Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Marcin Rusnak „Póki śmierć nas nie rozłączy”

Opowiadania Marcin Rusnak - 26 maja 2014

Fragment wstępu do biografii Rufusa i Anny Eisenbergów, Póki śmierć nas nie rozłączy, autorstwa Daniela Coté (Berlin, Bruno Gmünder Verlag, rok 2099):

Odłóżmy na bok encyklopedyczne definicje i zastanówmy się przez moment nad istotą słowa wirus. Czy mówiąc „wirusy”, mamy dziś na myśli takich masowych morderców ludzkości, jak grypa, HIV czy CLEV? A może chodzi nam o złośliwe oprogramowanie, zdolne niszczyć sprzęt i wprowadzać informatyczny zamęt? Czy obecnie – w chwili, gdy zarówno znane ludzkości choroby, jak i próby elektronicznego sabotażu nie stanowią już dla nas większego zagrożenia – słowo wirus nie stanie się archaizmem, przeżytkiem?

Jest to niebezpieczna pokusa i historię Rufusa oraz Anny Eisenbergów powinniśmy potraktować jako ostrzeżenie. Pamiętajmy, że wirus, według łacińskiego źródłosłowu, to jad, trucizna. A trucizny mogą przybierać wiele form. Nie oszukujmy się – nie wygraliśmy wojny z wirusami, bowiem jest to wojna z naturą, z ewolucją i z nami samymi.

 

Środa, 03 września 2098, godzina 21:00.

 

Kochaliśmy się na podłodze, na włochatym dywaniku, w świetle trzech stojących na stoliku świec. W pokoju wciąż czuć było zapach spaghetti po bolońsku, a usta Anny miały cierpko-słodki posmak czerwonego wina.

– Tak – wymruczała mi do ucha, kiedy ścisnąłem ją za biodra. – Nie przestawaj.

Płakała, ja zresztą też. Chciwie syciliśmy się swoimi ciałami, całowaliśmy niecierpliwie, niemal rozpaczliwie. Dreszcze, które towarzyszyły pieszczotom, były równie silne, jak wtedy, gdy robiliśmy to po raz pierwszy, w niedużym pensjonacie, w którymś z tych polskich nadmorskich miasteczek: Rewalu, Pobierowie czy Dziwnowie.

– Kocham cię – wykrztusiłem. – Kocham cię, kocham cię, kocham cię…

Deszcz, tłukący rytmicznie o parapet, odgradzał nas od całego świata. Liczył się tylko ten pokój, smak skóry, zapach potu, gorąca rozkosz zbliżenia, jej jęki – znajdujące drogę prosto do moich uszu – i czysta fizyczność splecionych ciał. I myśl, przerażająca, obezwładniająca, ale i podniecająca myśl, że to nasz ostatni raz.

– Nie przestawaj – poprosiła, obejmując moją szyję ramionami. Po policzkach ciekły jej łzy, oddychała głośno i szybko. – Nie przestawaj, kochany.

Poczułem, jak pręży się pode mną, jak jej plecy wyginają się w łuk. Krzyknęła głośno, rozdzierająco, paznokciami rozdrapując mi plecy do krwi, po czym wpiła się ustami w moją szyję, całowała mokre policzki, gładziła moje ramiona jak parę ukochanych pupili.

Musiałem przysnąć w jej objęciach. Obudził mnie szum wody wlewanej do wanny.

– Już czas – Anna przykucnęła obok, pocałowała mnie w ramię.

Próbowała się uśmiechać, ale widziałem po jej oczach, że jest przerażona. Przytuliłem ją i z całych sił próbowałem się nie rozryczeć.

– Będzie dobrze – wyszeptała. – Wszystko będzie dobrze.

Poszliśmy do łazienki. Na taborecie czekała już butelka wina i dwa kieliszki, wanna była pełna. Taflę wody pokrywała gruba warstwa piany, a jaśminowa sól do kąpieli skutecznie zabiła zapaszek detergentów i chemicznych podgrzewaczy.

Dłoń mi się trzęsła, gdy napełniałem kieliszki, trochę wina pociekło na podłogę. W końcu wszedłem do wanny i oparłem się plecami o akrylową ściankę. Anna poszła moim śladem i moment później siedzieliśmy w ciepłej wodzie, z kieliszkami czerwonego wina w dłoniach. Czułem gładką skórę jej pleców na moim torsie; pocałowałem ją w kark i wsadziłem nos we włosy pachnące brzoskwiniami.

– Kocham cię – powiedziałem. – Zawsze będę cię kochał.

Później sięgnąłem po leżącą na taborecie żyletkę.

– Spokojnie, kochany – wyszeptała. Jej głos brzmiał równie słodko, co tego dnia, gdy się poznaliśmy, sześćdziesiąt lat wcześniej. – Nie bój się. Wszystko będzie dobrze.

Nie pamiętam samego cięcia. Pamiętam natomiast krew, cieknącą jej po przedramieniu i barwiącą pianę na czerwono. Pamiętam smak wina i ciepło jej ciała, i jej cichnący głos, którym nuciła naszą piosenkę, do której tyle razy tańczyliśmy przez te wszystkie lata.

Oh, it’s such a perfect day, I’m glad I spend it with you

Oh, such a perfect day, You just keep me hanging on

You just keep me hanging on

Pamiętam moment, gdy przestała śpiewać, i gdy powiedziałem, że jest dla mnie wszystkim, a ona już nie odpowiedziała.

 

Z ulotki reklamowej projektu Everlast (Hope Inc., wydrukowano 03 czerwca 2038):

Marzy Ci się życie wieczne? Projekt Everlast to szansa właśnie dla Ciebie! Ten innowacyjny program odnowy komórkowej w oparciu o reprodukcję komórek macierzystych to Twoja szansa na życie bez strachu o jutro! Bądź jednym z szesnastu tysięcy ludzi, którzy wejdą na nowy szczebel ewolucji naszego gatunku! Nie czekaj, zgłoś się już dziś, za pomocą formularza dostępnego na stronie Hope Inc. (Uwaga! Wnioskujący muszą być w wieku 25-35 lat, bez nałogów i posiadać aktualne badania medyczne kategorii A lub A+).

 

Czwartek, 14 sierpnia 2098, godzina 17:40.

 

Telefon odezwał się w połowie zebrania zespołu badawczego. Schliemann odczytywał właśnie sprawozdanie z ostatniego eksperymentu, nie bez satysfakcji zresztą – jego pomysł zaowocował zwiększoną o 37% odpornością na promieniowanie Spitzera. U szczurów, fakt, ale to lepsze niż nic. Dwie z dwunastu laboratoryjnych samic były w ciąży, a tego nikomu wcześniej nie udało się osiągnąć.

Spojrzałem na wyświetlacz. Anna. Odszedłem od stołu i odebrałem połączenie.

– Przyjedź. – Jej głos przypominał skamlenie skatowanego psa. – Proszę, przyjedź.

Minutę później wybiegłem z budynku uniwersyteckiego, wskoczyłem do samochodu i ruszyłem z piskiem opon. Jechałem jak automat, cisnąc ile wlezie pedał gazu, droga rozlewała się w szarą wstęgę i uciekała spod kół. Na przedmieścia Berlina dotarłem w dwadzieścia minut.

W domu powitała mnie cisza; mimo nieba zasnutego chmurami wewnątrz nie paliły się żadne światła.

– Anna? – zapytałem. – Anno, jesteś tu?

Nie odpowiedziała. Szybkim krokiem przeszedłem do salonu, stamtąd do kuchni. Telewizor był włączony, ale ściszony. W wiadomościach – tak samo jak rano – trąbili o szczęśliwych narodzinach dziewczynki gdzieś w Okręgu Moskiewskim. Wiedziałem, że przez najbliższy dzień lub dwa nie będzie się mówiło o niczym innym.

– Anno? – powtórzyłem głośniej, ruszając po schodach na piętro.

Znalazłem ją w sypialni. Leżała na łóżku, z podkurczonymi nogami, przyciskając do brzucha poduszkę. Na podłodze rozsypane były zdjęcia, które trzymaliśmy w metalowej puszce po herbatnikach: fotografie naszych dziadków i rodziców, rodzeństwa, przyjaciół z młodości. Przez lata kolory zdążyły wyblaknąć, a papier pomarszczył się i zaczął kruszyć na rogach.

– Anno, kochanie? – Usiadłem za nią i delikatnie położyłem dłoń na ramieniu. – Wszystko w porządku?

Na nocnej szafce stał otwarty słoiczek z pigułkami przepisanymi przez doktora Potockiego. Antydepresanty powinny jej pomóc się rozluźnić, pogodzić z rzeczywistością i odnaleźć pozytywne aspekty codziennej egzystencji, ale najwyraźniej nie były warte swojej ceny: Anna w połowie opróżniła słoiczek, a wciąż miała w sobie tyle pogody ducha, co połamany manekin.

– Boli mnie – wyszeptała. Później dotknęła dłonią piersi, czoła, brzucha. – Tutaj. I tutaj. I tutaj.

– Chcesz coś przeciwbólowego?

– To nie to, Rufus – odpowiedziała powoli. – To nie taki ból.

– Mogę coś zrobić? Cokolwiek?

– Bądź przy mnie. Proszę, bądź przy mnie. Potrzebuję cię.

Zrzuciłem kurtkę, zdjąłem buty i położyłem się za nią. Przylgnęliśmy do siebie jak zmarznięte szczenięta, a doskwierający Annie chłód tajał pod moim ciepłym oddechem. Uciekał kącikami oczu, na zaczerwienione policzki, by wsiąknąć w materiał poduszki.

– Boję się, Rufus.

– Czego, kochanie?

Przez pewien czas nie odpowiadała i byłem już przekonany, że nie powie nic więcej. Nie zamierzałem drążyć tematu, skoro tego nie chciała. To nie była nasza pierwsza taka rozmowa.

– Boję się wieczności – bąknęła. – Boję się, że tak już będzie. Zawsze.

– To niemożliwe – zapewniłem ją żarliwie. – Wszystko wkrótce się zmieni, zobaczysz. Ostatni eksperyment Schliemanna dał niezłe rezultaty, może uda się coś z niego wyciągnąć. Poza tym pracują nad tym ludzie z całego świata. Kto wie, może już za pięć czy dziesięć lat zdołamy zniwelować promienie Spitzera? Może będziemy mogli mieć dziecko. Czy nie warto o to walczyć? Czy to nie jest coś, na co warto czekać?

Wspomnienie o dziecku zawsze działało, przynajmniej do tej pory. Jednak teraz Anna pokręciła głową i wyszeptała:

– Nie wiem. Nie wiem, Rufus. Czy… czy skazałbyś nasze dziecko na coś takiego?

– Wiesz przecież, że nie. Ale to minie. Musi minąć. Kiedyś…

– Kiedy? – nie pozwoliła mi skończyć. – No, kiedy? Za sto lat? Trzysta? Za pół tysiąclecia? Ja już dłużej nie mogę, kochany. Ja… ja już niczego nie czuję.

– Słucham?

– Niczego nie czuję. Nic mnie nie bawi, nic mnie tak naprawdę nie smuci, nie martwi, nie irytuje. Nic, jestem pusta, wypalona. Jakbym miała serce z kamienia. Albo jakbym nie miała go wcale. Gorzej, jakbym nie miała duszy.

– Może… – Na samą myśl o tym, co chciałem powiedzieć, zaschło mi w gardle. – Może powinniśmy… Boże, może powinnaś spotkać się z kimś… z kimś innym. Nie ze mną.

Obróciła się szybko w moją stronę i popatrzyła mi głęboko w oczy.

– Nie mów tak – poprosiła, zaraz zamykając mi usta pocałunkiem. Wargi miała słone od łez, twarz wykrzywioną grymasem bezsilnej rozpaczy. – Nigdy tak nie mów, słyszysz? To nie ty jesteś problemem. Ty jesteś tym, co nadaje mojemu życiu pozory sensu. Tylko ty. Nie zostawiaj mnie, Rufus. I nie każ mi odejść. Proszę, nie każ mi odejść.

 

Z artykułu „Któż nie chce żyć wiecznie?” Josha Lee (New York Times z 14 lipca 2041):

O tym, że nieśmiertelność jest pragnieniem globalnym i ponadkulturowym, najlepiej świadczy ogólnoświatowe szaleństwo, będące wynikiem ogłoszenia przez korporację Hope ponownej rekrutacji chętnych do projektu Everlast. Pierwszy taki nabór miał miejsce trzy lata temu i spośród blisko miliona kandydatów wyselekcjonowano wówczas szesnaście tysięcy osób. Badania, które na przestrzeni ostatnich miesięcy przeprowadzono na tych szczęśliwcach, zamknęły usta sceptykom, zarzucającym Hope Inc. technologicznie zaawansowaną szarlatanerię.Uzyskane wyniki sugerują bowiem, że zabieg odnowy komórkowej – integralna część projektu Everlast – jest w stanie kompletnie zniwelować proces starzenia. Jeśli dodać do tego innowacyjną technologię cyfrowego skanu pamięci długotrwałej, nikogo nie powinno dziwić powszechne zainteresowanie drugim naborem do projektu Everlast, do udziału w którym zgłosiło się już przeszło dwieście trzydzieści milionów osób i liczba ta wciąż rośnie.

 

Piątek, 15 sierpnia 2098, godzina 11:15.

 

– Nudzę cię? – zapytałem, nieco rozdrażniony. Schliemann po raz kolejny siorbnął coli z puszki i przez chwilę dźgał plastikowym widelczykiem wysuszoną na kość frytkę.

– Trochę – odparł. Naukowiec był z niego pierwszorzędny, ale empatii skubaniec nie miał za grosz. Z drugiej strony, przynajmniej był szczery. – Sam przyznasz, że problemy twojej żony nie są, z naukowego punktu widzenia, szczególnie fascynujące. Depresję zwalcza się antydepresantami. Nudę – zmianą otoczenia. To niezupełnie ta sama skala, co walka z promieniowaniem Spitzera, od której zależą dalsze losy rodzaju ludzkiego, nie uważasz?

– Czyli to bzdet? – zapytałem, starając się zachować spokój. – Pierdoła?

– Zwij to, jak chcesz. Rufus, nie zrozum mnie źle, wiem, że kochasz żonę i się o nią martwisz. Ale w obliczu rzeczywistości, w której przyszło nam żyć, to… to po prostu absurdalne. Jesteś jak facet, którego kosmici zabierają latającym spodkiem na Marsa, a on przez całą drogę zastanawia się, czy przypadkiem nie zostawił włączonego żelazka. Przejrzyj na oczy, człowieku! Nowy, wspaniały świat mamy tu i teraz! Jesteśmy nieśmiertelni! Jesteśmy grupką nieśmiertelnych w świecie pełnym trupów, a ty się przejmujesz humorami…

Zamilkł nagle, zapatrzony w ekran wiszący w rogu stołówki. Migające obrazy pokazywały urywki z serwisu informacyjnego, który miał się zacząć w południe.

– Ciekaw jestem, czy pokażą tego skurwiela – mruknął, po czym napotkał moje spojrzenie. – No wiesz, tego, który chciał zabić nowo narodzone dziecko w Okręgu Moskiewskim. Pieprzony oszołom. I idiota: powinien wiedzieć, jak dobrze chroni się teraz noworodki. Serio, nie wiem, co takimi ludźmi powoduje…

– Strach – zaryzykowałem. Schliemann popatrzył na mnie z powątpiewaniem, więc dodałem: – Pamiętasz, co się działo w latach dwudziestych? Po tym, jak Rodensdorf stworzył pierwszą sieć neuronowo-asocjacyjną? Niektórzy padli ofiarą autentycznej psychozy, spodziewając się, że lada moment komputery i maszyny przejmą kontrolę i zrobią z nas swoich niewolników. Nic takiego oczywiście nie miało miejsca, ale i tak znalazł się facet na tyle zdolny i przestraszony tą ewentualnością, że stworzył wirusa komputerowego, zwanego SUPERFLU. Słyszałeś o tym?

Schliemann wyraźnie się ożywił. Popatrzył na mnie uważnie, pokręcił głową.

– SUPERFLU nie rozprzestrzeniał się samodzielnie, trzeba go było celowo przenieść na obcy komputer. Sęk w tym, że podczas takich przenosin był niemożliwy do wykrycia: podobnie jak organiczny wirus grypy. Dopiero po sześciu dniach, kiedy dobiegała końca jego „inkubacja”, można go było wykryć, i to też pod warunkiem, że człowiek wiedział, czego szuka. Miałeś jeden dzień – jeśli przegapiłeś okazję, siódmego dnia SUPERFLU osiągał punkt krytyczny i wypalał zawartość nośnika. Jak przy zwyczajnej chorobie: jeśli w porę nie rozpocząłeś leczenia, skutek był opłakany.

– Skąd o tym wiesz? – zapytał Schliemann.

– Bo ten wirus trafił kiedyś na mój komputer. Byłem na drugim roku doktoratu, dwa rozdziały mojej pracy poszły w cholerę – przypomniałem sobie ze śmiechem.

– Jakiś drań zmarnował ponad rok twojej pracy, a ty się z tego śmiejesz?

– Cóż, wtedy oczywiście byłem wściekły. Ale teraz już nie narzekam na brak czasu, prawda? Patrzę na sprawy z innej perspektywy. I widzę, że gość, który stworzył tego wirusa, po prostu był przerażony. Jak dzieci, które uczą się burzyć zamki z piasku, zanim same jakiś postawią. Może po prostu chcą być pewne, że cokolwiek stworzą, będą mogły to zniszczyć?

– Wciąż mówimy o zamkach z piasku, Rufus? – upewnił się z ironicznym uśmieszkiem Schliemann. – Bo coś mi tu nagle zapachniało potworem Frankensteina. Tak się składa, że niszczyć potrafimy już doskonale; przydałoby się dla odmiany nauczyć w końcu robić te piaskowe babki, nie uważasz? Mówisz, że ten niedoszły morderca nowo narodzonych brzdąców się bał? Czego niby miał się bać?

Wzruszyłem ramionami, co Schliemann uznał za przyznanie mu racji. Rozluźnił się, popatrzył w ekran telewizora, po czym zasugerował, żebyśmy wracali do laboratorium.

Nie miałem sił mu tłumaczyć, że ten nieszczęsny desperat w Okręgu Moskiewskim wcale nie bał się nowo narodzonego dziecka; że może chciał je uratować, zanim Hope Inc. uczyni je jednym z nas.

Kolejnym potworem Frankensteina, następnym golemem ben Bekalela, Żydem Wiecznym Tułaczem na miarę końca XXI wieku.

 

Ze wstępu do Dies Irae: Geneza wybuchu III Wojny Światowej autorstwa Roberta McAuleya (Oxford, Oxford UP, 2054):

Kiedy przegląda się prasę codzienną z przełomu lutego i marca 2042 roku, szczególną uwagę zwraca zachowawczy ton artykułów. W czasach, gdy powszechne było łączenie trywialnych treści z szokującymi nagłówkami, ta wstrzemięźliwość musiała dziwić. Przecież aż do 14 marca nigdzie nie padają słowa „wojna światowa”, a mające miejsce zmagania dziennikarze uporczywie nazywają „konfliktem koreańskim” albo „wojną marcową” – mimo że minął wówczas już tydzień od tak istotnych zdarzeń, jak bombardowanie Los Angeles czy desant wojsk chińsko-koreańskich na Honsiu i Hokkaido. Dopiero w dwa dni po uwolnieniu wyhodowanego przez Sojusz wirusa CLEV, na łamach nowojorskiego Timesa Francis Anderson nazwał sobie współczesnych „zarówno aktorami, jak i publicznością najbardziej przerażającego teatru od czasu II Wojny Światowej”. Czemu ówcześni publicyści tak bardzo obawiali się nazwania rzeczy po imieniu? Gdy Anderson pisał te słowa, liczba ofiar wynosiła już przeszło ćwierć miliona, a przez kolejne dwa miesiące, to jest do czasu wynalezienia promieni Spitzera, zdolnych go unieszkodliwić, wirus CLEV miał zabić ponad czterdzieści procent ziemskiej populacji…

 

Niedziela, 17 sierpnia 2098, godzina 7:40.

 

Kiedy wyszedłem z łazienki, Anna wciąż siedziała na brzegu łóżka, ściskając w dłoni kabel aktualizacyjny. Kusa koszulka nocna kończyła się jej na wysokości pępka, odsłaniając koronkowe figi i upajająco smukłe, gładkie nogi.

Przysiadłem za nią i wsunąłem dłonie pod koszulkę. Zacząłem delikatnie pieścić sutki, całując jej kark, szyję, uszy, policzki.

– Przestań – jęknęła po chwili. – Proszę, Rufus, przestań.

Przesunąłem się tak, żeby móc widzieć jej twarz. Nie znam słów, które mogłyby opisać to, co zobaczyłem. Rozpacz? Rezygnacja? Nasz zdewaluowany język był bezradny wobec wyrazu twarzy, który potrafił w ułamku sekundy złamać serce.

Chciała wstać, ale chwyciłem jej rękę – jak przestraszone, zagubione dziecko, które niespodziewanie odnalazło matkę. Ramiona jej zadrżały, z gardła dobiegł bolesny skowyt, a ja mogłem tylko przytulić się do niej, mocno, tak mocno, jak to możliwe, i wierzyć w to, że mojej miłości, mojego ciepła i mojej wiary w lepsze jutro starczy dla nas dwojga.

– Ja już nie chcę, Rufus – wykrztusiła. – Ja już dłużej nie mogę. Nie mogę, kochanie.

Tuliłem ją do siebie, szeptałem do ucha czułe słowa, nuciłem melodie, które zawsze lubiła. Pozwoliłem, by płakała, łudząc się, że wraz ze łzami wyleje z siebie cały ból, całą rozpacz i desperację. Tak samo, jak tyle razy wcześniej.

Zasnęła mi w ramionach, a ja wziąłem do ręki kabel aktualizacyjny i delikatnie wsunąłem jego wtyczkę do maleńkiego gniazda za jej lewym uchem. Anna nawet nie drgnęła. Skan jej pamięci długotrwałej zajął kilkanaście sekund, drugie tyle zabrał transfer danych na serwer. Odpiąłem kabel i zastygłem w bezruchu, tuląc ją do siebie, pozwalając jej spać.

Ocknęła się godzinę później, gdy cały już byłem zdrętwiały. Pocałowała mnie w policzek i popatrzyła mi w oczy, a ja zrozumiałem, że tym razem płacz i sen w moich ramionach wcale nie pomogły.

– Co mogę zrobić, Anno? – zapytałem łamiącym się głosem.

– Pomóż mi odejść – powiedziała. – Naprawdę odejść. Na zawsze.

 

Fragment wywiadu z Laurentem Fontainem, dyrektorem regionalnym Hope Inc. na Okręg Berliński dla Neue Berliner Zeitung, opublikowany 23 kwietnia 2094:

P: Nie brakuje ludzi twierdzących, że Hope Inc. od lat korzysta z sytuacji, w której cała ludzkość jest zależna od waszych usług. Firmie zarzuca się między innymi torpedowanie badań nad neutralizacją promieni Spitzera, ponieważ ich ewentualny sukces oznaczałby zmniejszenie waszej strefy wpływów. Czy zechciałby się pan do tego ustosunkować?

LF: Cóż, te pomówienia są dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Od czasu powstania, przeszło pół wieku temu, Hope Inc. zawsze traktowała priorytetowo dobro ludzkości. Tym, którzy krytykują naszą działalność, przypomnę, że to wyłącznie za sprawą projektu Everlast możemy tu dzisiaj rozmawiać; bez niego z hekatomby, jaką sobie zgotowaliśmy, nie ocalałoby nawet te marne dwadzieścia milionów ludzi. Podobnie ma się rzecz z zarzutem dotyczącym promieni Spitzera: w rzeczywistości około 40% funduszy laboratoriów w Berlinie oraz w Phoenix, które zajmują się tym problemem, pochodzi właśnie ze środków naszej firmy. Zapewniam, że jak najszybsze opracowanie metody neutralizacji promieni Spitzera i, co za tym idzie, zmniejszenie problemu powszechnej bezpłodności leży w interesie nas wszystkich, i nasza korporacja dokłada wszelkich starań, aby pomóc ten cel osiągnąć.

P: Wspomina pan projekt Everlast, ale złośliwi mogą wytknąć, że to właśnie niezgoda władz korporacji na dopuszczenie Sojuszu Chińsko-Koreańskiego do partycypacji w tym przedsięwzięciu stała się jednym z punktów zapalnych III Wojny Światowej…

LF: Pozwolę sobie zauważyć, że nieobecność ludności chińsko-koreańskiej w projekcie Everlast była efektem nie tyle samodzielnych decyzji zarządu, co sankcji nałożonych na Sojusz przez ONZ w odpowiedzi na nagminne łamanie praw człowieka, eksperymenty z bronią masowej zagłady i szereg innych wykroczeń…

 

Poniedziałek, 18 sierpnia 2098, godzina 14:30.

 

Fontaine był krępym mężczyzną o trójkątnej twarzy. Jego policzki pokrywała szczecina ciemnego zarostu, a szare oczy miały tę samą barwę, co jedwabny garnitur.

– To prawdziwy zaszczyt, panie profesorze – powiedział, ściskając mi dłoń, i wskazał głęboki fotel. – Bardzo się cieszę, że mogę pana wreszcie osobiście poznać. Kawy?

Zaraz pojawiła się sekretarka Fontaine’a z tacą, na której czekały porcelanowe filiżanki i dzbanek, a także skondensowane mleko i maślane herbatniki.

– Przepraszam, że zajmuję panu czas – zacząłem, kiedy zostaliśmy sami. – Wiem, że jako dyrektor regionalny ma pan mnóstwo zajęć…

– Proszę nie przepraszać, tylko powiedzieć, co mogę dla pana zrobić.

Skubnąłem herbatnika i uniosłem filiżankę do ust. Choć już wcześniej przemyślałem, co chcę powiedzieć, wciąż zwlekałem, walczyłem z samym sobą, zbierałem myśli.

– Moja żona… – Coś mi uwięzło w gardle. Odchrząknąłem i zacząłem raz jeszcze. – Moja żona cierpi na depresję. Od lat. Lekarze nazywają to syndromem Belle’a: skrótowo rzecz ujmując, nie potrafi sobie poradzić z myślą o nieśmiertelności. Brak procesu starzenia i perspektywy śmierci z jej punktu widzenia wykluczają możliwość odczuwania emocji. Anna uważa, że żyje w pozbawionej sensu próżni, i jest głęboko nieszczęśliwa.

– Bardzo mi przykro – powiedział Fontaine. – Słyszałem o tej przypadłości. Zdaje się, że istnieje terapia farmakologiczna…

– Owszem, ale Anna bierze leki od czterech lat i obawiam się, że nie dają one zadowalających rezultatów. Szczerze powiedziawszy, nie dają żadnych rezultatów.

– To faktycznie trudna sytuacja. Ale wierzę, że człowiek o pana intelekcie z pewnością rozważył już rozmaite rozwiązania. Co w takim razie sprowadza pana do mnie?

– Proszę pana, boję się, że moja żona może próbować ze sobą skończyć.

Dyrektor regionalny Hope Inc. na Okręg Berliński uniósł pytająco brwi, a później uśmiechnął się ze zrozumieniem.

– Proszę się nie martwić, panie profesorze. Nawet gdyby podjęła podobne kroki, w naszej firmie postępujemy wobec samobójców identyczne, jak w przypadku ofiar wypadków czy przemocy. Gdyby coś jej się stało, dokonamy rekonstrukcji komórkowej z materiału macierzystego i zaimplementujemy jej aktualny poziom pamięci. Rozumiem, że żona regularnie podłącza kabel aktualizujący, żeby sczytał dane na nasz serwer?

– Niechętnie – przyznałem. – Ale przypominam jej o tym każdego dnia.

– Bardzo dobrze. Jeśli tylko pan tego dopilnuje, nie powinno być żadnych problemów.

– A gdyby… – Słowa nie chciały mi przejść przez usta. – Gdyby unicestwiła… Gdyby w pełni unicestwiła swoje ciało?

– Rozumiem pana troskę, panie profesorze, ale nie ma obawy. Zgodnie z Kartą Praw, nadaną naszej firmie przez Wspólnotę Okręgów w roku 2056, w podobnych sytuacjach możemy dokonać pełnej rekonstrukcji komórkowej.

– Ma pan na myśli klonowanie?

– Przyspieszone klonowanie, tak to można nazwać. Taki proces trwa około dwóch lat i mogą pojawić się pewne zniekształcenia: pańska żona będzie miała pieprzyk nie na tej dłoni albo szare oczy zamiast zielonych. Ale to drobiazgi bez większego znaczenia, zgodzi się pan?

Odetchnąłem z ulgą, oparłem się wygodniej w fotelu. Fontaine, widząc to, uśmiechnął się jeszcze szerzej i pokręcił głową z niedowierzaniem.

– Jest pan niezwykłym człowiekiem, panie profesorze. Mało kto łączy w sobie taki intelekt i podobne przywiązanie do ukochanej osoby. Podziwiam pana. Ale nie musi się pan obawiać. Pańska żona nie zrobi niczego, z czym nie moglibyśmy sobie poradzić.

– A dane sczytywane z jej mózgu? Gdyby stało się z nimi to, co w San Diego…

– To było trzydzieści lat temu – przerwał mi Fontaine. – Tamta eksplozja był bardzo niefortunna, to prawda, ale proszę pamiętać, że od tamtej pory nic podobnego nie miało miejsca, prawda? Poza tym, właśnie od wybuchu w San Diego, dane sczytywane od naszych klientów przechowywane są nie na jednym, ale na trzech serwerach. Nic im nie grozi.

Dokończyłem kawę i sięgnąłem po kolejnego maślanego herbatnika.

– Wydaje mi się, że chce pan jeszcze o coś zapytać – powiedział Fontaine.

– To prawda, choć głupio mi o tym mówić. Mam nadzieję, że nie weźmie mi pan tego za złe. Cóż, słyszałem… słyszałem pewne plotki. Na temat urządzenia zwanego Echo.

Mężczyzna zmarszczył czoło, powoli odstawił filiżankę na spodek.

– To prototyp, panie profesorze. Wciąż w fazie testów.

– Ale działa, prawda? Musi działać, musiał przejść przynajmniej część testów, inaczej zarzucilibyście ten projekt. Proszę pana – pochyliłem się w fotelu i splotłem mocno dłonie – czy istnieje jakiś powód, dla którego moja żona nie mogłaby uczestniczyć w testach Echa? To dla mnie bardzo ważne. Anna cierpi i jeśli istnieje jakikolwiek sposób, żeby jej pomóc…

Fontaine milczał przez dłuższą chwilę, a ja czułem, jak pocę się na plecach i pod pachami. Gdybym nad sobą nie panował, podrygiwałyby mi nogi, a mankiety koszuli służyły do ocierania mokrego czoła.

W końcu Laurent Fontaine przeprosił mnie i odszedł na stronę, by wykonać telefon. Dłuższą chwilę rozmawiał przyciszonym głosem, po czym zwrócił się do mnie:

– Panie profesorze, jutro do pana domu przyjedzie nasz człowiek, z aparatem Echo oraz z płytą, na której znajduje się odpowiednio przygotowana transmisja. Zarząd ma jeden warunek.

– Słucham.

– Jeśli pański zespół opracuje skuteczną metodę neutralizacji promieni Spitzera, do nas w pierwszej kolejności trafi kompletna dokumentacja waszych badań.

Poczułem, jak z twarzy odpływa mi cała krew. A więc to prawda, pomyślałem. Nawet jeśli rozwiążemy problem promieni Spitzera, Hope i tak zrobi wszystko, żeby mieć nas w garści. Nic się nie zmieni, dalej będą dyktować warunki.

– Zgoda – wykrztusiłem, ściskając wyciągniętą dłoń.

 

Fragment IV rozdziału biografii Rufusa i Anny Eisenbergów, Póki śmierć nas nie rozłączy, autorstwa Daniela Coté (Berlin, Bruno Gmünder Verlag, rok 2099):

Aparat Echo, który odegrał zasadniczą rolę w historii Rufusa i Anny Eisenbergów, był z naukowego punktu widzenia oczywistym dalszym krokiem na drodze zapoczątkowanej przez proces neurodigitalizacji pamięciowej, czyli sczytywania informacji zakodowanych w mózgu człowieka do postaci cyfrowej. Skoro za pośrednictwem gniazd transferowych i kabli aktualizacyjnych możliwe stało się zapisywanie naszych wspomnień, uczuć i myśli na dyskach serwerów Hope Inc., kwestią czasu było, aż ktoś wpadnie na pomysł przesyłania danych w odwrotną stronę – z nośnika wprost do ludzkiego mózgu. Aparat Echo miał pierwotnie służyć osobom, które cierpią na syndrom Belle’a i inne rodzaje depresji, a w przypadku których klasyczne formy terapii nie przyniosły pożądanych efektów. Bazująca na przekazie podprogowym i mechanizmie autosugestii transmisja, przekazywana przez Echo do mózgu, miała symulować pozytywne bodźce i ingerować bezpośrednio w sposób myślenia chorego. Jednak, podobnie jak miało to miejsce wielokrotnie wcześniej, przy wprowadzaniu innych przełomowych technologii, w przypadku Eisenbergów Echo wykorzystano nie do końca zgodnie z jego pierwotnym przeznaczeniem. Efektem tego był znany nam wszystkim tragiczny finał historii…

 

Środa, 27 sierpnia 2098, godzina 6:40.

 

Anna siedziała na krześle, z dłońmi złożonymi na kolanach. Mimo że w domu było ciepło, a ona miała na sobie szlafrok frotte, cała drżała. Napięte mięśnie upodobniły jej bladą twarz do oblicza epileptyka.

– Jesteś pewna? – zapytałem. – Wiesz, co to oznacza?

Popatrzyła na mnie i szybko przytaknęła.

– Nie myśl o mnie źle, Rufus – poprosiła zachrypniętym głosem. – Błagam cię, nie myśl o mnie źle i nie przestawaj mnie kochać. Proszę.

Chciałem powiedzieć, że nie przestanę, ale nie miałem sił. Otarłem spoconą twarz, płyta w mojej dłoni latała jak ćma, usiłująca wyrwać się na wolność. Nigdy w życiu nie byłem tak przerażony, nawet wtedy, gdy bomby Sojuszu spadły na Monachium.

– Jesteś gotowa? – zapytałem przez łzy.

– Tak. Kocham cię, Rufus. Tak, jestem gotowa.

Wsunąłem płytę do aparatu Echo, podpiąłem kabel do gniazda za lewym uchem Anny. Nie mogło jej to boleć, ale wciągnęła gwałtownie powietrze, jakby użądliła ją osa.

– Anno…

– Włącz to – poprosiła. Zamknęła oczy, łapała powietrze rozpaczliwie, jakby nie mogła go dość zaczerpnąć. – Włącz to, Rufus, kochany, włącz to.

Uruchomiłem Echo i stanąłem z boku. Nie mogłem się zmusić, żeby na nią spojrzeć, i przez cały czas odtwarzania płyty gapiłem się w okno, tak naprawdę nie dostrzegając niczego, co znajdowało się po drugiej stronie. Kiedy potrójne piknięcie oznajmiło koniec transmisji, nie wytrzymałem: pobiegłem do toalety i zwymiotowałem całe śniadanie.

Teraz już nie było odwrotu.

Kiedy wróciłem do pokoju, podłączyliśmy się z Anną do kabli aktualizacyjnych, po czym chwyciliśmy spakowane torby i poszliśmy do samochodu. Żadne z nas nie powiedziało ani słowa, gdy zostawialiśmy za sobą niezamknięty dom.

 

Wiadomość przesłana przez młodszego kontrolera firmy Hope Inc. Patryka Sawickiego jego zwierzchnikowi Dieterowi Meine 29 sierpnia 2098 roku:

Dieter,

W ciągu ostatnich trzydziestu sześciu godzin nie otrzymaliśmy aktualizacji skanu pamięciowego od Rufusa Eisenberga, nr ewd. 2099435, oraz Anny Eisenberg, nr ewd. 2097337. Mam zawiadomić policję, żeby ktoś do nich zajrzał? Czy w takiej sytuacji jest w ogóle jakaś standardowa procedura? Daj znać, co mam zrobić, ok?
Patryk

 

Poniedziałek, 1 września 2098, godzina 22:25.

 

Pod powiekami miałem piasek, przepocone ubranie kleiło mi się do skóry. Otworzyłem okno, żeby nocne powietrze choć trochę ostudziło nagrzane wnętrze auta i osuszyło mokrą tapicerkę. Byliśmy na podłej drożynie, na odcinku między Hanowerem i Hamburgiem, samochód podskakiwał na starym, pokarbowanym asfalcie, a ja jechałem powoli, żeby nie urwać koła na jakiejś zdradzieckiej dziurze.
Anna drzemała na siedzeniu pasażera. Od chwili, kiedy opuściliśmy Berlin, dużo spała, przez co było mi jeszcze trudniej. Miałem wrażenie, że już teraz się ode mnie oddala, zostawia samemu sobie, na pożarcie samotności i tęsknocie, których nic nie mogło zagłuszyć.

Siedziała koło mnie, ale już teraz brakowało mi jej zapachu, dotyku jej dłoni, sposobu, w jaki czasem zawieszała głos w połowie pytania.

Zamyśliłem się i mało brakowało, a przegapiłbym nadlatujący ze wschodu helikopter. Gdy tylko spostrzegłem zawieszone w powietrzu migotliwe punkty, zacząłem szukać możliwego schronienia. W okolicy nie było żadnych budynków, ostatnią wymarłą wioskę minęliśmy dobre trzy kilometry wcześniej i teraz żałowałem, że się tam nie zatrzymaliśmy. Wokół drogi rosła tylko zdziczała pszenica, ale to musiało wystarczyć: wyłączyłem światła, przyhamowałem nieco i skręciłem w pole. Odgłos zboża tłukącego o maskę samochodu obudził Annę, która krzyknęła, przestraszona.

– Wszystko w porządku – powiedziałem, kładąc jej dłoń na ramieniu. Wjechaliśmy parę metrów w głąb pszenicy, po czym zgasiłem silnik. – Helikopter.

– Szukają nas?

– Możliwe. Nie wiem, co innego mieliby tutaj robić.

Zamilkliśmy, jakby nasze głosy mogły nas zdradzić. Wsłuchiwaliśmy się w szum wirników, czekając, aż padnie na nas snop światła z reflektorów poszukiwawczych. Ująłem dłoń Anny i uścisnąłem ją mocno, starając się dodać jej otuchy.

– Czy gdyby nas teraz znaleźli… – wyszeptała. – Czy wszystko poszłoby na marne?

– Nie wiem – odpowiedziałem, zerkając na zegarek.

Warkot silników się nie zmieniał, co oznaczało, że śmigłowiec wisiał gdzieś w pobliżu. Siedzieliśmy więc w bezruchu, czekając na błysk światła, który oznaczałby dla nas wyrok. Ale błysk nie nadszedł i po paru minutach usłyszeliśmy, że helikopter się oddala.

 

Fragment przesłuchania dyrektora regionalnego Hope Inc., Laurneta Fontaine’a, przez komisję badającą sprawę Rufusa i Anny Eisenbergów (Berlin, 17 października 2098):

P: Twierdzi pan, że dostarczył Echo Eisenbergom w dobrej wierze, by pomóc cierpiącej na syndrom Belle’a żonie profesora. Czy ma pan na to jakieś dowody?

LF: Rejestr w pamięci wewnętrznej aparatu sugeruje, że Eisenbergowie przez tydzień używali Echa zgodnie z jego pierwotnym przeznaczeniem. Jednak leczenie za pomocą tego urządzenia wymaga czasu. Depresja Anny Eisenberg mogła być zbyt zaawansowana, by już po tygodniu dało się zauważyć poprawę. Natomiast oni byli zapewne zniechęceni dotychczasowymi porażkami.

P: Jak pan zareagował na informację o zniknięciu profesora Eisenberga wraz z małżonką?

LF: Natychmiast powiadomiłem policję. To standardowa procedura.

P: Co ma ona na celu?

LF: Oczywiście odnalezienie zaginionych osób i udzielenie im pomocy.

P: Podczas poprzedniego posiedzenia komisji wyjaśnił pan, że przy zapleczu technologicznym Hope Inc. jesteście w stanie zrekonstruować żyjącą osobę ze zmagazynowanego materiału macierzystego, a następnie zaimplementować jej aktualny skan zawartości mózgu. Skąd więc taka troska o człowieka, którego można równie łatwo „powielić”?

LF: Po pierwsze, to wcale nie jest łatwy proces. Ani krótki, ani tani. Co więcej, zawsze istnieje ryzyko – nieduże, ale jednak – wystąpienia anomalii rekonstrukcyjnych. Ryzyko, które jest bliskie zeru, gdy mamy do dyspozycji oryginalne ciało obiektu poddawanego rekonstrukcji, choćby i w znacznym stopniu okaleczone.

P: Ale w przypadku Anny Eisenberg policji udało się znaleźć ciało, prawda? Czemu w takim razie Hope Inc. nie jest w stanie przeprowadzić pomyślnej rekonstrukcji jej i jej męża?

 

Środa, 03 września 2098, godzina 11:25.

 

Duńska wysepka Rømø nic się nie zmieniła przez te wszystkie lata. Nie zmienił się też domek letniskowy, który dawniej należał do rodziców Anny. Szare mury wyglądały, jakby od stuleci wyrastały wprost z bujnej trawy i tylko parę pokruszonych, zrzuconych na ziemię dachówek przypominało, że nawet na tym miejscu czas nieustannie odciskał swoje piętno.

Musieliśmy ten dom porządnie przewietrzyć, usunąć firany pajęczyn i zetrzeć grubą warstwę kurzu z mebli i podłóg. Później wyciągnąłem z samochodu butlę z gazem i zająłem się montażem naszej prowizorycznej kuchni, a Anna wyszorowała wannę i sprawdziła, czy stara pompa ręczna na podwórku wciąż działa. Skorodowany metal poruszył się z rozdzierającym jękiem i z gęstych traw poderwało się w niebo parę przerażonych ptaków, ale z kranu chlusnęła woda.

Skończyliśmy koło szóstej. Usiedliśmy na progu chatki, zapatrzeni w błękitne niebo, spłukując kurz z gardeł puszkowanym pilznerem. W kuble pełnym zimnej, świeżo napompowanej wody chłodziło się wino.

– W tej chwili niemal żałuję, że to już koniec – powiedziała Anna. Nagle zdałem sobie sprawę z tego, że już nie drży. Uśmiechnęła się smutno i położyła mi głowę na ramieniu.

– Jak dużo mamy czasu? – zapytała.

– Nie wiem. Raczej nie mniej niż trzy godziny. Nie więcej niż dziesięć. Chyba.

Westchnęła cicho. Nie byłem w stanie powiedzieć, czy to wyraz żalu, czy ulgi.

– W takim razie zabierzmy się za kolację. Chcę zjeść, napić się, a później kochać się z tobą.

 

Fragment posłowia do biografii Rufusa i Anny Eisenbergów, Póki śmierć nas nie rozłączy, autorstwa Daniela Coté (Berlin, Bruno Gmünder Verlag, rok 2099):

Historia Rufusa i Anny Eisenbergów stanowi świadectwo pełnej sprzeczności natury człowieka. To opowieść o ludzkiej słabości, o kruchości naszej psychiki w obliczu przemian na nieznaną do tej pory skalę. Mamy pełną świadomość, że powinniśmy ich potępiać, bowiem Eisenbergowie wybrali śmierć, a nie życie; poddali się samolubnej depresji w czasach, gdy przetrwanie naszego rodzaju zależy od gotowości do poświęceń, a głos jednostki musi zginąć w głosie kolektywu.

Z drugiej strony, ich los porusza w naszych sercach jakąś tkliwą nutę. Oto bowiem historia miłości, dla której nie było rzeczy niemożliwych; to opowieść o poszukiwaniu szczęścia za wszelką cenę, a także pochwała sprytu i determinacji. Historia Eisenbergów to – jak twierdzi socjolog Marten Kluger – „niezwykły współczesny epos opisujący dramatyczną walkę o odzyskanie największego daru, jakim Bóg obdarzył człowieka – wolnej woli”.

 

Czwartek, 04 września 2098, godzina 04:10.

 

Kiedy policja wreszcie trafiła do domku, wciąż siedzieliśmy w wannie, po pachy w lodowatej, czerwonej od krwi wodzie. Skórę miałem całą pomarszczoną, kiedy mnie wyciągali. Krzyczeli coś, wrzeszczeli mi do ucha, ale znaczenie słów kompletnie do mnie nie docierało. Szwankujący mózg odebrał mi już władzę w większości mięśni, wyłączył nerwy odpowiedzialne za odczuwanie temperatury, a teraz wprowadził zamęt w tych częściach kory mózgowej, które odpowiadają za umiejętność komunikacji. Cóż, wirus spisywał się na medal.

Ostatkiem sił zmusiłem się, żeby spojrzeć na zegarek. Jest po czwartej, tylko tyle do mnie dotarło, ale to wystarczyło. Wiedziałem już, że dałem mu dość czasu, aby SUPERFLU spełnił swoje zadanie. Ten sam stary wirus SUPERFLU, który całe dekady wcześniej pozbawił mnie części doktoratu i latami czekał w uśpieniu na starym dysku twardym, aby przeżyć swoje drugie pięć minut. SUPERFLU, którego wprowadziłem za pomocą Echa do umysłu swojego i Anny, a stamtąd, za pomocą kabla aktualizacyjnego, na serwery Hope.

Nie będzie więcej Anny i Rufusa Eisenbergów. Inne osoby – ci, którzy upodobali sobie nieśmiertelność – jeszcze raz zeskanują mapy swych umysłów na wyczyszczone przez wirus dyski serwerów. Ale nie my. Dla nas to koniec.

Patrzyłem na nieruchome ciało mojej żony i żałowałem, że po raz ostatni nie mogę zobaczyć jej uśmiechu. Łatwiej by było wtedy odejść. Wszystko, co mogłem zrobić, to przywołać w pamięci obraz jej twarzy i wspomnienie jej głosu, nucącego „Perfect Day” Lou Reeda. Chwyciłem się tych ulotnych pamiątek, jak deski na wzburzonym morzu, i pozwoliłem, żeby szaleńczy prąd porwał mnie ze sobą.

Oh, it’s such a perfect day, I’m glad I spend it with you

Oh, such a perfect day, You just keep me hanging on

You just keep me hanging on

Anna była ze mną, kiedy mój mózg gasł, i umierałem z cichym błaganiem, aby czekała na mnie tam, dokąd się wybierałem.

Marcin Rusnak




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Andrzej Pilipiuk „Oko Jelenia. Pan Wilków”
Fantastyka Andrzej Pilipiuk - 17 stycznia 2009

Fabryka Słów Styczeń Anno Domini 1560. Po dramatycznej ucieczce z Bergen Marek i Hela docierają…

Składanki i wydania „Kingdom Hearts”
Gry komputerowe MAT - 30 marca 2021

Dzisiaj (30.03.2021 r.) ukazuje się kilka różnych wydań i zbiorów serii „Kingdom…

Rocznica urodzin Tony’ego Jaya
Filmy i seriale MAT - 2 lutego 2021

2 lutego 1933 roku w Londynie przyszedł na świat Tony Jay -…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit