem, podczas marszu, rosyjski oddział wpadł w powstańczą zasadzkę. Ostrzeliwani z wszystkich stron żołnierze ulegli panice, a kapitan w obliczu prawdziwego wroga stracił cały swój rezon. Zresztą po kilkunastu minutach kula roztrzaskała mu czaszkę, kończąc jego nędzny żywot. Tymczasem uwięziony porucznik, bezbronny, ze skrępowanymi rękoma, usiłował się ukryć gdziekolwiek, aby przetrwać pogrom. Umknęli pilnujący go Kozacy, bardziej o siebie się troszcząc, niż o powierzonego im więźnia. Rozbiegli się pozbawieni dowództwa dragoni i piechota, chaotycznie ostrzeliwując niewidzialnego wroga. Na to zaś tylko czekali napastnicy, teraz pojedynczo wyłapując przerażonych sołdatów. Strzelcy i kosynierzy nie mieli litości. W lesie rozpoczęła się rzeź.

Pyknąwszy kolejny raz z fajeczki, doktor Rudecki spojrzał badawczo na Piotra Iwanowicza. Dostrzegłszy znów napięcie na jego twarzy, zaniechał dalszego opisu bitwy, przechodząc do skrytego gdzieś w krzakach, oszołomionego zdarzeniami rosyjskiego oficera:
– Młody porucznik wiedział, że musi uchodzić jak najdalej, gdyż jeśli zostanie odkryty, nie będzie dla niego pardonu, tak od wrogów, jak i najpewniej od swoich. Wszak nie dla zabawy go skrępowano i wieziono pod sąd. Dlatego, zbierając w sobie całą odwagę, zaczął przedzierać się przez gęstwinę. Tymczasem w lesie zapadała już ciemność. Nie ustawały jednak strzały, a w dłoniach szukających rosyjskich niedobitków powstańców pojawiły się pochodnie i latarnie. Powietrze wypełniły nawoływania, krzyki, jęczenie rannych i błagania o litość, tak w rosyjskim, jak i polskim języku. Brnął młody oficer przez splątane krzaki, cudem unikając odkrycia. Nie pomagały mu w tym związane ręce, przez co padał co chwilę na ziemię, raniąc się boleśnie. Wokoło niego rozgrywały się zaś iście dantejskie sceny. Powstańcy brali srogi odwet za głód, leśną tułaczkę, śmierć towarzyszy i lata zniewolenia. Nie było nic szlachetnego w tej krwawej rozprawie, lecz jedynie zemsta. Ucieczka z tego piekła zdała się niemal niemożliwa. Choć skrępowany oficer parł wciąż przed siebie, nadal słyszał blisko głosy tych, którzy go tropili. Wiedzeni zajadłością, widząc pozostawione na ziemi ślady, nie odpuszczali. Nadal rozbrzmiewała groźna, leśna kanonada, wśród której gasły kolejne życia. W końcu opadły z sił chłopak zaszył się wśród czarnego bzu, skulony, wyczerpany, oczekując rychłego odkrycia. Jarzyły się nieopodal pochodnie, dźwięczały polskie okrzyki pomiędzy drzewami, błyskały iskrami strzały rewolwerów i belgijskich sztucerów, jadowicie świstały tnące gałęzie kosy. Były coraz bliżej i bliżej. Pewny śmierci uciekinier zamknął oczy, modląc się. Wówczas rozbrzmiał cichy głos, którego już nigdy nie spodziewał się już usłyszeć. Poznał go od razu.

Lekarz przerwał, spoglądając na zastygłe w napięciu twarze słuchaczy.
– Tak, drodzy panowie. Nie mylicie się. Ów rosyjski oficer powiedział, iż stanął przed nim duch powieszonej dziewczyny. Wyciągając ku niemu rękę wyszeptał: „Chodź”. Jak rzekł mojemu wujowi, nie przestraszył się wcale. Wręcz przeciwnie. Jakaś nadzieja wstąpiła w jego serce, a w ciało nowe siły. Skradając się na czworakach, wpatrzony w prowadzące go widmo, przechodził niezauważony pomiędzy szukającymi niedobitków powstańcami. Dziewczyna zaś, uśmiechając się lekko, zmuszała go do wysiłku, wiodąc pewnie ku ocaleniu. Wnet ucichły za jego plecami odgłosy walki i ludzkie głosy. Zapadła błogosławiona leśna cisza. Wpatrzony w swą niezwykłą przewodniczkę chłopak pełzł dalej i dalej, wierząc, iż duch wyprowadzi go z matni i ocali. Tak dotarł na skraj puszczy. Tam zaś widziadło rozwiało się w powietrzu, znikając na zawsze.

Inżynier Rzymkowski drgnął. Na pytające spojrzenie gospodarza, mruknął:
– Cóż… Niezwykła imaginacja. Ale też zrozumiała, wobec szoku, jaki przeżył ów Rosjanin. Według mnie to tylko gra rozedrganej wyobraźni.
– Tak samo pomyślał mój wuj, wysłuchawszy tej niesamowitej historii – odrzekł stary doktor. – Zachował jednak powściągliwość w swych sądach, świadomy, jak bolesne są to wspomnienia dla Rosjanina. Dlatego milczeniem skwitował jego historię. Zamiast tego, wskazując na zniżające się nad drzewami słońce, oznajmił, iż czas już najwyższy wracać. Bladolicy porucznik zgodził się z nim, smętnie kiwając głową. Jeszcze raz rzucił okiem na pamiętne drzewo, pod którym rozegrała się tragedia, westchnął ciężko, aż wreszcie wsiadł na swojego wierzchowca. Odjechali z przeklętego miejsca w ciszy, niewiele już ze sobą mówiąc. Na rozstajach dróg na skraju kniei niezwykły gość pożegnał mego krewniaka, dziękując mu za przysługę. Powiedział, iż wie, jak ma jechać, więc dalej sam sobie poradzi. Skłoniwszy się po raz ostatni, ruszył traktem wiodącym do leżącego o jakieś dwie mile dalej miasteczka. Mój wuj zaś odprowadził wzrokiem niknącą w oddali sylwetkę i w końcu zawrócił konia, zamierzając czym prędzej powrócić do swego leśnego siedliska. Tak jadąc, wciąż rozmyślał o niepojętej historii. Przed zmrokiem dotarł do swego domostwa.
– Ha! – Ksiądz Pelc wzniósł wskazujący palec do góry. – Zaiste, jak rzekłem, są na świecie rzeczy, które się nawet filozofom nie śniły! W przeciwieństwie jednak do pana, inżynierze, ja wierzę, że naprawdę to duch wskazał drogę ku wybawieniu owemu człowiekowi. Bóg nie zezwolił na śmierć niewinnego.

Rzymkowski wzruszył tylko ramionami. Tymczasem, zmrużywszy jedno oko, odezwał się sędzia Wroński:
– Doprawdy, zajmująca historia, lecz… – zawiesił na sekundę głos wskazując na stary czasomierz – …ów zegar przecież działa, a jego wskazówki nie stoją już na godzinie czternastej. Mniemam więc, iż to nie koniec pańskiej opowieści, doktorze. Czyż nie tak?
– Ma pan rację. – Pan Hipolit skinął głową, wstając ze swego fotela. – To dopiero zaledwie początek nadprzyrodzonych zdarzeń, lecz, jeśli panowie pozwolą, naleje wam jeszcze ciutkę jeżynówki. Przyda się, nim wrócę do tej historii. Zresztą… – rozlał ostrożnie rubinowy trunek i rozdał kieliszki – …sami panowie usłyszą.

Obsłużył gości, znów sięgnął po odłożoną na zgrabny stojaczek fajkę i pyknąwszy kilkakroć, stojąc plecami do wiekowego zegara, jął mówić dalej:
– Wuj, jak już powiedziałem, dotarł przed zmrokiem do domu. Jego rezydenta jeszcze nie było, usiadł więc samotnie przy kominku, nadal wspominając w myślach niecodzienną wizytę. Tak minęły mu dwie godziny, podczas których wpatrywał się w tajemniczy zegar, zastanawiając się nad niezwykłym przypadkiem zatrzymania wskazówek czasomierza dokładnie w godzinę śmierci młodej szlachcianki. Choć próbował znaleźć racjonalne wytłumaczenia, zrzucając wszystko na jakąś zupełnie naturalną koincydencję zdarzeń, w głębi ducha czuł, że musi być w tym coś więcej. Cóż, wieczór w domostwie pośród lasów, na dodatek samotny, bo służba dawno już poszła do siebie, zwykle skłania do rozmyślań o rzeczach nadprzyrodzonych. Choć dotychczas mój krewniak nie ulegał temu dziwactwu, tym razem jednak czuł się dość nieswojo. Dlatego ucieszył się niezmiernie, słysząc na ganku kroki powracającego z lasu współtowarzysza. Stary rządca, w ponurym nastroju, wszedł do pokoju. Rozejrzawszy się, odetchnął z ulgą. Widać obawiał się, iż Moskal mógł dłużej zabawić w leśniczówce. Odłożywszy myśliwskie przybory, administrator zasiadł do pozostawionej przez gospodynię kolacji. O nic nie pytał, ani też sam nie mówił, co porabiał. W moim wuju narastała jednak chęć podzielenia się z nim dziwną historią. Sądził bowiem, że może on będzie w stanie wyjaśnić coś więcej. Ostrożnie, gdyż temat był jak wiadomo drażliwy i smutny, jął mój krewniak pytać o ów tajemniczy zegar i okoliczności jego uszkodzenia. Od słowa do słowa, zaczęła się pomiędzy siedzącymi w izbie mężczyznami rozmowa. W końcu, nieco zirytowanym głosem, widząc chyba, że owe pytania są konsekwencją wizyty młodego Rosjanina, administrator zapytał, kim był i po co przyjechał ów oficer. Na to czekał tylko gospodarz, który chciał opowiedzieć wszystko od początku do końca, pragnąc podzielić się dziwną historią. Nie ociągając się zaczął więc, wypowiadając już w pierwszym zdaniu imię i nazwisko, którym przedstawił mu się smutny porucznik dragonów. Jednakże takiej reakcji rządcy, jaką ujrzał, nie mógł się spodziewać. Stary powstaniec z 1830 roku zbladł, zesztywniał, odjął od ust trzymany w dłoniach kęs chleba i zdławionym głosem poprosił, aby leśnik dokładnie mu wszystko opowiedział, niczego nie pomijając.

Korzystając z chwili, w której gospodarz zaciągnął się dymem, inżynier Rzymkowski skwitował:
– Trudno się dziwić, że staremu nie było w smak wracać do przykrych wspomnień. Wciąż obstaję przy moim wcześniejszym sądzie, iż owa niewczesna wizyta rosyjskiego oficera była li tylko przejawem niepotrzebnego, słowiańskiego sentymentalizmu, którego należy się wystrzegać, aby i sobie, i innym nie dodawać zgryzoty. Jakiż był bowiem z niej pożytek? – Prychnął przez nos, wzruszając ramionami. – Wiem, że mój osąd możecie uznać panowie za nazbyt surowy, ale, wprost mówiąc, nie wskrzesi umarłych największy nawet żal. – Zerknął ku Rudeckiemu, pytając retorycznie: – Medycyna nie zna chyba takiego przypadku, nieprawdaż, doktorze?
Lekarz uniósł lekko kąciki ust, skinąwszy głową.
– Istotnie, medycyna nie zna podobnego przypadku, jak ten, o którym mówię. Rychło się pan o tym przekona, panie inżynierze.

Zagadkowy uśmiech gospodarza przez ułamek sekundy wydał się Rudeckiemu nieco ironiczny. Zaraz jednak twarz lekarza przybrała wyraz dobroduszności, a w chwilę później skupionej powagi.
– Zgodnie z wolą swego domownika mój wuj ze szczegółami opowiedział mu wszystko to, czego dowiedział się od porucznika dragonów. Im bliżej zaś końca była jego historia, tym bardziej białe stawało się oblicze starego administratora, a dłonie splecione na stole siniały mu od niekontrolowanego napięcia. Kiedy zaś jakieś niezrozumiałe, zdławione słowa zaczął szeptać do siebie słuchający starzec, a po policzkach pociekły mu łzy, mój krewny przestał mówić, zaniepokojony o swego druha i konsekwencje targających nim emocji. Sądził, że to wspomnienie wychowanicy, wciąż żywe i świeże, wywołało poruszenie w dawnym rządcy, który z pozoru tylko pogodził się ze stratą. Wuj zaczął się w duchu obwiniać, że niepotrzebnie mówił cokolwiek, mogąc wszak zbyć starego administratora byle opowiastką. Teraz jednak było za późno. Nie pomogła nawet naprędce podana dereniówka, bowiem nie zniknęła bladość z twarzy dawnego powstańca, ani też nie przestały mu drżeć zaplecione ręce. Opuściwszy głowę oddychał ciężko, zapatrzony w blat stołu. Dopiero po dłuższej chwili z jego ust wolno popłynęły zdławione słowa. Głuche i ciężkie jak głazy. Od nich zaś włos zjeżył się na głowie leśnika.

Zasłuchani goście odruchowo przechylili się w stronę doktora Rudeckiego, słusznie spodziewając się w tym, co miał zaraz powiedzieć, czegoś niezwykłego.
– Pamiętacie panowie chwilę, w której zarządca, przywiózłszy do dworu ciało nieszczęsnej dziewczyny, zniknął nocą nie wiadomo gdzie i po co? Stało się to wówczas, kiedy w kniei dogasała bitwa. Ta sama, z której uchodził skrępowany porucznik wiedziony przez ducha, albo też, jak twierdzi pan inżynier… – lekarz skłonił się lekko w stronę Rzymkowskiego – …rozedrganą wyobraźnię. W każdym razie… – gospodarz chrząknął znacząco – …rządca opowiedział memu krewnemu, co się wówczas zdarzyło. A słuchającego go wuja ogarniało coraz większe przerażenie, choć, jak wielokrotnie zaznaczałem, był z niego twardy człowiek i mocno stąpał po ziemi. Lecz chyba nawet najbardziej chłodną i racjonalną osobę poruszyłaby ta historia, która popłynęła z ust starego administratora. Przejdę więc do rzeczy, aby nie nadużywać panów cierpliwości. – Lekko kiwnął przed sobą trzymaną w dłoni fajką. – Otóż, wyszedłszy ze dworu, gnany rozpaczą, stary piastun sam nie wiedział dokąd zmierza, mało zwracając uwagę na ciemność, targające mu odzienie krzaki, czy kaleczące skórę gałęzie. Brnął przed siebie, w owym bezrozumnym ruchu szukając ukojenia. Niepomny na nic, ani też nie baczący na żadne niebezpieczeństwa. Było mu wszystko jedno co się zdarzy, bowiem czuł się już martwy. Ból targał mu zmysły, przywodząc prawie do szaleństwa. Właśnie wówczas, zupełnie przypadkiem i jakimś fatalnym zrządzeniem losu natknął się na uchodzącego przed śmiercią młodego Rosjanina.

Rudecki przerwał, a jego oblicze przybrało posępny wyraz. Westchnął ciężko i dokończył:
– Nie myślał wcale stary administrator, co czyni. Nie słyszał błagań porucznika, ani też jego próśb. Rzucił się na niego i począł go dusić gołymi rękami, wlewając w to całą nienawiść jaką niósł w sobie. A kiedy ofiara znieruchomiała, wyrwanym zza pasa kordelasem dokończył dzieła. Dopiero wówczas, stając nad okrwawionym, martwym ciałem, oprzytomniał.
– Nie może być! – zakrzyknął Rzymkowski. – Wszak mówił pan, doktorze, że ów porucznik przyjechał do leśniczówki! Jakim więc sposobem…
– Być może ktoś inny podał się za niego – przerywając inżynierowi, spróbował racjonalnie rzecz wyjaśnić Piotr Iwanowicz.

Tylko ksiądz Pelc milczał zamyślony, wpatrując się w stary zegar. Gospodarz wolno pokręcił głową, przecząc sędziemu.
– Rządca zakopał gołymi rękami zwłoki zabitego w miejscu, w którym pozbawił go życia. Poznał w nim tego, którego jeszcze niedawno gościł we dworze. Zamiast ulgi w cierpieniu poczuł jeszcze większy żal i rozpacz. Lecz nie mógł cofnąć tego, co uczynił. Przybity cierpieniem, powłócząc nogami błąkał się długo, klnąc i płacząc na przemian, nim po dwóch dniach powrócił do domu.
– Czyżby twierdził pan, że pański wuj oprowadzał po okolicy ducha? – choć na twarzy Rzymkowskiego odmalowało się jawne niedowierzanie, nawet, można by rzec, przykra kpina, jego głos mimowolnie zadrżał.

Stary lekarz tylko wzruszył ramionami.
– Na to pytanie musi pan sam sobie odpowiedzieć, panie inżynierze. Ja, tak jak obiecałem, nie będę wdawał się w oceny, poprzestając jedynie na faktach. Pozwólcie więc, panowie, że dokończę ową zadziwiającą i smutną historię, zmierzając do jej tragicznego finału.
– Proszę mówić! – podchwycił proboszcz, zerknąwszy z przyganą na pozostałą dwójkę słuchaczy.
– Wuj, usłyszawszy to, co powiedział rządca, szukał wyjaśnienia zadziwiającego, niepojętego wręcz zdarzenia, jakiego doświadczył. Nie spał, zastanawiając się nad tym samym, o czym teraz myślicie wy, panowie. Nic jednak nie był w stanie wymyślić, snując jedynie dziesiątki najdziwaczniejszych przypuszczeń, jak choćby to, które raczył podać pan sędzia. Stary administrator chodził zaś całą noc po domostwie, równomiernie stukając obcasami butów w drewnianą podłogę. Co działo się w jego głowie, nie wiadomo. Dość, że kiedy leśnik wstał ze swego łóżka, rezydujący u niego starzec był już spokojny. Ogolił się, ubrał elegancko, a potem usiadł wpatrzony w okno, jakby czekając na kogoś. Milczał, zastygły w niemej rezygnacji, nic nie wyjaśniając gospodarzowi. Sprawiał przy tym wrażenie, jakby wiedział, co zdarzy się już niebawem. Opowiadając to, mój wuj stwierdził, że był to nad wyraz niepokojący obraz. Sprawiał, iż namacalne było zawisłe w powietrzu fatum. Ciężkie i zimne. Zapowiadające coś nieuchronnego i strasznego zarazem.

Krzywiąc się lekko, Rzymkowski popatrzył wymownie na sędziego. Ten jednak nie zwrócił na to uwagi, równie jak ksiądz pochłonięty opowieścią.
– Zanim w leśniczówce zjawiła się służba, rozległo się pukanie do drzwi. Rządca zdawał się wiedzieć , kto przyszedł. Wstał, uścisnął mojemu wujowi dłoń, a potem pożegnał się, dziękując za wszystko. Leśniczy pojął wówczas, że jego druh opuszcza go na zawsze. Próbował protestować, coś wyjaśniać, ale administrator tylko smętnie pokręcił głową, podszedł do drzwi i odchylił drewniane skrzydło. Na ganku stał zaś ten sam bladolicy rosyjski oficer, któremu leśnik służył dzień wcześniej za przewodnika. Jak skamieniały zastygł mój krewniak, gdy, opuściwszy głowę, poszedł ku swemu przeznaczeniu dawny powstaniec. Gospodarz widział, kiedy zupełnie bez słów, jak gdyby mówienie czegokolwiek nie było potrzebne, starzec stanął przy karym koniu porucznika, a gdy ten wspiął się na siodło i ruszył przed siebie, pokornie podążył za nim. Jeszcze wybiegł mój wuj z leśniczówki, próbował wołać zdławionym ze strachu głosem, ale na nic się to zdało. Jeździec i piechur zniknęli pomiędzy drzewami, objęci oparem unoszącej się nad ziemią mgły. Tak zapamiętał tę chwilę mój wuj.

Inżynier zawiercił się, głośnym sapnięciem oznajmiając swe niezadowolenie. Uchwyciwszy pytające spojrzenie lekarza, mruknął:
– Iście gotycka opowieść, niczym lektura bajań pana Poe z Ameryki. W dodatku, wybaczy pan, doktorze, ale sposób w jaki pan o tym mówi sprawia, iż siłą rzeczy słuchający doszukuje się w tym czegoś nadprzyrodzonego. Jeszcze raz więc powtórzę, wszystko, nawet jeśli pana krewniak powiedział prawdę, da się racjonalnie wyjaśnić w oparciu li tylko o materializm i logikę. Duchów nie ma!
– Toteż nie staram się przekonać pana, drogi inżynierze, że są. Przywołuję tylko historię o pewnych zdarzeniach, a to, jak je pan zinterpretuje, to już pozostawiam panu.
– Dobrze, dobrze! – Ksiądz Pelc poprawił się na swoim miejscu. – Przyjdzie jeszcze pora na taką dyskusję! Niech pan mówi, doktorze, bo przyznam, że jestem niezmiernie ciekaw, jak się to skończyło. Czy rządca zniknął bez śladu?

Sędzia Wroński uśmiechnął się, unosząc lekko kąciki ust i kwaśno stwierdził:
– Z pewnością, bo zwykle tak kończą się owe opowiastki o zjawach. Jakąś nierozwiązywalną tajemnicą, która pozostawia tylko pole przypuszczeniom rodzącym kolejne pytania. Plączą one myśli, zamiast cokolwiek wyjaśnić. Czyż nie tak… – zerknął zmrużonymi oczami na gospodarza – …doktorze?
– Zaskoczę pana, Piotrze Iwanowiczu. Rankiem, dzień później, robotnicy leśni znaleźli starego rządcę powieszonego na tym samym drzewie, na którym zginęła dziewczyna. Przy nim zaś żadnych innych śladów, prócz odcisków jego własnych butów. Popełnił samobójstwo.

Proboszcz przeżegnał się odruchowo. Zrzedła nieco mina Rzymkowskiego. Mocniej oparł się w krześle i zaplótł ramiona na piersiach. Także sędzia poczuł się nieswojo, choć jeszcze wycedził cichym głosem:
– Wyrzuty sumienia czasem są największą udręką.
– Tak – zgodnie przyznał lekarz, zaraz jednak dodając: – Tylko proszę zważyć, iż wywołały je właśnie te nadzwyczajne wypadki. Do tej pory rządca nie znał dokładnych okoliczności śmierci swej wychowanicy, ani też smutnej historii tego, którego zabił. Ba! Nikt inny prócz niego nie mógł jej znać! Chyba, że… – przerwał, rozkładając przed sobą dłonie.

Ponieważ żaden z gości skomentował tych słów, rzekł:
– Administratora pochowano na tym samym cmentarzu co dziewczynę, choć, jak to samobójców, pod murem. Byłem tam później wielokrotnie i widziałem jego grób z prostym sosnowym krzyżem. Zresztą, od okolicznych włościan słyszałem, że istotnie znaleziono go kilka lat wcześniej powieszonego na leśnym dębie, rosnącym na rozstajach. Ani słowem nie skłamał mój krewniak w tym względzie.

Rudecki podszedł do stojącej na stoliku karafki i dolał gościom nalewki. Korzystając z trwającej ciszy, dokończył:
– Na tym zamknął stary leśniczy swą opowieść, pozostawiając mnie i mego towarzysza z dziesiątkami pytań, które moglibyśmy mu zadać. Odłożył myśliwskie akcesoria i pożegnał nas, udając się na spoczynek. Nic więcej nie rzekł, nie starając się nas do niczego przekonywać, ani też czegokolwiek uzupełniać. Ja zaś z mym kuzynem długo w nocy rozmawialiśmy jeszcze o tym, co powiedział. Przyznam, panie inżynierze, że choć ta dziwna opowieść wstrząsnęła mną i nie byłem już tak pewny swych dotychczasowych przekonań, to jednak nadal obstawałem przy swym racjonalnym podejściu do świata, podobnie, jak i pan teraz. Bo chociaż trudno było znaleźć ku temu argumenty, jeszcze trudniej przyszło by mi zgodzić się z dręczącą myślą, iż istnieje coś poza tym, czego można dotknąć, zobaczyć, zważyć i zmierzyć. Cóż, młodość niesie proste wyobrażenia o świecie, a z wiekiem człowiek inaczej spogląda na wiele spraw. Zbliżając się ku śmierci bardziej potrzebuje wierzyć w to, że nie oznacza ona końca. Raz zaznawszy świadomego istnienia, pragnie aby nigdy nie miało ono kresu. – Lekko machnął dłonią dzierżącą fajkę. – Wróćmy jednak do owych czasów, kiedy miałem dwadzieścia kilka lat i nie wiedziałem co sądzić o tym, o czym opowiedział mi mój krewny.

Podszedł do starego czasomierza i przesunął palcem po szybce chroniącej tarczę.
– Pozostałbym pewnie z tą dręczącą niepewnością do dziś, gdyby nie to, że to jeszcze nie koniec owej historii. Jak bowiem widzicie panowie, wskazówki starego zegara nie są już martwe. Na nowo odmierzają czas, krążąc wokół cyferblatu w swym jednostajnym rytmie. Ich ruch daje mi zaś nadzieję, że jednak jest w ludzkim życiu coś niezwykłego i niepojętego, czego nie da się zbadać szkiełkiem i okiem. Może nawet nadnaturalna iskra zwana duszą.
– Właśnie! – skwapliwie podchwycił proboszcz Pelc, zacierając ręce. – Nieśmiertelna ludzka dusza!
– Temu nikt nie przeczy – sędzia Wroński odwrócił twarz w stronę księdza. – Nawet pan Rudecki, mimo swego rzeczowego podejścia do natury, jest osobą wierzącą. Chodzi jednak o to, czy ten i tamten świat przenikają się nawzajem. Wszak… – przymknął jedno oko, kierując wzrok na gospodarza – …przeminęły już romantyczne i puste uniesienia poetów z początku dziewiętnastego wieku. Czyż nie tak, doktorze? Człowiek wydziera światu jego tajemnice i nie ma wśród nich takich, których nie umiałby wyjaśnić.
– Wyjaśnić? – Lekarz uśmiechając się, pokręcił głową – Czymże w takim razie, panie sędzio, jest życie? Czy, jak kiedyś mniemałem, krążącą po tkankach elektrycznością? A może wynikiem chemicznych reakcji w ciele? Nie… – jeszcze raz wykonał przeczący ruch – …pewnych spraw nigdy nie uda się w pełni pojąć, gdyż człowiek bardziej ujarzmia świat, niż go rozumie. O tym można by dyskutować w nieskończoność. Rozwiązana jedna zagadka natury zawsze rodzi wielokroć więcej kolejnych. Wieczór jednak coraz późniejszy, więc, jeśli panowie pozwolą, powrócę do mojej własnej historii, aby zakończyć opowieść o starym zegarze. Nie kryje się w niej odpowiedź na odwieczne pytania, za co z góry proszę o wybaczenie, lecz ja odnajduję w niej nadzieję. Dlaczego? Zaraz sami panowie pojmą.

Przeszedłszy kilka kroków, znów zasiadł w fotelu.
– Na zakończenie wakacji mój wuj podarował mi ten oto zegar na pamiątkę. Nie przeczę, iż zafascynowany niewyjaśnioną historią, zadręczałem krewniaka codziennymi pytaniami, czym pewnie sam zasugerowałem mu ten prezent, który, mimo pozornej bezużyteczności, niezwykle mnie ucieszył. Zabrawszy go ze sobą, najpierw pozostawiłem czasomierz u swych rodziców, a kiedy ukończyłem studia, zdałem egzaminy lekarskie i otworzyłem własny gabinet, ustawiłem go na poczesnym miejscu w swym nowym mieszkaniu. Kilkakroć, jak mówiłem, próbowałem zlecać naprawę mechanizmu, łudząc się, iż posiada jakiś zwykły defekt, ale każdy z zegarmistrzów, oddając mi chronometr, wzruszał jedynie ramionami, nie potrafiąc wyjaśnić przyczyny jego bezruchu. Prócz tego wielokrotnie przestawiałem wskazówki na cyferblacie, by po kilku dniach stwierdzać, iż jakimś cudem znów wskazują godzinę czternastą. Stał się ten zegar przez kilka lat obiektem moich eksperymentów i obserwacji. Znosił je cierpliwie, aż w końcu znudziły mi się te doświadczenia. Ot, był odtąd zwykłą, choć nietypową ozdobą mego saloniku. Niczym więcej, bowiem z upływem czasu z coraz rzadziej myślałem o opowiedzianej przez wuja historii. Zwyczajna to rzecz, kiedy młodość się kończy, a zaczyna zmaganie z codziennością, monotonną i przytłaczającą zarazem. Zmarł mój krewniak leśniczy, o czym dowiedziałem się już po jego pogrzebie, potem odeszli także mój ojciec i matka. Kuzyn, z którym spędzałem wakacje, wyjechał gdzieś daleko na wschód, aby zbijać majątek. Zniknęła przeszłość, rozsypując się niczym zamek z piasku. Pozostał mi po niej jedynie ów zegar. – Nie odwracając się, doktor skinieniem dłoni wskazał za siebie.

Czoło Rudeckiego zmarszczyło się, a krzaczaste brwi ściągnęły ku nasadzie nosa. Wpatrzony nieobecnym wzrokiem gdzieś w stojący przed nim stolik, kontynuował:
– Zdarzyło się to w czerwcu, dokładnie dziesięć lat po moim pobycie w Górach Świętokrzyskich. Koniec wiosny był niezwykle upalny. Co chwila wyzwano mnie do najrozmaitszych przypadłości związanych z panującym skwarem. Na dodatek po okolicznych wsiach zaczęły zdarzać się pierwsze przypadki duru brzusznego, który w takich warunkach łatwo przejść mógł w epidemię. Dwoiłem się i troiłem, aby do tego nie dopuścić: izolując chorych, zarządzając kwarantanny, jeżdżąc codziennie po kilka mil od wsi do wsi w poszukiwaniu nowych ognisk zakażenia i tych, którzy ukrywali cierpiących na tyfus. Sami zresztą wiecie panowie, jak to jest wśród chłopów… – Machnął dłonią, przerywając na moment.

Chrząknąwszy, powrócił zaraz do meritum: – W każdym razie wyczerpywały mnie codzienne trudy, od których odpocząć mogłem jedynie w niedzielę. Nie brałem wówczas wizyt, ani też nie przyjmowałem pacjentów, odsypiając zarwane w tygodniu noce, jak i czasem załatwiając osobiste sprawy. Powszechnie było wiadomo, że wówczas nie należało się do mnie zwracać o pomoc bez nagłej i istotnej przyczyny. Dlatego zirytowało mnie niespodziewane łomotanie do drzwi i wołania, jakie usłyszałem pewnej czerwcowej niedzieli przed południem, gdy, wstyd się przyznać, spałem jeszcze smacznie w swym łóżku. Zły, otworzyłem drzwi, od razu narażając się na gwałtowny lament i natarczywe błagania, poparte padaniem mi do nóg i całowaniem po rękach przez jakiegoś wiekowego chłopa, któremu towarzyszyły dwie biednie odziane, bosonogie dziewczynki. Kilka chwil trwało, nim z tego chaosu wyłowiłem, o co im idzie. Otóż matka owych dzieci, a córka starca, była w ciąży i nadszedł dla niej dzień rozwiązania. Sprowadzona z sąsiedniej wsi babka nijak jednak sobie nie mogła poradzić, a z rodzącej uchodziło życie wraz z krwią. Błagali mnie więc, abym pospieszył z pomocą, gdyż inaczej dziewczynki, już ojca pozbawione, zupełnymi sierotami zostaną. Cóż było robić? – Doktor Rudecki rozłożył przed sobą dłonie. – Chcąc nie chcąc, mimo znużenia, ubrałem się byle jak, wsiadłem na bryczkę, ładując na nią chłopa wraz z dziećmi i pognałem do owej wioski, choć czułem w duchu, że niewiele już mogę tam zdziałać. Kiedy wszedłem do chaty, tylko upewniłem się w tym przypuszczeniu. Rodząca już była nieprzytomna, wszędzie wokoło niej krew, a na dodatek nieład i brud. Zaklinaczka położna odprawiała w kącie jakieś gusła, dymem palonych ziół powiększając panujący w chałupie zaduch. Czym prędzej ja przegnałem, każąc dzieciom i staremu wody grzać, a sam wziąłem się do roboty. Na nic były sole trzeźwiące, ani też przeciąg i świeże powietrze napływające po otwarciu okien. Nieszczęsna kobieta konała. Mogłem więc tylko jedno uczynić, aby umniejszyć nieszczęście. Spróbować uratować nienarodzone dziecko.

Rudecki złożył przed sobą dłonie, zaplatając palce, aż pobielała na nich pomarszczona skóra.
– Rozciąłem brzuch matki i wyjąłem z niej siniejącego już noworodka, dziewczynkę. Nie oddychała. Wytarłem ją czym prędzej szorstkim ręcznikiem, ale to nic nie dało. Ułożyłem więc niemowlę na stole i jąłem na przemian opuszkami palców uciskać mu żebra, próbując co jakiś czas wdmuchiwać w jego płuca przez usta i nos powietrze. Sam nie wiem ile to trwało, nim w końcu rozległ się najpierw cicho, a potem coraz głośniej jej krzyk i płacz. Dopiero wówczas mogłem się wyprostować i odetchnąć. Mokry od panującego zaduchu i emocji, odruchowo zerknąłem na trzymany w kieszonce zegarek. Była dokładnie godzina czternasta. Cały we krwi, spocony i brudny, poczułem jakąś dziwną ulgę, której nigdy ani przedtem, ani potem nie doświadczyłem. Jakbym ratując tą małą istotkę uczynił coś więcej niż ocalił jej życie, lecz był częścią jakiegoś nadnaturalnego, wiecznego planu stworzenia, jakiego nie mogłem pojąć, ale który istniał i przenikał wszystko wokoło. Była to ledwie chwila, lecz ogarnęło mnie wówczas tak przejmujące uczucie, że nawet dziś odczuwam dreszcz na samo jego wspomnienie.

Ręce doktora rozluźniły się. Delikatny uśmiech przez sekundę opromienił jego dobroduszną twarz. Siłą woli opanował jednak wzruszenie, przełknął ślinę i dłonią pogładził się po podbródku.
– Taaak… Uratowałem to dziecko, kosztem życia jego matki. Trudno jest złączyć naraz radość i smutek, nawet mając świadomość, iż nie mogłem uczynić nic więcej. Nie da się bowiem jednego życia zastąpić innym. Pożegnałem się więc czym prędzej z owymi ludźmi, ledwie pytając, co stanie się z nowo narodzoną dziewczynką. Stary coś tam powiedział, pochlipując, że jakaś siostra zmarłej najpewniej przygarnie jej córki, ale, wyznam szczerze, nie słuchałem go zbytnio, chcąc jak najspieszniej odejść z tego miejsca. Dręczył mnie wstyd, że nie potrafiłem zrobić nic więcej; przypadłość wszystkich chyba młodych lekarzy, którzy dotykają śmierci. Dopiero z wiekiem człowiek uodparnia się na te ludzkie odruchy. – Rudecki bezwiednie palcami przejechał po skroniach. – Nie żądając zapłaty, ani też jakiejkolwiek podzięki, wsiadłem na swoją bryczkę i wróciłem do domu. Tam umyłem się i pogrążony w smętnych myślach wypiłem kilka kieliszków wina, by zaraz po tym znów położyć się i zapaść w sen. Po mgnieniu zaskakującej euforii ogarnęło mnie bowiem przygnębiające zmęczenie, a nawet zwątpienie, można by rzec, w sens tego, co robię.

Zamilkł na dłuższą chwilę, wodząc oczami po zasłuchanych gościach. Odetchnąwszy kilkakroć głęboko, nim znów zaczął mówić:
– Obudził mnie w nocy dźwięk tykającego zegara. Początkowo wziąłem go za jakieś złudzenie, resztkę niezapamiętanego snu, albo omam wywołany znużeniem. Lecz kiedy rozległ się gong, zerwałem się z posłania, natychmiast niemal wbiegając do salonu. To, co ujrzałem, sprawiło, iż stanąłem jak osłupiały. Oto bowiem martwy od lat mechanizm ruszył z niewiadomej przyczyny, zaczynając odmierzać na nowo czas. Wskazówki pokazywały dokładnie trzecią. Ochłonąwszy, pognałem do sypialni, i sięgnąłem do kieszeni kamizelki. Mój zegarek wskazywał dokładnie tę właśnie godzinę. Szybko zrozumiałem, iż stary czasomierz musiał ruszyć najpewniej o godzinie czternastej. Tej samej, w której odebrałem poród.
– I tej, w której zginęła tamta dziewczyna – wyszeptał ksiądz Pelc.
– Właśnie. – Lekarz skinął głową.

Zapadła cisza. Nawet inżynier Rzymkowski siedział, nie mówiąc nic. Marszczył jedynie zamyślone czoło. Zerkając co jakiś czas w kierunku wiekowego chronometru, głośno wzdychał przez nos i kręcił głową z niedowierzaniem.

Pierwszy odezwał się sędzia Wroński, który, przekrzywiwszy lekko głowę, zapytał, nie kończąc zdania:
– Czy zatem sądzi pan, doktorze, iż tamta dziewczyna i to dziecko..?
– Nie wiem. – Rudecki rozłożył przed sobą dłoni – Lecz mam przynajmniej taką nadzieję. Wiarę, iż nie ginie to, co jest nieśmiertelne, krążąc niezmiennie w nieskończonym cyklu wiecznego życia.
Spojrzał na księdza Pelca, dodając usprawiedliwiająco:
– Rozumiem, że nie tego się dobrodziej spodziewał, bowiem ów wniosek trąci herezją wobec nauki Kościoła, lecz właśnie tak to czuję wspominając tamte wypadki i w tym znajduję pokrzepienie u kresu życia.

Proboszcz uśmiechnął się lekko i kiwając głową, odpowiedział:
– Niezbadane są wyroki Boskie. Nikt, drogi doktorze, nie ma monopolu na prawdę. Nawet, jeśli nie jest ona zgodna z dogmatami Kościoła. Tylko Bóg zna naturę swojego stworzenia. – Machnął niedbale dłonią. – Cóż jednak było dalej?
– Właśnie! – odezwał się Rzymkowski – Czy śledzi pan losy owej dziewczynki?

Gospodarz pokręcił głową.
– Niestety, nie. – Twarz ściągnęła mu się w wyrazie smutnej powagi. – W kilka dni później pojechałem do owej wsi, pod pozorem sprawdzenia, jak ma się dziecko, lecz już go tam nie zastałem. Odbył się pogrzeb jego matki, po którym niemowlę i jego rodzeństwo zabrała do siebie siostra nieboszczki. Wyjechała gdzieś pod Łódź, jak rzekł mi dziadek dziewczynki. Ale i tam jej później nie znalazłem. Dowiedziałem się jedynie od sąsiadów, iż zebrawszy odpowiednią sumę opiekunka wraz z mężem i dziećmi udała się nad morze z zamiarem wyjazdu do Ameryki. Tu urwał się ostatecznie ślad, za którym usiłowałem podążać. Tak skończyła się ta historia.
– I nic więcej pan nie wie? – nieco rozczarowany upewnił się inżynier.
– Nic. – Doktor Rudecki odwrócił głowę, spoglądając na stary zegar. – Pozostała mi jednak wiara, iż, gdzieś tam, daleko, wszystko toczy się swoim zwyczajnym, codziennym rytmem, odmierzanym ruchem wskazówek mego chronometru. Wszak mechanizm nadal działa, więc siedząc czasem w samotności, lubię wyobrażać sobie, że owa dziewczynka żyje, ma się dobrze i jest szczęśliwa, a bijący niekiedy gong oznajmia ważne chwile w jej życiu. Ludzki los zatoczył koło, niczym wskazówki na cyferblacie, łącząc w jedno czyjąś śmierć i narodzenie.

Na moment zamilkł, a potem, jakby dla otrząśnięcia się z nostalgicznego wspomnienia, wstał z fotela, rzucając:
– Cóż, panowie. To finał mej opowieści. Zanim jednak zaczniecie swe rozważania, bo nie wątpię, iż tak będzie, proponuję jeszcze po kieliszeczku nalewki. Myślę, że dobrze nam zrobi przed zajmującą dysputą. – Uniósł kąciki ust w ciepłym uśmiechu.

Gdzieś tam, za oknem, siąpiły wciąż krople zimnego, jesiennego deszczu. Bębniły w szyby, wygrywając na nich jednostajną melodię. W rozświetlonym salonie siedziała do późna w nocy czwórka starych przyjaciół, zajęta dziwną rozmową o przemijaniu i zmartwychwstaniu. Równie ciekawą, co bezowocną zarazem. Stary zegar tykał zaś równomiernie, dodając pochłoniętym dyskusją mężczyznom otuchy, iż nic nie ma końca…

 




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Wywiad z Maciejem Liziniewiczem „Staram się pisać tak, by najlepiej oddać opisywaną historię”

Maciej Liziniewicz, autor powieści z nurtu fantasy historycznego pt. „Czas pomsty” opowiada…

[RECENZJA] „Black Mirror. Czy to już się dzieje?” Fabio Chiusi

Szczerze pisząc, kiedy wziąłem do ręki książkę Fabio Chiusiego, spodziewałem się, że…

Maciej Liziniewicz „Mroczny zew”

Informacje na temat drugiej część świetnie przyjętego „Czasu pomsty” – „Mrocznego zewu”…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit