Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Michał Cholewa „Ucieczka”

Opowiadania Michał Cholewa - 31 grudnia 2021

1.

Zima w Kompleksie 28 była zupełnie inna od tej, jaką znałem z książek czy vidów. Było zimno, to prawda, ale nie mieliśmy ani śniegu, ani ośnieżonych lasów – chyba, że ten martwy, co go kiedyś próbowano zasadzić, ale się nie przyjął. Tylko zimny deszcz i szare niebo. Mama mówiła, że mieszkając na planecie Sheffield, musielibyśmy pojechać prawie na biegun, żeby zobaczyć taką zimę, jaka kiedyś była na Ziemi, ze śniegiem i mrozem, i że na naszej szerokości geograficznej to czasem tylko trochę pośnieży, a i to daleko od Kompleksu, bo tu wszędzie dymy. Na biegun to okropnie daleko i nic na nim nie ma, poza stacjami meteo. Nie chciałbym tam jechać, nawet mimo tego śniegu. Jeśli miałbym się gdzieś wybrać, to lepiej do któregoś z prawdziwych miast, nie takich kompleksów wydobywczych, jak ten, w którym mieszkamy. Podobno są bardzo piękne, wszyscy są tam szczęśliwi i ciągle mają parady i nowe vidy, i mnóstwo ciekawych miejsc, które można odwiedzić. I można stamtąd polecieć dalej, do gwiazd, na Gateway, a potem do Coventry i poza system. Ale morlokowie – tak nas nazywają ważni ludzie z miast, to chyba ma coś wspólnego z wydobyciem – nie podróżują dużo, tylko tyle, co do stref magazynowych, skąd pociągi zabierają mersenn daleko, do Brightside albo Hillsborough, gdzie jest kosmoport towarowy. Więc jak dotąd nie byłem nigdzie dalej niż z wujkiem Percivalem na stacji przeładunkowej. Może kiedy będę starszy?

Mama mówiła, że jak będę miał 11 lat, to może się uda, bo wtedy będzie test ewaluacyjny, a on czasem jest w mieście, zwłaszcza dla pionierów pierwszej kategorii, takich jak my. Tata myślał chyba inaczej, choć nie zawsze. Czasem mówił, że ci z miast, to mają morloków za coś gorszego, nawet nas. Ale było tak tylko wtedy, kiedy za długo siedział z wujkami z kopalni i mama zawsze wtedy była na niego zła, bo hałasował przed snem. I tata rano zwykle powtarzał, że nie miał racji i jest tak, jak mówi mama.

Zresztą, ludzie z miast musieli nas przecież lubić, bo jednak sporo ich było w Kompleksie. Choćby administrator Kompleksu 28, który był przecież z Brightside i dyrektorka szkoły, i wszyscy z  zarządów pionów i część policji. I wszyscy żołnierze, którzy mieli nas bronić przed wrogiem, gdyby wróg się zjawił. Na razie wrogów żadnych nigdy nie było – ani SI, ani ludzi – ale wojsko i tak ciągle chyba ich szukało. Podobno w miastach nawet byli specjalni żołnierze, którzy zajmowali się tylko tropieniem SI, ale u nas nie – zresztą nie mieliby tu wiele roboty. Więc byli ci zwykli, choć też bardzo groźni. Wielu z nas, morloków, nie lubiło wojskowych, nawet bardzo. Niektórzy ludzie z Kompleksu krzyczeli na nich, czasem malowali na ścianach napisy, a kiedyś widziałem, jak kilka osób obrzuciło transporter kamieniami.

Ale mnie się wojsko podobało, razem ze swoimi wozami bojowymi i karabinami, i wszystkim. Mama mówiła, że mam rację, bo to… no… ważna służba, że pilnowali porządku razem z policją. Ale mówiła też przy tym, żebym nie opowiadał w szkole, że ich lubię.

Ale chciałem o zimie.

W tym roku na święta miałem dostać konsolę do gier, bo szło mi dobrze w szkole i rodzice obiecali.

Ale wtedy po raz pierwszy usłyszałem o piosence. A potem nic już nie było takie samo.

2.

Usłyszałem o niej dopiero w grudniu, kiedy odliczałem już dni do świąt na zdobytych przez mamę czekoladkach. Ale podobno była ona w Kompleksie obecna od dawna – gdzieś głęboko na poziomach wydobywczych, nucona w kopalnianych kaplicach świętego Nyreema, w barach, do których nie zapuszczali się żołnierze, między wielkimi maszynami w ciemnych tunelach. Nie wiem, skąd się wzięła. Może pochodziła z dawno zniszczonych poziomów, na których kiedyś pracowały myślące maszyny? SI, roboty i androidy, takie jak te, o których uczyliśmy się w szkole. Te, które dawno temu obróciły się przeciwko ludziom i zaczęły ich zabijać, i trzeba było walczyć i je zniszczyć wszystkie.

W szkole widziałem holo i vidy z androidami. Wyglądały zupełnie jak ludzie, ale nie były ludźmi, tylko potworami. Potem, przez długi czas, kiedy zasypiałem, wyobrażałem sobie androida wchodzącego przez okno do mojego pokoju, żeby mi zrobić krzywdę. Miał świecące czerwone oczy i był straszny.

No, ale teraz SI nie ma, więc to chyba nie one wymyśliły piosenkę. Może morlokowie z głębokich korytarzy? Tam często siedzi się w ciemności i może wtedy do nich przyszła? A może kapłani w kaplicach albo kierowcy ciężarówek, którzy jeżdżą do punktów przeładunkowych, bo oni też są co i raz sami, daleko od innych ludzi. Ale skądkolwiek się wzięła, przeniknęła cały Kompleks. Nawet ja, choć nigdy jej nie słyszałem, wiedziałem, że jest.

Mama nie lubiła piosenki. Mówiła, że będą z niej same kłopoty, zwłaszcza że tyle już osiągnęliśmy. Bo byliśmy, jak wspominałem, morlokami pierwszorzędnymi. Znaczy – pionierami pierwszej kategorii. Prawie jak ci z magazynów, a może i przedmieść miasta! I mama mówiła, że jak będzie więcej takiego śpiewania, to przestaniemy nimi być. I chyba to byłoby źle, bo bardzo się przy tym denerwowała. Tata z kolei nie był taki pewny. No bo on to chyba lubił tych, co śpiewali. Mówił, że bycie morlokiem pierwszej kategorii to nadal bycie morlokiem. Kilka razy się o to pokłócili, kiedy myśleli, że śpię. Mama kazała wtedy tacie nie mówić o tym w domu, żebym ja nie powtarzał potem w szkole, bo się dowiedzą ci z miasta i będą kłopoty. I on przestał. A ja nie powtarzałem.

Ale potem i tak się dowiedzieli. I to nie przeze mnie.

3.

Kompleks 28 zmienił się bardzo tej zimy. Niby nadal wyglądał zupełnie tak samo. Nadal wyrastały z niego wieże kopalniane, dalej słońce wschodziło codziennie nad wielką piramidą przetwornika atmosferycznego, który zawsze kojarzył mi się ze świątynią z bajek, które czytała mi mama – nie takich kaplic, jak u nas, ale wielkich pałaców, budowanych na cześć bardzo pradawnych bogów, starszych niż nawet stara wiara, jak w Egipcie, na Ziemi. Nadal pracowały wielkie wentylatory i systemy klimatyzacyjne, windy stale jeździły w górę i w dół szybów. Życie morloków w dalszym ciągu odmierzały syreny zmian.

Ale coś się jednak zmieniło. Ludzie inaczej patrzyli na przechodzące ulicami patrole, częściej przeklinali, widząc przejeżdżający transporter. Na murze magistratu pojawiły się napisy, wymalowane farbami technicznymi. Brzydkie słowa. Znaczy, ja nie znam wszystkich słów, które tam były, ale dużo było brzydkich. Ludzie zrobili się jakby głośniejsi. Bardziej chętni do kłótni, do krzyku. Raz widziałem, jak kilku się pobiło, tak po prostu, na ulicy. Żołnierze przejeżdżali akurat obok i nawet się nie zatrzymali, chociaż musieli to widzieć. Morlokowie zaczęli nosić znaki swojej zmiany w kopalni. Znaczy, zawsze je nosili, ale teraz mieli je na łańcuszkach, wydrukowane z przetworzonego mersennu. Ładnie błyszczały, ale wyglądały jakoś groźniej niż kiedykolwiek przedtem. My takich nie mieliśmy, bo tata nie pracował w kopalni, tylko jako inżynier pionu zarządzania, a mama uczyła w szkole. A to chyba tylko górnicza rzecz, taki medalion.

Mama mówiła, że to wszystko przez piosenkę. Znaczy, nie że tylko. Ale też. Kazała mi nigdy jej nie słuchać ani ludzi, którzy ją śpiewają. Bo to zła piosenka, a ci ludzie też mogą być potem źli i lepiej szybko wracać do domu. Więc uważałem. W szkole Casper i kilkoro innych kolegów i koleżanek też zaczęło nosić te wisiorki. Tata Caspra pracował jako operator kreta w Wyrmcave. Podobno jeździł na ponad trzy kilometry w głąb, Casper zawsze się tym chwalił. No i teraz też ma. Casper znaczy. Może tata mu zrobił? Ale prawie przestał z nami gadać, trzyma się z innymi dziećmi z medalionami. Powiedziałem mu, że nie mogę przecież mieć medalionu, bo tata nie jest górnikiem i on powiedział, że to dobrze, bo jego tata powiedział, że tym, co nie pracują, to się nie należy. I powiedziałem mu, że przecież on też nie pracuje, na co on się wściekł. Nie wiem, co zrobiłem źle. Zawsze lubiliśmy się z Casprem.

Myślę, że to nie przez żadną piosenkę, tylko przez te głupie medaliony.

Tego dnia przed szkołą po raz pierwszy stanął transporter wojskowy. I drugi przed magistratem. A żołnierze chodzili tak, jakby szykowali się do wojny. W ogóle ich nie było widać pod pancerzami i wielkimi goglami. A broń trzymali już nie na plecach, tylko w rękach.

Rano zobaczyliśmy na drzwiach napis: “Suki reżimu”. Był bardzo żółty. Taki prawie że świecący. Nie wiedziałem, kto to są suki i reżim. Mama też nie chciała mi powiedzieć, tylko że ktoś po prostu był wandalem, ale mi się zdawało, że to chyba coś więcej. Była bardzo smutna i płakała. Znaczy, ja byłem w pokoju, ale słyszałem, jak tata ją pocieszał, a ona mówiła, że to wszystko to przez to gadanie po barach i kaplicach, plakaty i śpiewanie. Tata za to był zły i zaraz potem zostawił nas w domu i poszedł gdzieś. Nie wrócił przez cały dzień i ja też nie poszedłem do szkoły, tylko mogłem siedzieć w pokoju i oglądać filmy. Może tata to załatwił? Bo mama też nie poszła do pracy, tylko ciągle rozmawiała z koleżankami przez holo.

Tata wrócił dopiero w nocy, jak już spałem. Chciałem wyjść do niego, ale mama powiedziała, żebym został w pokoju, bo tata jest bardzo zmęczony. Była trochę zła, a trochę chyba się martwiła. Słyszałem przez drzwi, jak rozmawiali. I tata powiedział: “Teraz to się tego już nie da zatrzymać”.

W nocy coś się stało w mieście, bo wyła syrena i słyszałem sygnały policyjne. A jak wstało słońce, to dowiedzieliśmy się, że piosenka zabiła pierwszego człowieka.

4.

Mówili o tym w info feedzie przez cały poranek, więc dużo usłyszałem, mimo że rodzice zabronili mi wychodzić z pokoju. To był komisarz policji, pionier – znaczy morlok – jak my. Znaleziono go rano we własnym biurze. Policjanci mówili, że jego zabójstwo miało podtekst religijny, bo on wyznawał starą wiarę, i jeszcze polityczny – chyba mieli na myśli policyjny, bo był policjantem, a już z religią to w ogóle nie wiem. Jakie zabójstwo może mieć podtekst religijny?

Od rana na ulicy wte i wewte jeździły wozy patrolowe. I wojskowe też. Do naszego domu przyszedł też pan Shelby, tata Camilli. On jest policjantem. Przyszedł porozmawiać z tatą, bo tata był wieczorem poza domem i może mógł coś zobaczyć, a przynajmniej tak mi powiedział. Był miły dla mnie i dla mamy, ale na tatę – który miał zaczerwienione oko i plaster na twarzy – patrzył podejrzliwie. Poszli rozmawiać sami do pokoju i chyba coś się popsuło, bo tata krzyczał, że jak on może w ogóle myśleć, że ma coś z tym wspólnego. Chyba bardzo chciał, żeby było jasne, że nic nie zobaczył i to musiało zadziałać, bo potem pan Shelby wyszedł i przez okno zobaczyłem, jak odjeżdża. W patrolówce siedziało razem z nim dwóch żołnierzy.

Mimo wszystko, wróciłem do szkoły. Podobno w magistracie zarządzono, że to obowiązkowe i szczególnie ważne. I jeszcze, że jeśli ktoś czuje się niepewnie w związku z panem komisarzem, to żołnierze odeskortują dziecko do szkoły. Tata był przeciwko. Mówił, że to jasne, że zbierają zakładników – choć szkoła to nie jest przecież zakład ani nic. Ale mama powiedziała, że nic nie zrobiliśmy złego i przecież nie mamy się czego bać. Nie wiedziałem, czemu trzeba bać się zakładników, ale jak zapytałem, to mama tylko pokręciła głową i powiedziała, żebym się tym nie martwił.

Do szkoły odprowadzili mnie oboje – chociaż zawsze robiła to tylko mama, bo przecież tam pracowała. Ona milczała, a tata był zdenerwowany. Łatwo dało się poznać, że taki był, bo chodził szybciej i mówił trochę inaczej, i słyszałem to nawet wtedy, kiedy starał się udawać, że nic się nie dzieje. A teraz bardzo się starał. Mówił bardzo dużo o lekcjach i o kopalni, i opowiadał o zwierzętach, i nawet pytał mnie o o bajki, chociaż on nie lubił bajek. Szczególnie dużo rozmawiał ze mną, kiedy przechodziliśmy obok patroli albo obok grupek górników, którzy zbierali się pod duktami transportowymi i koło – nieczynnych o tej porze – barów. Wszyscy nosili te wisiorki z numerami i kilku patrzyło na nas tak, jakby się gniewali, ale żaden nie podszedł porozmawiać.

W szkole nadal było wojsko, więcej niż wcześniej. Żołnierze stali przy każdym wyjściu i mieli broń. Pani dyrektor powiedziała nam, że to dlatego, że wszyscy się troszczą, żeby żaden zły człowiek się nie zjawił i nikogo nie skrzywdził. Ale Casper mówił, że jego tata powiedział, że mają nas tu trzymać, żeby rodzice byli grzeczni. I jak zapytałem, o co chodzi, to powiedział mi, że nic nie rozumiem, bo nie jestem prawdziwym morlokiem, tylko prawie miastowym i że nas to wojsko lubi. I jeszcze, że kilka osób ze zmiany jego taty zostało zabranych przez policję i wojsko.

Do domu wróciłem dopiero, kiedy było już ciemno i kropił zimny deszcz, taki co zostawia mersennowe smugi na kurtkach i skórze – ciemne, oleiste i jakby trochę mieniące się w świetle. Tata przyszedł po mnie i mamę do szkoły i wracaliśmy razem. Rodzice bardzo się spieszyli, więc szliśmy szybko, a na deszczowych ulicach nie było wielu ludzi. Widziałem jednak sporo nowo wymalowanych napisów na ścianach, ale głównie wtedy, gdy przechodziliśmy obok bram i bocznych korytarzy, więc nie mogłem ich nawet przeczytać.

I wtedy usłyszałem piosenkę, pierwszy raz. Śpiewało ją kilku górników, zgromadzonych koło kaplicy. Mieli ochrypłe głosy, jakby śpiewali bardzo długo i każdy z nich śpiewał ją trochę inaczej, a pewnie żaden tak, jak naprawdę by ją śpiewał ktoś, kto potrafi. Mimo tego słyszałem, że miała bardzo ładną melodię, taką… no… podniosłą. Trochę jak hymn Sheffield. Ale zamiast nieść dumę z bycia obywatelem i o patrzeniu w gwiazdy, mówiła o odrzuceniu i o tym, że trzeba szukać nowego. I że już więcej nikogo nie pozwoli się krzywdzić. I że miastowi mają serca z lodu i wiemy, że byliśmy głupi i że znowu chcą nas oszukać. I o ogniu w sercach, i że teraz wszystko będzie inne. Piękna piosenka. Ale z jakiegoś powodu czułem, że się boję. Rodzice chyba też, bo przyspieszyli.

Wieczorem usłyszałem, jak mówili przez nagłośnienie, że w nocy nie wolno wychodzić – wszyscy mieli siedzieć w domach, oprócz tych, którzy idą na swoją zmianę i że ci będą przewożeni specjalnymi autobusami. Przez okno widziałem światła wozów policyjnych, jeżdżących ulicą. I chyba nawet raz spostrzegłem wojskowy strumieniowiec, ale nie wiem na pewno, bo tylko mi mignął.

Niby nic się nie działo, więc nie wiem dlaczego to była taka straszna noc.

Spałem z misiami. Dawno już nie spałem z pluszakami, ale teraz czułem się lepiej, gdy były obok. Wyjąłem z szafy i królika Piotrusia, i kota Myrona z urwanym uchem, i myszkę Adelkę, i Pana Misia, i Panią Misiową. Było nas więcej, a to zawsze trochę lepiej.

Tak wtedy myślałem.

5.

Wziąłem do szkoły Piotrusia. Bo on był mały, znaczy on i Adelka oboje byli mali, ale Piotruś to się chyba trochę bał tego wszystkiego, więc go zabrałem, żeby się nie obawiał. Ale do plecaka, bo inaczej inni by się śmiali.

Kiedy rodzice odprowadzali mnie do szkoły, to nad Kompleksem przeleciały strumieniowce, chyba z dziesięć, i wojskowy lifter. Widziałem je, jak leciały daleko, za procesorem nawet, tam, gdzie w grudniu zwykle są chmury, więc normalnie to bym ich nie zobaczył, ale poranek był wyjątkowo piękny. Powietrze całkiem nieruchome, żadnego wiatru ani nic, na niebie jakby wszystko zastygło zupełnie – i procesor atmosferyczny, i skały, i nawet ten martwy las, co go kiedyś zasadzili, ale się nie przyjął. Tylko te strumieniowce się ruszały i prom też. Poleciały bardziej w stronę gór, tam gdzie były Dwudziestka Szóstka, Piątka i Czwórka, a nie do nas. Tata powiedział mamie, że teraz tam są kłopoty. Zapytałem jakie, ale powiedział tylko, żebym zajął się szkołą. Ale przecież jak mam zajmować się szkołą, skoro w szkole zawsze mi wszyscy powtarzają, że mam być ciekawy świata, a jak jestem, to nikt mi nic nie mówi?

Nie mieliśmy normalnych lekcji, tylko zajęcia z pomocy. Znaczy, uczyliśmy się, co robić w czasie pożaru i jak obsługiwać gaśnice, i gdzie są alarmy. I pierwszej pomocy, i co robić, jakby ktoś przyszedł do szkoły i na przykład zaczął kogoś bić albo miał pistolet. Chociaż u nas nikt nie miał nigdy pistoletów – poza policją i wojskiem, a oni już przecież byli w szkole. W ogóle było dużo o różnych niebezpieczeństwach. Był pan porucznik z wojska i powiedział, żebyśmy uważali na ludzi, których nie znamy i jakbyśmy jakichś spotkali, to mamy szybko szukać policjanta lub żołnierza. Spytałem wtedy czy to dlatego, że mogą być androidami, a on tylko się zaśmiał i powiedział, że raczej nie musimy się bać androidów. Rozdał też lokalizatory osobiste. Były zielone i miały wojskowe numery, ale ktoś przykleił na każdym naklejkę z postaciami z bajek, żeby było weselej. Zapytałem, gdzie leciały te wojskowe strumieniowce, ale powiedział tylko, że załatwiać ważne sprawy.

I wtedy Casper powiedział, że wojsko dostaje w pupę w górach i się boją. I pani nakrzyczała na niego, a pan porucznik zapytał, dlaczego myśli, że ktoś atakuje Sheffield i jeszcze wygrywa. A Casper na to, że nikt nie atakuje, tylko morlokowie o wolność walczą. Pan porucznik pokiwał głową i powiedział, że nie powinien polegać na napisach, które wandale malują na ścianach. I że pionierzy w ogóle nie muszą o nic walczyć, bo zawsze mieli wolność i teraz też. No i w sumie miał rację, bo przecież nikt nas nigdzie nie zamyka. A Casper był potem wezwany do dyrektorki i długo tam siedział. Tak długo, że ja poszedłem do domu, a on jeszcze tam był.

Tata został w pracy dłużej, dużo dłużej. Ze szkoły wracaliśmy sami – ja i mama. Dużo więcej ludzi widziałem w kaplicach. Ale nie tych kaplicach starych religii, tylko tych od Świętego Nyreema – on patronuje górnikom i na Sheffield jest tak ważny, że prawie wszyscy w Kompleksach chodzą już tylko do niego. I było tam bardzo dużo ludzi, i słyszałem piosenkę, o której już pisałem. Naprawdę pięknie brzmiała, kiedy wszyscy razem ją śpiewali, ale i jakoś strasznie tak. Mama chyba myślała podobnie, bo dalej poszliśmy szybciej.

Wieczorem znowu z megafonów mówili, że nie wolno nocą chodzić po dworze i że każdy, kto chodzić będzie, trafi do aresztu. I jeszcze, po programie dla dzieci w info feedzie, też to mówili. Tata wrócił późno, już prawie w nocy, bardzo zmęczony i powiedział, że wszystkich maglują w całym pionie, ale nie powiedział ani kto, ani po co, chociaż pytałem. I potem do niego zadzwoniono i okazało się, że ma kolejną zmianę, bo dwie osoby wycofano z rozkładu, ale że będzie z powrotem w domu, jeszcze zanim się obudzę. I poszedł. Zjadł kolację, przeczytał mi bajkę i wyszedł.

Mama wysłała mnie do łóżka, ale uchyliłem drzwi i podglądałem, jak ogląda info feed. Tak troszeczkę. Chciałem wiedzieć, co się dzieje, a przecież nikt mi nic nie mówił! No i powiedzieli. Było coś o tym, że w górach Stapletona są ekstremiści i wiele ofiar. Może to dlatego lecieli tam żołnierze, bo przecież w górach są złoża, a Kompleksów, takich jak nasz, jest chyba z sześć. W programie nie pokazali żadnego ekstremisty, więc nie wiedziałem, jak coś takiego wygląda, ale musiało być bardzo niebezpieczne, bo w programie było widać, jak żołnierze ładują do liftera czołg. Teraz to pewnie tamtejsi ludzie muszą się bać, że im te stwory przyjdą, więc trochę się o nich martwię. I pan prezenter powiedział jeszcze, że poza miastami może być bardzo niebezpiecznie dla obywateli. To dla nas.

Nie wiedziałem, co o tym myśleć, ale zupełnie nie brzmiało to dobrze. Długo nie mogłem zasnąć, bo wyobrażałem sobie, że ekstremista wskakuje do mojego pokoju przez okno i ma długie pazury i zęby, żółte oczy i taki ogon z kolcem i wygląda zupełnie jak android, tylko jeszcze groźniej. I raz, jak już prawie zasnąłem, to naprawdę go zobaczyłem i zacząłem krzyczeć, i przybiegła mama. Powiedziałem, że bałem się, że ekstremista mnie pożre, no i wyszła cała ta sprawa z podglądaniem serwisu. Mama się tylko zaśmiała i powiedziała, że ekstremiści to nie są dziwne potwory, tylko tacy źli ludzie, ale nic mi się nie stanie, bo tutaj nie ma przecież żadnych ekstremistów, oni po górach chodzą. Ale wzięła mnie do łóżka rodziców, pluszaki też.

Z mamą było lepiej, chociaż i tak parę razy się budziłem. I za każdym razem, kiedy otwierałem oczy, mama siedziała na łóżku z podciągniętymi pod brodę kolanami i patrzyła na zegar na ścianie. Pewnie ona też nie mogła zasnąć przez te info feedy.

6.

Tata wrócił tuż przed tym, jak wyszedłem do szkoły – w ulewnym deszczu, który lał od samego świtu tak mocno, że w domu było aż ciemno. Mama była bardzo zła, mówiła, że mógł dać znać, jak już wiedział, że wraca i że jest okropnym głupkiem. Nawet gorzej trochę. Ale jak on miał dzwonić, jak pewnie myślał, że mama śpi? W końcu musiał wyjść jeszcze w nocy. Ale nie powiedział jej tego.

Razem poszliśmy do szkoły, chociaż tata musiał być bardzo śpiący, ale powiedział, że się przejdzie, bo nigdy nic nie wiadomo. Nie wiem, co mogło się zdarzyć w drodze do szkoły, ale bardzo się ucieszyłem. Dziś była ze mną Adelka. Nie dlatego, że nie chciałem wziąć Piotrusia, ale dlatego, że Adelka mieściła się lepiej do kieszeni na piersi sztormiaka, a przy takim deszczu zwykła kurtka nie wystarczała. Kiedy ściągałem go w przedsionku szkoły, były szary i opalizujący od mersennu i w ogóle cały przedsionek tak wyglądał. Jakbyśmy byli w środku złoża, choć to przecież tylko płaszcze.

Casper nie przyszedł wtedy do szkoły, nikt nie wiedział dlaczego. Pani dyrektor też nie. Trochę się cieszyłem, bo ostatnio zrobił się bardzo niemiły, zupełnie jak nie on, ale trochę też zmartwiłem, bo to jednak kolega. Po korytarzach spacerowali żołnierze, ale byli bardzo mili. Dawali cukierki i różne rzeczy. Ja dostałem latarkę, taką prawdziwą, wojskową – chociaż małą.

Dał mi ją pan sierżant, bo – jak powiedział – teraz jest zima i szybciej się robi ciemno, i zawsze lepiej mieć światło przy sobie. Trochę oszukałem, bo my przecież mieliśmy latarkę i nawet, kiedy miałem wracać po ciemku, to mama mi ją dawała, ale bardzo chciałem dostać taką od niego. Opowiedział mi też, jak to jest być w kosmosie, bo on był. Bardzo długo już służył, najpierw jeszcze w strasznych czasach SI, a potem, kiedy odbudowano Sheffield i ścigano ostatnie adroidy. Miał nawet bliznę na całej szyi, pokazał mi. I, rany, jaka była straszna!

Ten sam sierżant był akurat na warcie, kiedy czekałem na mamę po lekcjach, i trochę porozmawialiśmy. Zapytał mnie czy często kończę lekcje późno. I że chyba jest lepiej, jeśli się ma mamę nauczycielkę, bo wiedział, że mam. Bo wtedy wraca się z mamą, a wiadomo, że jak tata inżynier, to ciągle jest zajęty – miał rację! Przecież on ciągle pracował, dodatkowe zmiany i w ogóle. I sierżant powiedział, że rozumie, bo jego tata też tak miał, długo pracował i jeszcze po pracy ciągle wychodził – czasem dlatego, że pracował, a czasem, jak już był bardzo zmęczony, to chciał po prostu spotkać się z kolegami. I powiedziałem mu, że mój zupełnie tak samo! Widać, że u nas, tak jak w innych koloniach, wszystko jest jednak podobne. Pokazał mi swój wisiorek wojskowy i spytał mnie, czy mam taki medalion, jak koledzy, ale nie miałem i nie mogłem mu pokazać – ale powiedział, że to nie szkodzi. Chwilę rozmawialiśmy, gdzie to nasi tatowie chodzili – znaczy jego kiedyś, bo już niestety go nie miał, a mój teraz, ale przyszła mama i szybko mnie zabrała. Sierżant był uprzejmy, ale ona chyba bardzo zła, choć starała się na taką nie wyglądać.

W domu był już tata i był bardzo zdenerwowany – jak odrabiałem lekcje, to słyszałem, że mówił mamie, że coś złego stało się w górach i że teraz to dopiero będzie, i że teraz to już nie będą się hamować. A mama mu powiedziała, że zgarnęli Hornerów za działania przeciwko Kompleksowi. Znaczy tatę i mamę Caspra – ale przecież oni oboje byli górnikami, nigdy by przeciwko Kompleksowi nie działali? Wybiegłem z pokoju, żeby zapytać, o co chodzi, ale pogonili mnie z powrotem.

Martwiłem się o Caspra. Kto mógł zgarnąć jego rodziców i dlaczego? I co on zrobi sam? Teraz żałowałem, że się z nim pokłóciłem, bo może on też żałował? Wieczorem do pokoju przyszła mama i usiadła obok mnie, i powiedziała, żebym nie martwił się o Caspra, bo na pewno wszystko się wkrótce wyjaśni. Podobno była jakaś nieprawidłowość w kopalni – oni pracują w Wyrmcave – i mogą wiedzieć coś, co pomoże wojsku, żeby wszystko było dobrze. I przecież Casper jest u cioci, po prostu nie przychodzi teraz do szkoły.

Potem przestało padać, tak nagle, jakby zakręcić kran – to się u nas zdarza. Było już ciemno, ale przez uchylone okno słyszałem ludzi gadających niedaleko, chyba przy kaplicy. I zaczęli śpiewać, wszyscy razem i głośno, a potem jeszcze usłyszałem gwizdki i ktoś krzyczał, żeby się rozeszli. Chyba policja, ale nie widziałem ze swojego okna, tylko odblask z czerwono-niebieskich świateł zza zakrętu ulicy, no i trochę cieni. A ci z kaplicy chyba nie posłuchali, bo tylko zaczęli krzyczeć i było dużo przekleństw.

I nagle ktoś wystrzelił, kilka razy. I zapadła taka straszna, straszna cisza, jakby tymi strzałami wszystkich zabito i nie było tam już nikogo żywego, tylko te migające światła. Schowałem się pod łóżkiem i zabrałem wszystkie zabawki i misie ze sobą, tak bardzo się bałem – nie strzału, tylko tej ciszy potem. I przybiegła mama, i wyciągnęła mnie stamtąd, chociaż bardzo nie chciałem, i przytulała mnie długo, aż zasnąłem. I chyba byłem spokojniejszy.

Następnego dnia zabrali tatę.

7.

Przybyli rano, a ponieważ jakoś źle mi się spało tej nocy, to obudził mnie dźwięk silnika. Gdy wyjrzałem przez okno, zobaczyłem transporter, taki sam, jak ten, który wczoraj stał przed szkołą. Zawsze bardzo mi się podobał i kiedyś, gdy było święto wojska, to nawet siedziałem w środku. Ale dziś nie podobał mi się zupełnie. Wszyscy żołnierze mieli mundury i gogle, i pancerze. I karabiny też, a jak jeden zobaczył, że wyglądam przez okno, to wymierzył w nie zupełnie jakby… Ja bym się normalnie nie przestraszył, bo wiedziałem przecież, że wojsko jest dobre i wczoraj przecież wszyscy byli mili, i jeszcze miałem latarkę, którą mi dali, i nawet chciałem się nią dziś bawić trochę… Znaczy przed tym, gdy ktoś strzelał przy kaplicy. Ale teraz było inaczej.

Rodzice jeszcze spali, ale musieli coś usłyszeć, bo mama przybiegła i przytuliła mnie mocno. I chyba nawet mnie zapytał co zobaczyłem, ale nie pamiętam, co odpowiedziałem. Potem ktoś zapukał do drzwi i tata poszedł sprawdzić, kto. Myślałem, że cały się schowam za mamą, bo bałem się, że przyszedł ten, który do mnie celował. W sumie nie wiem, co się wtedy stało, bo usłyszałem tylko krótką rozmowę, ale to nie tata mówił. A potem był rumor i ktoś stęknął, i były kroki na zewnątrz mieszkania, a potem cisza. Mama powiedziała mi, żebym został w pokoju i poszła zobaczyć, co się stało. Ale doszła tylko do drzwi, bo zatrzymała się nagle i tak już została. Jakby czarodziej z bajki zamienił ją w kamień. No to podszedłem do niej, żeby nie była sama i wyjrzałem też. A tam nie było nic.

Znaczy tylko otwarte drzwi na korytarz i nasza choinka, co ją tata zabrał z komórki, żeby była na święta i zostawił w korytarzu, i mama mu ciągle mówiła, żeby w końcu się za nią zabrał. I ona była przewrócona na bok. Taty nie było.

Pociągnąłem mamę za rękaw, żeby sprawdzić czy faktycznie nie była zaczarowana. A ona popatrzyła na mnie tak dziwnie, jakby była całkiem daleko i nic nie powiedziała. Chciałem zapytać, co się stało, ale nie umiałem.

I nagle zorientowałem się, że w drzwiach znowu stoi żołnierz – wielki jak góra, jakby nic w korytarzu nie było, poza nim. W ogóle nie słyszałem, jak wszedł, choć przecież musiał iść po schodach. Ale pojawił się niby duch. Zły, wielki duch bez twarzy, bo było widać tylko gogle i gdzieś daleko, daleko w środku tych gogli, malutkie odbicie mnie i mamy, tak małe, jakby zupełnie nas nie widział. Poczułem się nagle jak w moim koszmarze o ekstremiście, ale to było gorsze, bo teraz nie spałem – wiedziałem to na pewno – a on tam był, trzy kroki od nas, i nie było taty, tylko on i jego wielki karabin, tak wielki, jakiego nigdy jeszcze nie widziałem.

I chciałem uciekać, ale nie mogłem. Wcale.

Żołnierz patrzył na mnie i mamę jakby się zastanawiał, czy chce nas zjeść i trwało to chyba ze sto lat. A potem powiedział głosem, który przez maskę brzmiał zupełnie nieludzko, że pan Annari pomaga w ważnym śledztwie i przepraszają za zaistniałe problemy. I wyciągnął wielką łapę z paczką z wojskowym numerem, i wcisnął ją mamie do ręki. I odwrócił się, i poszedł, i tym razem usłyszałem dudnienie na schodach, kiedy schodził, a za chwilę silnik transportera. W paczce były szampon i czekolada, i kredki, i blok. I taki tablet do zadań w szkole. I to wszystko wysypało się na podłogę, kiedy mama upuściła pakunek. Staliśmy tak nad tymi rzeczami i przewróconą choinką, mama ciągle jak zaczarowana i ja, z mokrymi spodenkami od piżamy, i nic nie było takie, jak wcześniej.

Nie poszedłem do szkoły. Mama też. Zamknęła tylko drzwi i zastawiła je szafką, a potem drugą. Prawie nic nie mówiła, tylko że mnie bardzo kocha i żebym się nie martwił. Zmieniła mi piżamę, ale o śniadaniu zupełnie zapomniała. Ale może to dobrze, bo bolał mnie brzuch i nie chciało mi się jeść.

Potem dzwoniła i mówiła, że koniecznie musi rozmawiać z komendantem garnizonu. A potem z administratorem, a potem szefem jego zmiany w kopalni. I chyba się nie udawało, bo ciągle dzwoniła i dzwoniła. A później powiedziała mi, że wszystko będzie dobrze, bo dowiedziała się, że tata jest bardzo ważny i mogę być z niego dumny, bo wojsko dlatego go zabrało, żeby dać mu ochronę. Przed ekstremistami chyba, ale o to nie zapytałem. I mama się uśmiechnęła, wyglądało na to, że wszystko już było lepiej i nawet mogłem zostać sam w pokoju, ale z zasłoniętym oknem i puszczonymi głośno bajkami. I siedziałem tak, a kot Myron próbował sam zdobyć wysoką górę. A mama w sąsiednim pokoju płakała i rzucała w ścianę tymi wszystkimi rzeczami, które dał nam żołnierz. Myślała, że zamknęła drzwi, ale nie zamknęła. Wszystko widziałem, ale nie miałem pojęcia, co robić.

Tak zupełnie, zupełnie nie wiedziałem.

8.

Mama mówiła, żebym był dzielny. Że tata wróci – jeszcze nie wiadomo, kiedy, ale wróci. I że pomaga wojsku, które walczy z ekstremistami, którzy mogą tu przyjść i zburzyć Kompleks, a nas pozabijać. I próbowałem myśleć z całych sił o tych ekstremistach, żeby wiedzieć, jacy są źli i że żołnierze są dobrzy, bo nas bronią. Ale zupełnie nie umiałem. Być dzielny też nie potrafiłem.

Mama położyła mnie wieczorem spać, przytuliła i powiedziała, żebym starał się wyspać i że poranek jest lepszym doradcą niż wieczór. Bardzo chciała, żebym się nie bał, ale nie umiałem. No, ale i tak obiecałem jej, że będę. Dzielny. Tylko potem nie mogłem zasnąć. Cały czas wydawało mi się, że słyszę silnik wojskowego transportera i że zaraz, za chwilkę, któryś z żołnierzy mnie zastrzeli, jeśli zobaczy, że wyglądam przez okno. To nie chciałem wyglądać przez okno. A potem pomyślałem, że może ktoś będzie widział, jak się podnoszę i wtedy do mnie strzeli. Więc wziąłem pościel i schowałem się pod łóżkiem. Jak już tam byłem, to uświadomiłem sobie, że wszystkie pluszaki są teraz same, więc je też zabrałem. I wtedy dopiero dałem radę zasnąć.

Śnił mi się wielki transporter, goniący mnie ulicami Kompleksu. Migał światłami i wył silnikiem, i rozsuwał na bok budynki, bo był tak duży, że nie mieścił się w ulicach. A kiedy już nie mogłem uciekać, to się zatrzymał i wypadli z niego żołnierze-potwory o goglowych oczach i wielkich łapach, w których trzymali wielkie karabiny. I ten największy z nich wystąpił do przodu i powiedział do mnie: “Przepraszamy za kłopot” – i strzelił, a ja się obudziłem. Bardzo przestraszony i bardzo zawstydzony, bo przecież miałem być dzielny, ale nie byłem ani trochę i teraz mama zobaczy i się będzie gniewać albo martwić.

Przez jakiś czas leżałem nie wiedząc, co zrobić, ale w końcu wyczołgałem się spod łóżka i po omacku znalazłem nową piżamę. Chciałem sobie poświecić, ale wiedziałem tylko, gdzie jest ta latarka, którą dostałem od pana sierżanta, a jej jakoś nie chciałem używać. No, ale przecież znałem dom, zresztą było już prawie szaro, więc zabrałem rzeczy i wyszedłem. Mama spała w przedpokoju, siedząc naprzeciw szafek, którymi zastawiła drzwi, a obok niej stał kubek po kawie. Poszedłem na palcach do łazienki i spróbowałem wymoczyć spodenki w umywalce, ale potem były całe mokre od wody, więc chciałem wysuszyć je suszarką. Ale ona nie działała za dobrze i siedziałem tam i siedziałem, a one nie schły i nie schły. Już chciało mi się płakać, bo przecież obiecałem mamie, że będę dzielny i teraz okaże się, że nie byłem, a ona będzie się martwić. Więc suszyłem jak szalony i, jak były już tylko trochę mokre, to szybko wróciłem do pokoju i rozwiesiłem je w szafce. Było już bardzo rano, więc zabrałem wszystko spod łóżka i położyłem się w pościeli. Ale zasnąć już nie mogłem. Może to i lepiej?

Rano pod dom przyjechał samochód i wysiadła z niego pani dyrektorka, która weszła, zapukała i coś powiedziała mamie przez drzwi, a potem mama otworzyła i jeszcze długo rozmawiały. Pani dyrektorka powiedziała, że załatwi jeszcze jeden dzień wolnego dla niej i dla mnie, ale jutro będziemy musieli już wrócić do szkoły, bo teraz to poważna sprawa. Bo wszystko ma wyglądać tak, jak zawsze, bo trzeba pokazać, że Kompleks działa. I że może przysłać jej doradcę? Ale mama nie chciała, więc pani pożegnała się z nią i ze mną, i poszła.

Zostaliśmy w domu. W mieście było słychać bardzo dużo syren policyjnych, jakby nagle mnóstwo ludzi zaczęło być przestępcami. Ale ja pamiętałem, co się działo wcześniej. Może po prostu śpiewali i policja jechała, żeby oni przestali śpiewać. Może i będą znowu strzelać?

Mama głównie kręciła się od okna do okna i czasem dzwoniła. Zostawiła telewizję – u nas w domu nastawiony był kanał z Hillsborough – więc trochę słuchałem, ale zupełnie niczego nie rozumiałem.

Bo raz ważny pan mówił, że wojsko, wspierane przez obywateli, świetnie sobie radzi i wszystko ma pod kontrolą, dla dobra obywateli. A potem znowu inna pani, że Sheffield jest na krawędzi rewolty – to chyba coś złego, bo pokazywali mapę, gdzie całe góry były spowite ogniem – i że ekstremiści tam palą i zabijają. Pokazali też odstrzał mersennowego gazu i powiedzieli, że bandyci podpalają szyby. No, ale przecież odstrzał po prostu tak wygląda? A potem jakiś elegancko ubrany pan mówił, że trzeba szukać organizacji, która stoi za przemocą i uderzyć bezwzględnie w samo serce. I znowu ta pani o tym, że wszystko jest dobrze i do Gwiazdki powinno być już spokojne. Inny znów – że trzeba być twardym i jak tamci chcą być wrogami, to niech będą wrogami, bo wojna jest wojną. Ktoś też mówił, że jacyś żołnierze zdezerterowali i przeszli na stronę morloków. Ale przecież wrogami byli bandyci i ekstremiści, a morlokami byliśmy my, więc chyba dobrze, że wojsko jest z nami? I pokazywali czołgi, a potem znowu jakiś oficer opowiadał, że są gotowi do obrony praworządnych obywateli przed przemocą. Zachęcał też odważnych obywateli do wstępowania w szeregi Falangi Kryzysowej, która miała zwalczać zagrożenie ekstremizmem.

Myślę, że ci ludzie w ogóle nie oglądali nawzajem swoich programów, bo mówili całkiem różne rzeczy.

A poza tym wszystkim, to co chwila pokazywali wielkie kolorowe choinki na placach w Hillsborough i kolorowe mechaniczne szopki w kościołach starej wiary. I tam ludzie byli bardzo kolorowi i weseli, zupełnie jakby nie wiedzieli nic ani o wojnie, ani o ekstremistach, ani o czołgach.

No, ale przez to pomyślałem, że może tak warto zrobić. Poszedłem do przedpokoju i podniosłem choinkę i zaciągnąłem ją do dużego pokoju, żeby postawić ją na właściwym miejscu. Była bardzo ładna, zielona i podobno igły miała całkiem jak prawdziwa, ziemska. I powiesiłem lampki, a jak je włączyłem, to zrobiło się pięknie, bo na zewnątrz było już ciemno. Wtedy przyszła mama, która właśnie skończyła znowu z kimś rozmawiać i usiadła obok i przytuliła mnie mocno. W tym momencie prawie udało mi się zapomnieć o tym, co złego działo się dookoła. Było ciepło i miło, mama była obok i zupełnie nie myślałem o tym, co się działo wczoraj i dziś…

I nagle, zupełnie niespodziewanie, usłyszeliśmy wielki wybuch, jak odstrzał gazu, tylko sto razy głośniejszy, jakby zaraz obok nagle skończył się świat. W tej samej chwili wszystkie światła w domu zgasły jednocześnie.

9.

Mama przez chwilę zupełnie się nie ruszała, jakby czekała, co jeszcze się stanie. Nic nie mówiła. Potem spytała mnie czy wszystko w porządku.

Zupełnie nic nie było w porządku.

W pokoju było teraz ciemno, tylko daleko za oknem jaśniała złoto-czerwona poświata ognia, jak przy odstrzale. I mama podbiegła wyjrzeć, żeby sprawdzić, co się dzieje, zupełnie nie przejmując się tym, że mogą za oknem być uzbrojeni żołnierze ani tym, że krzyczę, żeby została ze mną. Stanęła przy szybie i przez długi czas patrzyła na zewnątrz, a ja nie wiedziałem, czy mogę do niej podejść. Zawołałem ją raz, a potem drugi, ale nie reagowała, jakby nie słyszała, co mówię. Wpatrywała się tylko gdzieś w dal, tak bardzo, bardzo przestraszona. Więc ostrożnie, krok za krokiem, podszedłem do niej, ale kiedy został mi już tylko dosłownie krok, ona nagle obróciła się i spojrzała na mnie, zupełnie jakby nie wiedziała, że to ja.

I powiedziała, że musi jechać i że mam na nią poczekać, aż wróci, i mam nikogo nie wpuszczać. Ale przecież to było niemożliwe, nie mogłem zostać całkiem sam, nie mogłem być daleko od mamy, zwłaszcza teraz, kiedy tata pomagał w szukaniu ekstremistów. Ale ona tak bardzo chciała iść, że w ogóle nie słuchała moich tłumaczeń i zatrzymała się dopiero, kiedy się rozpłakałem, bo naprawdę, naprawdę, zostanie samemu w domu było teraz jeszcze straszniejsze od pójścia z mamą, nawet jeśli chciała iść zobaczyć cały tłum wojska. I trwała tak przez długą, długą chwilę, chyba zastanawiając się, co robić. Przynajmniej taką miała minę. A ja stałem na środku pokoju i płakałem, i tupałem nogami, zupełnie jakbym miał sześć lat, a nie dziesięć, bo nie mogłem dopuścić, żeby zostawiła mnie samego, tak zupełnie, zupełnie samego w ciemności.

W końcu podeszła do mnie – w jednym bucie, takim ciężkim, zimowym i jednej skarpetce, co normalnie byłoby śmieszne, ale teraz nie było. I przytuliła mnie mocno, tak że czułem, że sama cała drży, tak jakby też się bała, chociaż mama jest strasznie odważna. I powiedziała, że oczywiście mogę iść z nią.

Wybuch był w komisariacie – tym, który niedawno zajęło wojsko, żeby móc zajmować się ważnymi sprawami poza garnizonem. W budynku ziała wielka dziura, taka, jaką pokazywali nam na zajęciach z górnictwa, jak po użyciu ładunków strzałowych. Obok palił się magazyn – tak bardzo, jakby ktoś go polał paliwem albo czymś. Wszędzie byli ludzie – kopalniana straż próbowała gasić pożar, stały radiowozy i wojskowy transporter, byli też żołnierze – ale nie tylko. Tuż poza ich linią stał tłum ludzi. Niektórzy krzyczeli, inni przepychali się do przodu, napierając na ustawione w linię wozy. Jeszcze inni po prostu patrzyli, jak budynki pochłania ogień.

Mama pociągnęła mnie za rękę do przodu, między ludzi. Ci w większości nie zwracali na nas uwagi, niektórzy tylko byli źli, kiedy mama się przepychała. Wszędzie pachniało palonym plastikiem i potem, i strachem, i taką dziwną mieszaniną pyłu i ładunków strzałowych i ognia. Twarze migały mi nad głową, jedna po drugiej. Złe, obojętne i współczujące, a nawet takie, które wydawały się zadowolone. Ale mama ciągnęła mnie i trzymała mocno za rękę, żebym się nie zgubił. Aż dotarliśmy do samego przodu, tam gdzie stały radiowozy i zatrzymał nas policjant w kasku, z pałką w dłoni i strzelbą przerzuconą przez ramię. I powiedział, że nie można przejść, bo tu jest akcja gaśnicza i żeby mama się cofnęła. Ale ona krzyczała, że musi przejść dalej, że nazywa się Annari i że musi szybko iść dalej. A on znowu krzyczał, coraz głośniej – musiał przekrzyczeć pożar i szum agregatów gaśniczych – że ma się cofnąć i nie ma przejścia dalej, ale mama spróbowała i tak, cały czas ciągnąc mnie za rękę. A on odepchnął ją i wrzasnął, żeby uciekała, bo użyje siły. Wokół ludzie też zaczęli krzyczeć, coraz głośniej i głośniej. I mama znów spróbowała.

I wtedy policjant uderzył ją pałką, tak że się przewróciła i pociągnęła mnie na ziemię. Miała wielkiego guza i leciała jej krew, i wyglądała, jakby wcale nie rozumiała, co się stało, a ja leżałem i nie wiedziałem, co mam robić, więc krzyknąłem tak głośno, jak tylko umiałem. I mama wtedy rzuciła się na mnie i przygniotła mnie do ziemi. Prawie nic nie widziałem, tylko troszeczkę pod jej ramieniem. I tam zobaczyłem, jak policjant robi krok w naszą stronę, powoli i z opuszczoną pałką, jakby też nie wiedział, co się dzieje.

Usłyszałem trzask – jeden, drugi i trzeci – kiedy wokół niego poleciały kamienie. Jeden trafił go w kask, inny w ramię. Ale kamieni było dużo i niektóre spadły też na mamę, a ludzie rzucili się naprzód, zupełnie jakby nas nie widzieli. Policjant sięgnął po strzelbę, ale dostał znowu w kask i się przewrócił. Ludzie ruszyli naprzód, zobaczyłem wielkiego buta tuż koło ręki mamy, i drugiego, i mama przytuliła mnie jeszcze mocniej, choć czułem, że chyba ludzie na nią wpadają.

A potem rozległy się strzały. Dużo ostrych i szybkich strzałów. Ktoś coś mówił przez megafon, ale nie wiedziałem, co. Ktoś inny się przewrócił i widziałem, jak ląduje na ziemi obok mamy, patrząc na mnie szeroko otwartymi oczami. Ktoś jeszcze krzyczał: “Śmierć pachołkom!”, a inni krzyczeli, żeby się cofnąć. Jedni chcieli biec naprzód, niektórzy do tyłu. Ktoś nadepnął na mamę, nawet przez nią czułem jego ciężar. Ktoś inny kopnął tego, co leżał obok, tak że głowa mu aż podskoczyła, ale on nawet nie mrugnął.

Ciągle strzelano.

W końcu wokół mnie zrobiło się prawie pusto i widziałem tylko żołnierzy, którzy odepchnęli tłum od nas, mierząc we wszystkie strony. I ktoś głośno pytał, kto kazał strzelać i chyba był zły. Potem podnieśli ze mnie mamę i zobaczyłem pochylającego się nade mną żołnierza-potwora. Chciałem uciec, ale nie miałem jak, a potem zobaczyłem, że drugi żołnierz zabiera mamę, więc rzuciłem się naprzód, żeby ją zostawił. Ale ten pierwszy po prostu złapał mnie w pasie i podniósł, i w ogóle nie zwracał uwagi na to, że biłem go po masce i pancerzu, wyrywałem się i krzyczałem.

Wołałem mamę, ale ona nie reagowała.

Posadzili mnie w ambulansie. Żołnierze poszli, został pan doktor i dwóch ratowników i jeszcze jeden strażak, choć pozostali gasili pożar. Pani ratownik obejrzała mnie uważnie i pytała, co mnie boli. Obmacała mi ramiona i nogi i kazała oddychać i nie oddychać. Zajrzała do oczu.

Czułem się przy tym całkiem opuszczony. Znaczy mama była, ale nie otwierała oczu, a nad nią lekarz i drugi ratownik coś głośno mówili. Był też strażak i moja ratowniczka, która chyba uznała, że nie ma we mnie nic do leczenia. Ale tak naprawdę byłem zupełnie, zupełnie sam, bez taty i mamy znaczy. Na zewnątrz słychać było krzyki i nadal, co jakiś czas, strzały, ale już mniej. I jeszcze agregaty gaśnicze, które stopniowo tłumiły pożar, widoczny przez otwarte drzwi ambulansu. Nie miałem pojęcia, co się dzieje i zapytałem panią, co jest z mamą. I ona popatrzyła najpierw na lekarza, potem na mnie. Wreszcie cicho powiedziała, żebym się nie martwił, bo wszystko będzie dobrze, zdjęła rękawiczkę i położyła mi rękę na ramieniu. Nie wierzyłem jej. “Wszystko będzie dobrze” to coś, co się chyba mówi wtedy, kiedy się wcale tego nie wie. Ale bardzo się ucieszyłem, że chciała mnie pogłaskać.

A potem nad to wszystko uniosła się piosenka. Najpierw śpiewało ją kilku ludzi, tak że ledwie słyszałem. A potem więcej i więcej, wreszcie całe mnóstwo. W ogóle nie brzmiała teraz pięknie, tylko złowrogo. Była tysiąc razy gorsza niż nawet wystrzały żołnierzy. Była taka, jakby nagle wszyscy na placu stwierdzili, że kiedy boją się albo strzelają i kiedy szaleje pożar, a moja mama jest bardzo chora, najlepszą rzeczą, jaką można zrobić,  będzie śpiewanie. I głosów było mnóstwo, a wszystkie były gniewne.

I myślałem, że już temu nie będzie końca, kiedy mama nagle podniosła się na noszach. Popatrzyła na lekarza, potem na mnie i na strażaka, ale całkiem jakby nas wcale nie widziała. I powiedziała cicho ale bardzo wyraźnie: “Nazywam się Eleanor Annari i muszę wiedzieć, co się stało z moim mężem”. Dobrze to zapamiętałem, naprawdę dobrze. A potem spojrzała na mnie i przewróciła się znowu.

10.

Zawieźli nas do szpitala, mnie i mamę. Mamę położono w łóżku i powiedziano, że doktor zaraz się nią zajmie. Ja miałem czekać, aż ktoś po mnie przyjdzie. Tak mi powiedziano. Ale ja wiedziałem, że nikt nie przyjdzie, bo przecież tata był gdzieś tam, zajęty, a mama leżała tu. Ale siedziałem i czekałem na doktora i na to, żeby jej się polepszyło.

Mama spała. Była bardzo poobijana i miała mnóstwo siniaków, i spuchnięte oko, i założyli jej szynę na rękę. I podłączyli ją do komputera, który sprawdzał czy wszystko z nią dobrze. A lekarz nie przychodził. Raz zajrzał pielęgniarz, ale zaraz gdzieś pobiegł. Siedziałem i siedziałem, i ciągle nikt nie przychodził, więc w końcu pomyślałem, że pójdę poszukać tego doktora, bo przecież musiał kiedyś przyjść. Wyszedłem więc na zewnątrz – chciałem pójść gdziekolwiek i powiedzieć komuś dorosłemu o wszystkim, ale oni biegali i na mnie nikt nie zwracał uwagi. Lekarze przebiegali tylko obok i nie zauważali, kiedy próbowałem ich zatrzymać – nie bardziej niż gdyby wpadali na krzesło. Ciągle przepychano mnóstwo łóżek z pacjentami i chyba wciąż pojawiały się nowe. Kiedy zszedłem do wejścia zobaczyłem, że stale przyjeżdżają nowe karetki i wynoszą z nich różnych ludzi – na ogół zwykłych morloków, ubranych w czapki i szaliki, i rozprute kurtki, ale też kilku policjantów i strażaków, a nawet jednego żołnierza. I wszyscy krzyczeli do siebie, że potrzeba tego i tamtego, sali operacyjnej albo jakichś leków. A mnie nikt nie zauważał, chyba dlatego, że nie leżałem na żadnym z tych łóżek i chodziłem sam.

Szpital był jak wielka hala fabryczna albo przeładunkowa – każdy znał swoje miejsce, ale obcy, jak ja, mógł tylko przeszkadzać.

Lekarze mówili, że jeszcze dowiozą wielu rannych z tej strzelaniny z wojskiem i że trzeba pozwalniać jak najwięcej łóżek, bo może braknąć. I jeszcze, że dowożą też denatów z pożaru. Tak chyba mówili o tych, którzy byli na komisariacie i w magazynie. Ktoś inny mówił, że policja zaczęła strzelać do tłumu w zemście za wysadzenie, a jedna pani powiedziała, że był atak na kordon i musieli się bronić. Każdy uważał trochę inaczej od wszystkich innych.

I jeszcze wieźli długi, długi sznur zamkniętych worków na łóżkach, chyba ze czterdzieści albo i więcej, cały korytarz do windy był ich pełen. A potem zwozili je windą do piwnicy. I wiedziałem, że w tych workach są ludzie – bardzo, bardzo dużo ludzi. Pomyślałem, że przecież tata też może być w takim worku i strasznie się przestraszyłem, i jak zacząłem płakać, to przyszła do mnie pani doktor. Powiedziałem jej, że szukam kogoś, kto przyjdzie zobaczyć mamę, no ale ona nie mogła. Kazała, żebym wrócił – spokojnie do mamy i czekał, i ktoś na pewno przyjdzie. Zapytałem czy wiadomo, kto jest w tych workach, a ona powiedziała tylko, żebym się nie martwił. No, ale jak mogłem się nie martwić?

Wróciłem i czekałem. Zjawili się ludzie i przywieźli inne łóżka i położyli tu więcej ludzi, ale o ile zajmowali się nimi, to na mamę ledwie zwracali uwagę. A jak już, to patrzyli tylko na komputer, a nie na nią. A kiedy mówiłem, że miał przyjść doktor, to powiedziano mi, że wszyscy doktorzy są zajęci, bo jest teraz bardzo dużo chorych i z mamą jest wszystko w porządku. I na pewno ktoś przyjdzie.

Kiedy dorośli mówią, że coś będzie na pewno, to chyba zawsze kłamią.

Czas mijał i mijał, pojaśniało, wreszcie wstał dzień i dalej nikogo nie było – znaczy nikogo do mamy. Bo wywieźli dwóch panów – mówili na nich “postrzał w bok” i “obrażenia obuchowe głowy” – a potem zamiast nich przywieźli inne osoby. I oni chyba też byli ważniejsi niż mama. W korytarzu nie uspokoiło się ani trochę. Mama dalej spała, a komputer nadal pikał. W końcu i mnie zachciało się spać. Wiedziałem, że nie można kłaść się na łóżku chorej, więc zrobiłem sobie z czapki i szalika poduszkę i przykryłem się kurtką na podłodze. Miałem nadzieję, że jak się obudzę, to będzie tu lekarz i może zrobi tak, żebyśmy mogli już stąd iść. Brakowało mi pluszaków, ale wszystkie zostały w domu i musiały być teraz bardzo samotne, bo nikogo tam nie było.

A jak zasnąłem, to śnił mi się pożar i bieganie i to, jak ktoś nadepnął na mamę i ten człowiek, który leżał obok mnie z otwartymi oczami. Teraz myślę, że on chyba już nie żył, że zastrzelili go ci, którzy strzelali. Obudziłem się, bo ktoś pociągnął mnie za ramię, a jak otworzyłem oczy, to stał nade mną policjant w mundurze. Taki sam, jak ten, który uderzył mamę, więc bardzo się przestraszyłem i nic nie mówiłem, kiedy pytał mnie czy wszystko w porządku i jak się nazywam. Potem przez chwilę na mnie patrzył, jakby zmartwiony, i powiedział, żebym poczekał i wyszedł, a potem wrócił z pielęgniarzem. I ten pielęgniarz mnie zapytał o to samo i jemu już powiedziałem. A on westchnął i popatrzył na komputer, i westchnął jeszcze raz. Powiedział, żebym poczekał i spytał czy jestem głodny albo chcę się napić i ja dopiero się wtedy zorientowałem, że bardzo chcę. Pielęgniarz zapytał mnie, gdzie mój tata i powiedziałem mu, że pomaga wojsku łapać ekstremistów, a on pokiwał głową, spytał mnie jeszcze raz, jak się nazywam, pogłaskał mnie i wyszedł. Widziałem, jak w korytarzu rozmawia z policjantem, a potem pobiegł gdzieś. A policjant sam z kimś zaczął rozmawiać przez komunikator i chyba był bardzo zły. Słyszałem, jak mówił, że dzieciak tu siedzi już pół dnia, bo wojsko nie było w stanie łaskawie przedstawić jakichś, chyba bardzo go wkurzających, list szpitalowi i żeby Bob – chyba tak się nazywał ten, z kim rozmawiał – jak najszybciej to załatwił. A potem stał na korytarzu i jak zobaczył, że patrzę, to uśmiechnął się, a ja schowałem się w pokoju.

Usłyszałem potem tylko, że mruczy do siebie, że wszystko się zepsuło. Ale słów innych użył.

Pielęgniarz dał mi kanapki i wodę w butelce i znowu sprawdził komputer mamy. Powiedział, że na razie mama jest bardzo słaba, ale na pewno niedługo poczuje się lepiej i żebym się nie martwił. Zjadłem kanapki i wypiłem wodę i czekałem. Próbowałem wymyślić, co znaczą wykresy, ale zupełnie nie miałem pojęcia. Pamiętam, że dwa były zielone, a jeden żółty i ten żółty nazywał się “aktywność korowa”, a poza tym było dużo liczb i skrótów i za nic tego nie rozumiałem. Więc siedziałem i czekałem, co będzie.

A potem, nie uwierzycie, usłyszałem żołnierzy na schodach i lekarz krzyczał na nich, żeby zdjęli hełmy, bo to nie cholerna strefa wojny, a tam jest dziecko. I oni mu coś mówili bzyczącymi głosami. A potem wyszli na schody i faktycznie, obaj nieśli hełmy i gogle pod pachami, a karabinów nie mieli w ogóle. I wyglądali nadal bardzo strasznie, ale trochę jakby mniej.

Ale to było zupełnie nieważne, bo prowadzili tatę.

11.

Kiedy pojawił się tata, od razu wszystko stało się lepsze. Żołnierze zostali w korytarzu, a on wszedł i przytulił mnie mocno i długo, i powiedział, że już wszystko jest dobrze i tym razem uwierzyłem. A potem przyszedł lekarz i tata z nim porozmawiał, i usłyszałem jeszcze: “Zrobimy wszystko, co w naszej mocy”, co oznaczało, że naprawdę będą się w szpitalu starali. A potem tata powiedział, że teraz musimy wracać do domu, bo pan doktor powiedział, że mama potrzebuje dużo spokoju. Żołnierze przepuścili nas między sobą, jeden tylko powiedział, żebyśmy byli stale dostępni pod komunikatorem i nie opuszczali miasta. Jakbyśmy w ogóle tak często je opuszczali.

Do domu wiózł nas policjant – ten sam, który sprowadził żołnierzy i tatę – i przez okna mogłem zobaczyć, jak Kompleks zmienił się od wczoraj, a zmienił się bardzo. Na ulicach w kilku miejscach widziałem spalone pojazdy i potłuczone szyby. Na wielu ścianach ktoś nabazgrał napisy. Było dużo o wolności i śmierci wrogom morloków – czyli chyba ekstremistom. W kilku miejscach stały transportery i co jakiś czas mijaliśmy patrol uzbrojonych żołnierzy. Gdzieś widzieliśmy nawet jeden taki, który przeszukiwał ludzi stojących pod ścianą z rękami w górze. Pod jedną z kaplic zatrzymał się wóz policyjny, migający czerwono-niebieskimi światłami, a przed jej drzwiami ktoś rozstawił barierki, zabraniające wejścia. Policja stała też przed kościołem starej wiary, ale ten miał otwarte drzwi – wciąż wydobywał się z nich dym. W ścianach widziałem dziury, a na schodach, tam gdzie stali policjanci, rozstawione taśmy i oświetlenie skierowane na ziemię.

Policjant powiedział tacie, że to w nocy, to był zamach i terroryzm. I że zginęło wielu ludzi, najpierw w pożarze, a potem w zamieszkach, które toczyły się przez większość dnia. Ale że teraz będzie spokojniej. A tata nie mówił nic, patrzył tylko przez okno i przytulał mnie mocno i wyglądał, jakby zaraz miał się rozpłakać.

Do domu dojechaliśmy niedługo potem. Na naszej ulicy już nie było ciemno, bo ruszyły znowu generatory i wszystko wyglądało prawie tak, jak zawsze, tylko ludzi było mniej. Gdy tylko wysiedliśmy, to pan policjant powiedział, że bardzo mu przykro z powodu tego, co się stało, a tata na to kiwnął głową. Wóz policyjny odjechał i przez moment obaj patrzyliśmy za nim. Mama zawsze się śmiała, że tata się mnie nie wyprze. To znaczyło, że byliśmy do siebie bardzo podobni i teraz też obaj musieliśmy wyglądać podobnie, bo tata, tak jak ja, miał jedną rękę w kieszeni i w ogóle.

Potem powiedział mi, że jak go zabrali żołnierze, to go bardzo dużo pytali o innych morloków, bo bali się, że wśród nich chowają się ekstremiści, bo oni przecież wyglądają zupełnie tak, jak normalni morlokowie – może nie jak pionierzy pierwszej kategorii, ale jednak jak inni. Jednak on nie znał żadnego z ekstremistów i nie mógł wojsku pomóc, ale tamci myśleli, że może zobaczył coś przypadkiem albo usłyszał, bo przecież rozmawiał z innymi i po prostu nie pamięta. I dlatego tyle to trwało.

Kiedy mówił, to patrzył gdzieś w przestrzeń i ręka mu trochę drżała. Był też bardzo blady, a jedną dłoń – zobaczyłem to, kiedy ściągnął rękawicę – miał całą w bandażach. I jego oczy były przekrwione, jak wtedy, gdy ktoś jest bardzo niewyspany i zapytałem go czy nie jest śpiący, a on powiedział, że tak. Bo dużo pracował, żeby jak najszybciej wytłumaczyć żołnierzom, że nic nie wie i móc wrócić do domu, bo martwił się o mnie i mamę – tak powiedział. I właśnie miał wracać, kiedy stało się to wszystko, co stało się ostatnio. Ale teraz już byliśmy razem i nic złego nie mogło się wydarzyć.

Byłem głodny i powiedziałem tacie, że musimy koniecznie zjeść kolację i on powiedział, że też jest głodny i bardzo chętnie sam by coś zjadł. Zapytałem go, czy zrobi nam makaron z mięsem i sosem, a on powiedział, że to świetny pomysł i właśnie to zrobimy. I herbatę, i może chleb kukurydziany, jeśli jeszcze był, a ja się bardzo ucieszyłem, bo wiedziałem, że był jeszcze wieczorem i jak go podgrzejemy, to będzie świetnie. I opowiedziałem mu o choince i że mamie się bardzo podobała, więc jak jeszcze on mi pomoże, to jak mama wróci, to się ucieszy. A on się tak wzruszył, że aż mu łzy poleciały i powiedział, że jestem bardzo dzielny i wie, że nie musi się o mnie martwić. Byłem bardzo dumny.

Tylko że w domu nie było nic.

Znaczy mama nie zamknęła drzwi i ktoś wszedł i teraz wszędzie były namalowane farbą napisy o tym, że krew zdrajców będzie się lać i że miejskie kundle będą wisieć. I że coś będzie też z ich nasieniem, bo jest przeklęte. Ktoś powywracał meble i nawet choinka leżała na podłodze podeptana, wśród skorup bombek. W moim pokoju też był straszny bałagan, mnóstwo rzeczy ktoś zwyczajnie zniszczył, a łóżko wywrócił do góry nogami. I to akurat dobrze, bo prawie wszystkie pluszaki były pod spodem. Ale nie wszystkie. Pani Misiowej ktoś rozpruł brzuszek i wszędzie wokół leżała wata.

I wtedy się popłakałem, bo przecież dlaczego ktoś miałby zniszczyć Panią Misiową? Co ona komukolwiek zrobiła? Czemu akurat w naszym mieszkaniu ktoś chciał zrobić taki bałagan?

Sprawdziłem pozostałe pluszaki i one, na szczęście, były całe, więc pozbierałem wszystkie drobiny waty i Panią Misiową też, i poszedłem do taty, który stał w kuchni i się nie ruszał, i patrzył na okno, na którym było wysmarowane: “Annari, zginiesz zdrajco”.

I nawet jedzenie ktoś rozrzucił i podeptał.

Źródło: pexels.com

12.

Tata posprzątał mój pokój i zaszył Panią Misiową. Pokój wyglądał teraz inaczej, ale całkiem ładnie, bo w kilku miejscach tata zawiesił plakaty, które chowałem w szafce na czas, kiedy zrobimy malowanie, przeniósł też choinkę. Udało mu się tak ją ustawić i poskładać, że nie było widać, że jest połamana, a kilka bombek, które ocalały, wyglądało całkiem ładnie i lampki też, chociaż działały tylko niektóre. Zabrał te rzeczy, które były zniszczone albo brudne i powiedział, że kupimy nowe, a na razie ich w ogóle nie potrzebujemy. Rano mieliśmy zrobić listę tego, co koniecznie będziemy chcieli wymienić. Tata powiedział, żebym nie przejmował się tym bałaganem. Jak zaczynają się takie demonstracje, to zawsze coś wstępuje w ludzi, po prostu nagle chcą niszczyć i być groźni. I dlatego to robią. Zwłaszcza ostatnio, odkąd tak wielu ludzi śpiewa piosenkę – jakoś wszyscy są bardziej chętni i do bójek, i do… no, takich rzeczy, jak u nas.

Ale i tak się martwiłem, bo przecież ci ludzie mogli chcieć zrobić mu krzywdę. Przecież to właśnie napisali. Czy dużo osób miało takie napisy w domach? Czy tylko tacy, którzy zostawili otwarte drzwi? A może tylko my? Poza tym cały czas miałem wrażenie, że znowu ktoś tu wejdzie. Bo przecież już dwa razy weszli – najpierw żołnierze, a potem wandale, prawda? Dom przestał być tak bezpieczny, jak kiedyś. Ale pomyślałem, że chyba nie powiem o tym tacie. Miał już dość zmartwień.

Na szczęście działała woda, więc mogłem się umyć. Dostałem też kolację – do pokoju, bo tata powiedział, że nie ma co jeść w bałaganie. Zjedliśmy ją razem i było już trochę lepiej, i wszystko wyglądało choć troszeczkę normalnie. Tata przeczytał mi bajkę i powiedział, że pora w końcu spać. Rety, jaki ja byłem śpiący… w szpitalu tego w ogóle nie czułem, ale tutaj nagle bardzo, bardzo zachciało mi się spać. Ale i tak zapytałem, kiedy mama wróci. Tata najpierw długo się zastanawiał, a potem powiedział, że jak wszyscy się bili, to mamę bardzo poturbowali i przez jakiś czas będzie musiała zostać w szpitalu, zanim się obudzi. I że dostaje leki, a lekarze cały czas patrzą, czy wszystko jest w porządku. Jednak zupełnie nie potrafił powiedzieć mi, kiedy mama wyzdrowieje. Stwierdził, że z chorobami to nigdy nic nie wiadomo – i miał rację, bo jak kiedyś zepsuły się filtry w wieży wentylacji kopalni i prawie cała szkoła miała zatrucie gazem mersennowym, to jedni chorowali dwa dni, a taki Claude to prawie miesiąc i do dzisiaj bardzo łatwo się męczy.

Miałem złe sny. Śniły mi się protesty i strzały, i szpital, i rozpruta Pani Misiowa. Budziłem się kilka razy i za każdym razem tata przybiegał, żeby mnie przytulić. Zobaczyłem też, że zawsze był w ubraniu, jakby sam wcale się nie kładł.

Rano obudziły mnie silniki wojskowych pojazdów, a kiedy wyjrzałem przez okno, zobaczyłem, że naszą ulicą jadą żołnierze. Nie nasi, znaczy nie z Kompleksu 28, znaczy przynajmniej część nie.

Kolumnę prowadził transporter, taki jak te, co są u nas, ale ten musiał być na wojnie, bo był cały osmalony, a wieżyczki po prostu nie miał. Na jego pancerzu siedziało kilku żołnierzy i leżała sterta plecaków. Za nim jechało kilka ciężarówek, jedna z wybitą szybą w szoferce, inna bez środkowej osi, jeszcze inna z odsłoniętym całym tyłem. Wewnątrz widziałem rozłożone nosze, na których leżeli ludzie. Wokół ciężarówek szli żołnierze, nierówno i powoli, niektórzy w hełmach i goglach, a niektórzy w ogóle bez niczego, tylko w mundurach. Gdzieś za nimi jechał łazik, też pełen ludzi, a nad wszystkim leciał obserwacyjny dron.

Na końcu, z chrzęstem gąsienic, posuwał się czołg, zupełnie taki, jak w książce o wojsku, którą kupił mi tata. Był wielki i potężny, i okropnie głośny, głośniejszy niż sobie wyobrażałem, słychać było go nawet przez zamknięte okno – to on musiał mnie obudzić. Wyglądał bardzo groźnie mimo oderwanych wieżyczki lasera przeciwartyleryjskiego i wyrzutni rakiet. Patrzyłem na to z otwartymi szeroko oczami – pierwszy raz w życiu widziałem tylu żołnierzy na raz poza defiladą w dniu wojska – mogło być ich stu, a może i nawet więcej. Jeden z nich popatrzył na mnie z dołu i myślałem, że się zaraz schowam, ale tego nie zrobiłem. Może dlatego, że nie miał ani hełmu, ani zasłaniających twarz gogli, a na jednym oku miał duży opatrunek, a może przez to, że broń niósł na plecach. Albo dlatego, że wyglądał bardzo, bardzo bezradnie i smutno. Właściwie oni wszyscy tak wyglądali – było ich tak wielu jak chyba nigdy wcześniej, a jednocześnie, kiedy na nich patrzyłem, to myślałem tylko o porażce, znużeniu i smutku.

Poczułem na ramieniu dłoń – to był tata, który podszedł do mnie i teraz razem patrzyliśmy na ulicę.

I wtedy z okolicznych domów zaczęli wyglądać ludzie, znaczy morlokowie, którzy mieszkali w naszym sektorze. Jeden po drugim, coraz więcej i więcej. Wyglądali przez z okna, stali w drzwiach do budynków, w ulicach dookoła. I naraz zaczęli gwizdać i wiwatować, najpierw jeden, potem drugi i trzeci, wreszcie prawie wszyscy. I głośno krzyczeli różne rzeczy. Żołnierze najpierw nie wiedzieli, co zrobić, niektórzy sięgnęli po broń, inni schowali się za pojazdy, ale nie dało się całkiem schować, bo przecież ludzie byli z obu stron. Ale wtedy z łazika wyskoczył oficer i zaczął komenderować, a wojsko szybko wróciło do kolumny i ruszyli dalej.

Wszyscy ludzie w ulicy najpierw znowu krzyczeli, a potem zaczęli śpiewać. Piosenka huknęła głośno i nierówno, wypełniła całą ulicę i sięgnęła pewnie aż do drona, który w górze bzyczał silnikami. Brzmiała teraz triumfalnie i bardzo niepokojąco, dudniła mi w uszach mimo że przecież byłem za szybą. A żołnierze przyspieszyli, prawie jakby chcieli przed nią uciec, jakby bali się tej piosenki, mimo całej broni, jaką mieli ze sobą.

Nie wiedziałem, czy powinienem cieszyć się z tego, ile siły daje piosenka – jak ci ludzie, którzy ją śpiewali – czy raczej martwić się, że przynosi tyle strachu – tak, jak martwiła się mama. Bo teraz czułem jedno i drugie.

13.

Tata porozmawiał ze mną po śniadaniu, które zjedliśmy w dużym pokoju, trochę mniej strasznym niż wczoraj, ale nadal bardzo zabałaganionym. Powiedział, że dziś musimy pójść załatwić parę spraw z kilkoma przyjaciółmi i będę musiał iść z nim, bo nie chce mnie zostawiać samego. I bardzo się ucieszyłem. To znaczy, nie dlatego, że mieliśmy wyjść. Chyba nie bardzo chciałem teraz wychodzić. Ale nie chciałem też zostawać sam w domu, bo bałem się, że znowu ktoś przyjdzie. Dlatego wyszliśmy. Przedtem spakowałem wszystkie pluszaki do szkolnego plecaka – oprócz Adelki, bo ona podróżowała teraz w mojej kieszeni – i założyłem płaszcz i czapkę z pomponem, którą zwykle noszę dopiero, jak jest mróz, i rękawiczki. Tata na początku nie chciał, żebym zabierał moje przytulanki, ale przecież nie mogłem ich zostawić w domu po tym, co się zdarzyło. I wyszliśmy. Po raz pierwszy od dawna, wychodząc na ulicę, czułem się jak astronauta na innej planecie, jakbym szedł przez obce, niebezpieczne miejsce. Na ścianach były napisy, a na jednej z rynien ktoś powiesił kukłę w wojskowym hełmie. Zimowy wiatr huśtał nią tam i z powrotem, i hełm dziwnie się jej przekrzywił, ale zupełnie nie wyglądało to śmiesznie.

Razem poszliśmy w głąb obcej planety, która do niedawna była naszym domem.

Tego dnia do Kompleksu przyjechały jeszcze dwa oddziały wojska, oba w podobnym stanie co ten, który widziałem rano. Potężne – kiedyś zdawało mi się, że niezniszczalne – czołgi, ze zrujnowanymi teraz i oderwanymi elementami. Zgrzytające zepsutymi osiami ciężarówki. Ranni żołnierze. Wyglądało to tak, jakby ci wszyscy wrogowie, o których tyle słyszałem, wrogie armie i SI i androidy w końcu na raz zstąpili na Sheffield, zaatakowali nas i – co gorsza – wygrywali. Bo przecież sami ekstremiści nie mogli być chyba aż tak groźni, żeby dać sobie radę nawet z żołnierzami, którzy byli niepokonani?

Z każdym żołnierzem, który się pojawiał, Kompleks zmieniał się odrobinę. Było ich coraz więcej i garnizon rósł, i stawał się coraz bardziej złowrogi i jakby najeżony. W bramie stał czołg, z lufą wymierzoną w prowadzącą do niego ulicę, a wszędzie wokół kręciły się patrole. Kiedy podeszło się bliżej, aż do checkpointu, słychać było ciągłe świdrujące brzęczenie silnika unoszącego się wysoko drona. Ale nie licząc tych miejsc, wojsko prawie zniknęło z ulic. Żołnierze byli jeszcze tylko przy magistracie i obok posterunku policji, teraz przeniesionego do jednego z pomocniczych budynków. I nie stali już na ulicy, tam były tylko transportery. Żołnierze stali na podwyższeniach i balkonach, obserwując ulice zza przyciemnianych szyb gogli. Policjanci też przestali chodzić samotnie albo parami. Zawsze, kiedy ich widziałem, to przynajmniej kilku. Kopalnie – przynajmniej te, których szyby byłem w stanie dojrzeć – działały tylko w trybie utrzymania. Łatwo to poznać, kiedy całe życie mieszka się obok – dym z wież był rzadszy, zapach powietrza zupełnie inny. Windy jeździły wolniej.

Co jednak nie znaczyło, że nie było morloków – wypełniali całe ulice, chodzili grupami, czasem coś krzyczeli, a czasem po prostu rozmawiali – albo śpiewali. Wszędzie słyszeliśmy piosenkę. Ludzie nucili ją, dobiegała z barów i kaplic, unosiła się nad grupami, zbierającymi się przy kopalni. Większość z tych, których widzieliśmy, nosiła w widocznych miejscach medaliony z numerami, takie, jaki miał Casper… zanim Casper zniknął, znaczy. Na nas patrzyli jakoś nieprzyjaźnie, ale nikt nie podchodził, nawet jeden taty kolega z pracy, którego mijaliśmy, tylko opuścił głowę i nie przywitał się. Raz ktoś wrzasnął: “I jak tam, pionierzy pierwszej kategorii?” i zaśmiał się głośno, ale tata nic nie odpowiedział, tylko przyśpieszyliśmy.

Szliśmy do kolegi taty, który pracuje w transporcie. Tata ma tam wielu kolegów, ale wujek Percival jest z nich najlepszym i kilka razy był u nas w domu i zawsze miał coś dla mnie. Teraz jednak, choć był bardzo miły, wyglądał na zmartwionego naszą wizytą. Zapytał, jak z mamą, a tata powiedział, że czas dopiero pokaże, ale – dodał patrząc na mnie – wszystko wydaje się zmierzać ku dobremu. Wujek powiedział, że mama jest bardzo silna, a potem dał mi batonika i powiedział, że mogę podłączyć monitor na jego stanowisku do symulatora. Bardzo lubiłem symulator, bo w nim mogłem sam jeździć ciężarówką z urobkiem aż do punktu przeładunkowego, a wujek ustawiał wszystko w ten sposób, że było prawie tak, jak naprawdę. I dzięki tej grze naprawdę wiedziałem, jak dojechać do punktu, bo wszystko było bardzo dokładne. A na pewno umiałbym powiedzieć komuś, jak miałby jechać. I ja grałem, a tata rozmawiał z wujkiem. Bardzo długo, bo zdążyłem zrobić całą trasę raz, a potem wrócić, chociaż na symulatorze Kompleks 28 był zupełnie taki sam, jak kiedyś. Czysty i uporządkowany, i nigdzie nie było napisów ani czołgów. I o wiele milszy niż dziś. Potem tata powiedział, że to już i pożegnałem się z wujkiem Percivalem. I poszliśmy.

Zaczepili nas w drodze do domu, koło baru. A właściwie kawałek za, wyszli z baru i poszli za nami. I chociaż tata mnie pociągnął, to i tak nas dogonili. Schowałem się za nim, a on obrócił się do nich i zapytał, czego chcą, a oni mu powiedzieli, że tu nie jest miejsce dla pionierów pierwszej kategorii. Powiedzieli to tak, jakby było źle być pionierem pierwszej kategorii, jak ten człowiek, który za nami krzyczał i się śmiał. I było ich trzech, a nas dwóch, a w dodatku ja byłem mały. Tata powiedział, że nic nie mamy i że nic nikomu nie zrobiliśmy. A tamten powiedział, że my nie, ale oni zrobią. I chyba faktycznie chcieli zrobić nam krzywdę, ale wtedy z ulicy przyszedł inny pan, w stroju roboczym i z trójkątem strzałowego na ramieniu i powiedział, żeby sobie poszli. Tamci odwrócili się, a największy z nich krzyknął, że to nie jego sprawa i że ma sobie pójść, ale ten strzałowy nie chciał. Więc ten duży z baru podszedł do niego i chyba chciał go uderzyć, ale strzałowy był szybszy, zupełnie jak karateka z gier, walnął go mocno w nos. Tamten przewrócił się na ziemię, aż coś w nim chrupnęło. Pozostali dwaj popatrzyli na tego wielkiego, a potem na strzałowego i chyba się przestraszyli, bo podbiegli do leżącego i odciągnęli go na bok. Jeden wyciągnął nawet klucz, ale nie atakował, tylko krzyczał, żeby się od nich trzymał z daleka. A strzałowy tylko patrzył na nich i patrzył zupełnie jakby myślał, czy nie pójść do nich mimo tego klucza. Zamiast tego jednak przyszedł do nas i spytał, czy wszystko w porządku. Powiedział, że mówią na niego Set i że pracuje w Orkden i że chętnie odprowadzi nas do domu. Wyglądał na bardzo miłego – chociaż na kłykciach pięści miał krew – i nawet się uśmiechał, zupełnie jakby z nikim się właśnie nie bił. I poszliśmy razem. Z tyłu zostawiliśmy tych dwóch panów, którzy krzyczeli coś za nami, trochę przestraszeni, a trochę źli, ale Set odwrócił się, zatrzymał i patrzył na nich długo, a oni przestali krzyczeć.

Tata bardzo mu podziękował za pomoc, bo – jak powiedział – robiło się już bardzo nieprzyjemnie. Set na to, że teraz faktycznie jest ciężko i w Orkden ludzie też robią się agresywni, zwłaszcza odkąd powstanie nabiera rozpędu. On sam myśli o tym, żeby się chyba stąd wynieść, jak przyjdzie co do czego. Nie powiedział, co to znaczy, że przyjdzie co do czego, ale tata chyba wiedział, o co chodzi. Powiedział, że sam nie wie i może jeszcze wszystko się wyjaśni. A Set na to, że lepiej tak nie myśleć. Bo wygląda na to, że będzie tylko gorzej i bardziej niebezpiecznie, chyba że dla tych, co w miastach. Odprowadził nas prawie pod same drzwi. Uśmiechnął się jeszcze raz i powiedział, że przykro mu, że dzieją się takie rzeczy i spojrzał na mnie tak miło i powiedział, żebym pilnował swojej myszy. I pokazał na Adelkę, która wyglądała z kieszeni płaszcza. Powiedziałem, że będę.

W domu tata cały wieczór był bardzo smutny. Zrobił mi kolację i zadzwonił do szpitala, ale na razie nie dostaliśmy żadnych wieści o mamie. Potem tylko oglądał info feed na ekranie swojego datapada, bo holo było zniszczone. Dałem mu listę niezbędnych rzeczy, którą miałem zrobić. A on pokiwał głową i powiedział, że zabierzemy się za nie zaraz z rana. Oprócz kredek. Kredki mieliśmy zapasowe.

Na ekranie znowu pokazywali płonącą mapę i zdjęcia któregoś z górskich Kompleksów, zrobione z daleka. Na jednym z rusztowań wisiały takie same kukły, jak u nas na ulicy. A pod nimi wiwatowali ludzie.

14.

Rankiem padał na wpół zamarznięty, zimowy deszcz, taki, na który aż żal wychodzić, jak zawsze mówiła mama. Normalnie, w czasie takiej pogody, ulice Kompleksu 28 pustoszały i byli na nich tylko ci, którzy mieli jakieś ważne sprawy – ale tym razem wydawały się wręcz bardziej pełne ludzi niż zazwyczaj. Wyglądało to tak, jakby wszyscy się tam przenieśli – nawet bary otworzyły zadaszenia, które zwykle o tej porze roku są zamknięte, żeby nie wpuszczać zimna. Ludzie kręcili się tłumnie – w barach właśnie i w kaplicach świętego Nyreema, i na chodnikach, i oblegali place. Na jednym zrobili wielkie ognisko, przy którym, w blasku ognia i górniczych flar, głośno śpiewali piosenkę. I, choć idąc do szpitala, mijaliśmy ich sąsiednimi ulicami, z innej strony budynków ścisłego centrum, to nadal słyszałem chór kilku setek osób. Był tak głośny, że słychać go było chyba wszędzie, nawet poprzez deszcz. Piosenka, taka trochę niewyraźna, ale głośna i śpiewana od strony wznoszącego się nad kompleksem słupa dymu, już w ogóle nie brzmiała ładnie. Była groźna i złowroga, wypełniała głowę niepokojącym rytmem. Miałem wrażenie, jakby w jednej chwili przywoływała wszystkie wspomnienia ostatnich dni.

Wojsko też wyjechało z koszar – nisko nad Kompleksem widziałem czarne kształty dronów, po ulicach przetaczały się transportery, na ich pancerzach siedzieli strzelcy. Mimo deszczu, który bardzo utrudniał widzenie, czułem, że razem z tatą odbijamy się w wojskowych goglach i jesteśmy w nich mali i nic nie znaczący, w ogóle nie przypominamy ludzi. Trudno było powiedzieć, kto jest straszniejszy, ale tata – choć przecież jeszcze niedawno nie lubił wojska – teraz wydawał się prowadzić nas bardziej pomiędzy nich niż w okolice głośnego, wypełnionego śpiewaniem i ogniem, placu.

Tak dotarliśmy do szpitala, teraz pilnowanego przez kilka wozów policyjnych oraz zieloną ciężarówkę, wokół której tłoczyli się żołnierze. Tacie sprawdzono dokumenty – dwa razy, najpierw policjanci, potem wojsko – i sprawdzono nawet moją kartę. I dopiero potem mogliśmy wejść i pójść do mamy. Szpital był spokojniejszy niż go zapamiętałem i sprawiał wrażenie odrobinę bezpieczniejszego. Mama leżała w sali z dwoma policjantami i jeszcze jakąś panią. Nadal spała i nadal była przypięta do pokazującego kolorowe wykresy urządzenia. Pani doktor, która z nami rozmawiała, powiedziała, że to teraz kwestia przede wszystkim samej mamy i tego, jak jest silna. Powiedziałem, że mama jest przecież bardzo silna, a pani doktor na to, że w takim razie w ogóle nie musimy się martwić. Uśmiechnęła się do mnie i dała mi ciasteczko z wymiętego opakowania. I hologram “dzielny pacjent” też mi dała, a potem poszła, ale powiedziała, że możemy zostać jeszcze jakiś czas. To zostaliśmy. Tata powiedział, że może warto opowiedzieć mamie, co u nas słychać – więc opowiedziałem jej o tym, że tata naprawił Panią Misiową i że robił ważne rzeczy, i że niepotrzebnie się martwiliśmy. I że teraz wszędzie jest dużo wojska, ale też trochę dziwnie jest przez piosenkę. Powiedziałem też o wujku Percivalu, a potem o tych trzech górnikach i o strzałowym z Orkden, Secie. I o tym, że nie chodzę teraz do szkoły też powiedziałem, ale dodałem, że nadal się uczę. Z tym ostatnim to nie była całkiem prawda, ale nie chciałem mamy denerwować. A ona spała dalej, ale wyglądała jakoś spokojniej. Albo to mnie się tak wydawało, bo tata chyba nie był przekonany. Ale jak go zapytałem, to odparł, że teraz to na pewno się obudzi i przyjdzie nam zmyć głowy za bałagan w domu i nie zrobione zadania domowe!

Miałem nadzieję, że tak zrobi. Bardzo chciałem, żeby się obudziła. Siedzieliśmy u niej długo, a jak wychodziliśmy, przykleiłem do jej piżamy mój hologram dla dzielnego pacjenta. Bo teraz to przede wszystkim ona musiała być dzielna. Było już późno, kiedy wróciliśmy do domu, ale przynajmniej przestało padać. Tata był smutny, choć udawał, że wcale nie jest, i ja też trochę, ale podtrzymywałem się na duchu tym, że mama jest bardzo silna i dzielna. Chyba bardziej niż tata, choć w zupełnie inny sposób.

Nagle, kiedy jadłem kolację, usłyszeliśmy syrenę i ze wszystkich systemów nagłośnienia rozległ się donośny głos. Mówił, że wojsko wycofuje się z Kompleksu 28 celem zatrzymania fali przemocy i w duchu dobrej woli, wobec mieszkających tu pionierów. Mówił, żeby w tym czasie nie poruszać się w strefie wojskowej, a potem wszyscy mieszkańcy mają zostać na terenie Kompleksu i czekać na rozwiązania prawne, które zostaną im przedstawione. W okresie przejściowym – jak to określił głos – miano na jakiś czas zamknąć i magistrat, i kopalnie, i szkoły, a działać miały tylko szpitale. Kiedy tylko pan skończył, natychmiast zaczął powtarzać wiadomość po raz kolejny i kolejny.

I wtedy rozległ się, słyszalny nawet z domu, wielki rwetes na ulicach, krzyki i śpiewy, i ryki radości. I słyszałem piosenkę, która unosiła się nad Kompleksem jak ciężka, groźna chmura. A potem usłyszałem coś jeszcze.

Tata się śmiał. Śmiał się głośno i jakoś strasznie. I płakał jednocześnie.

15.

Budziłem się w nocy kilka razy. Za każdym razem miałem ten sam sen – tłum morloków o wściekłych spojrzeniach śpiewał piosenkę. W moim śnie była głośna jak burza, jak odstrzał gazu, pożerała wszystkie inne dźwięki tak, że dało się słyszeć tylko ją. Wielu ze śpiewających znałem, byli wujkami z kopalni taty, nauczycielami ze szkoły, moimi kolegami. A oni sprawiali wrażenie, jakby nie znali mnie ani trochę, wyglądali na wściekłych i jakby głodnych. Gdzieś z tyłu, za ich plecami, płonęły magistrat i szkoła, a przed nimi leżała mama i jakiś człowiek bez twarzy skakał po niej ciężkimi, górniczymi butami. Z jakiegoś powodu czułem to dokładnie tak, jak wtedy, kiedy leżałem pod nią, choć teraz byłem daleko. Musiałem krzyczeć, bo kiedy się obudziłem, przyszedł tata. Był w ubraniu – chyba nie spał – mocno mnie przytulił, a potem siedział ze mną. Pokój zrobił się mniej straszny, ale i tak bałem się zasnąć.

Nad ranem usłyszeliśmy szum silników, a zaraz potem nad Kompleksem pojawiły się wojskowe wahadłowce, duże i ciężkie. Pomyślałem, że pewnie przyleciały po żołnierzy i tata chyba też tak myślał. Bo powiedział, żebym wziął plecak, który przygotował i poszedł z nim. Zapytałem, co z pluszakami – powiedział, żebym zabrał jednego lub dwa, jeśli się zmieszczą, bo będziemy się spieszyli. I jeszcze, że może uda się przekonać żołnierzy, żeby nas zabrali do miasta.

Nie można wybrać dwóch pluszaków, kiedy ma się ich więcej niż dwa. Bo które miałem zostawić? Przecież musiałem zabrać Adelkę i Piotrusia, Myron też był bardzo ważny, a Pani Misiowa nie mogła tu zostać po tym, co się stało ostatnio. No, a jak się zabierze Panią Misiową, to trzeba i Pana Misia… I stałem tak w pokoju, aż w końcu tata przyszedł i zapytał, dlaczego nadal jestem nieubrany, bo musimy już iść, a ja powiedziałem, że nie mogę wybrać, kogo zabiorę i tak nie można. Tata naraz krzyknął, żebym wybrał w końcu jakiegoś cholernego pluszaka i zaczął się ubierać, bo zostawimy je wszystkie. I był chyba naprawdę zły. Usiadłem na łóżku i zacząłem płakać, bo przecież… no nie mogłem tego zrobić. Tata przez chwilę na mnie patrzył, a potem usiadł obok i mnie przytulił. I przeprosił. Powiedział, że taki jakiś jest dzień, że wybuchnął całkiem bez sensu. I ostatecznie zapakowaliśmy wszystkie, choć niektórym było niewygodnie, bo Misiowie byli wciśnięci do plecaka taty, strasznie pognieceni. A Myrona przypięliśmy paskiem na zewnątrz.

Dotarliśmy do garnizonu razem z tłumem ludzi, którzy najwyraźniej też chcieli odjechać z żołnierzami. Rozpoznałem kilka osób, które pracowały w inżynierii, jak tata. I była pani dyrektor szkoły z małą walizką, i dwóch policjantów. I jeszcze kilka osób z obsługi magistratu. Ale nikt nas nie chciał wpuścić, a pan oficer przy bramie powiedział przez megafon, że to wojskowa operacja i cywilom nie wolno tu wchodzić. Ktoś krzyknął, że nie operacja, tylko ucieczka i że chcą nas tu zostawić. A oficer, który chyba tego nawet nie usłyszał, że zarząd Sheffield będzie robił wszystko, co w jego mocy, żeby doprowadzić sytuację do pokojowego końca, a na razie musimy wrócić do domów i czekać na wiadomości. I coś, co nazwał “opcjami prawnymi”. A ludzie tylko się śmiali i przeklinali, ale żołnierze nie zwracali na to uwagi. Stali tylko, a za nimi był transporter i nawet jeden czołg. Jego lufa mierzyła w ulicę za nami, ale trudno było nie bać się, że mógłby w nas przypadkiem trafić, gdyby strzelił. Co jakiś czas pan oficer powtarzał przez megafon to, co powiedział na początku. Czasem mówił, że administracja zrobi wszystko, by chronić obywateli i nie musimy się obawiać, bo wydarzenia w Kompleksie 28 będą bacznie obserwowane i wojsko będzie gotowe podjąć interwencję, gdyby coś szło nie tak. Ale ja myślę, że chyba łatwiej byłoby im interweniować, jakby byli na miejscu? Inni chyba też tak myśleli, bo byli coraz głośniejsi i coraz bardziej źli.

I w końcu ktoś rzucił się naprzód, ale wtedy żołnierze za panem oficerem podnieśli karabiny i strzelili kilka razy w powietrze. Karabiny strzelają bardzo głośno, ale teraz, tutaj, były chyba najgłośniejsze na świecie, jakby nagle przyszła burza z piorunami. I wszyscy się zatrzymali. I usłyszeliśmy z megafonu, że wojsko jest gotowe użyć siły, jeżeli zostanie zaatakowane. I że mamy się rozejść. Ale ludzie się nie rozchodzili i faktycznie wyglądało to tak, jakby zupełnie przestali przejmować się bronią, tak bardzo chcieli dostać się na promy.

Zatem nie rozeszliśmy się. Zamiast tego ja i tata przepchnęliśmy się przez tłum do oficera. On spojrzał na nas z góry – był wysoki, jak zresztą wielu żołnierzy – zza swoich gogli. W ich szybce widziałem zniekształcony obraz mój i taty i ludzi za nami. W ogóle nie wyglądaliśmy jak ludzie, bardziej jak jakieś pokrzywione lalki i przez chwilę zastanawiałem się, czy on właśnie tak nas widzi.

Tata się nie zastanawiał. Powiedział za to, że jest pionierem pierwszej kategorii i on i jego rodzina są zagrożeni i muszą się stąd wydostać. I jeszcze, że jego żona – znaczy mama – jest w szpitalu i bardzo potrzebuje pomocy i to naprawdę ważne. Żołnierz długo stał nieruchomo, jak posąg. Wreszcie powiedział, a mnie wydawało się, że tylko mi się to śni – “Proszę ją tu przywieźć”. Tata też chyba nie mógł uwierzyć, bo teraz z kolei on się nie ruszał. A potem szybko pokiwał głową i pociągnął mnie za rękę z powrotem w tłum. Ludzie oglądali się za nami i niektórzy również podchodzili do pana oficera i on wszystkim coś mówił. Kiedy biegliśmy w stronę szpitala widzieliśmy innych, którzy też wracali, ale tym razem nie byli już wściekli, tylko wyglądali jak ludzie, którzy bardzo się śpieszą i mają wielką, wielką nadzieję. Zupełnie jak my.

Całkiem straciłem dech, kiedy dobiegliśmy do szpitala i tata też trochę, ale powiedział, że bardzo potrzebuje ambulansu, bo musi przewieźć mamę na lotnisko i to jest bardzo ważne, bo trzeba się spieszyć. Ludzie w szpitalu najpierw w ogóle nie chcieli nam pomóc, ale tata krzyczał i prosił, i przekonywał, aż w końcu chyba zobaczyli innych, którzy zaczęli tu docierać i uwierzyli. I faktycznie, NAPRAWDĘ znalazła się i karetka, i pielęgniarz, i ułożyli mamę na noszach – nadal spała, a na piżamie miała holograficzną naklejkę “dzielny pacjent” – i pojechaliśmy na sygnale i tata wreszcie się uśmiechnął i pogłaskał mnie. A ja przytuliłem Adelkę i trzymałem mamę za rękę. Cała ta jazda była straszna, ale też wspaniała, bo byliśmy znowu razem.

Kiedy już byliśmy blisko, usłyszeliśmy głośne krzyki i wycie silników. I chyba – choć nie wiem dokładnie – nawet strzały też, jakby znowu strzelano na postrach. Karetka zwolniła, czyli musieliśmy już zbliżać się do ludzi, którzy tam stali. Zastanawiałem się, czy nas przepuszczą, bo przecież było ich tak wielu. Najpierw pielęgniarz, a potem tata przeszli do kabiny kierowcy i wyjrzeli na zewnątrz, a potem pojazd zatrzymał się całkiem. Nagle tata obrócił się i wtedy się przestraszyłem. Nie śmiał się już, był całkiem biały, jak ser albo mleko. I nic nie mówił, kiedy wyszliśmy przez tylne drzwi, trochę naprzeciwko jadących w naszą stronę karetek, które też zwalniały i zatrzymywały się jedna po drugiej.

Brama do garnizonu była wyłamana, wokół niej leżało kilkunastu może ludzi, przy niektórych kucali inni. Nie było już tłumu, a raczej był, ale nie tutaj. Widziałem ludzi dalej w środku, tam, gdzie niedawno stały pojazdy. Krzyczeli i wygrażali w niebo pięściami. Mogłem tylko trzymać jedną dłonią rękę taty – teraz drżącą i wcale nie taką silną, jak zawsze – a drugą głaskać Adelkę, chyba nawet bardziej przestraszoną niż ja.

Wahadłowce były szybko malejącymi kształtami na niebie. Lecąc na wschód, w stronę Hillsborough, robiły się coraz mniejsze i mniejsze, aż zamieniły się najpierw w przecinki, potem w kropki. A w końcu zniknęły za horyzontem.

16.

Ekstremiści przyjechali nocą, kilka godzin po tym, kiedy zniknęli żołnierze. Nie spałem wtedy i mogłem ich zobaczyć nawet z domu. To znaczy mogłem zobaczyć, że są. Bo ani jednego ekstremisty nie widziałem na własne oczy. Ale wiedziałem, że są, bo nad centrum Kompleksu zrobiło się bardzo jasno, jakby znowu rozpalili ognisko, potem rozległy się krzyki i chyba wiwaty. Wreszcie, jak ostatnio prawie codziennie, śpiewano piosenkę, która niosła się jak ciężka mgła ponad domami i ulicami, tak mocno dudniąc, że prawie ją widziałem. Potem słyszałem strzały, ale nie takie, jak wcześniej, nie pojedyncze, tylko długie, długie serie, jakby ktoś strzelał po prostu po to, żeby robić hałas. I znowu krzyczano. I tak do rana.

O świcie tata zabrał mnie i poszliśmy do wujka Percivala. Było zimno i mgliście, ale nie było już słychać żadnych hałasów, więc myśleliśmy, że jakoś damy radę. I faktycznie, ludzi nie było. Byli za to ekstremiści – widzieliśmy ich przy placu pod magistratem. Na początku myślałem, że to żołnierze wrócili do miasta – bo zobaczyłem ludzi w mundurach i goglach, którzy siedzieli na wojskowym offroadzie, jakby pilnowali porządku. Ale to nie było wojsko. Zachowywali się inaczej, a na pomalowanych na czerwono drzwiach offroada nabazgrali wielkie X. Żołnierze nigdy by tak nie zrobili – ci ludzie musieli być ekstremistami, którzy się za nich przebrali. Zobaczyliśmy ich, kiedy przechodziliśmy przez ulicę, prowadzącą do magistratu. Oni też nas zauważyli, bo offroad ruszył i – nie za szybko – podjechał do nas. Żołnierz-ekstremista, który siedział w górnym włazie, pochylił się w naszą stronę i zapytał, dokąd idziemy. Tata powiedział, że mieliśmy się spotkać ze znajomym, bo potrzebujemy paru drobiazgów do nauki dla mnie, a on jest technikiem. Zdziwiłem się, bo tata nie mówił mi nic takiego, ale postanowiłem być cicho. Ekstremista spojrzał na mnie, zdjął hełm i gogle i uśmiechnął się. Wyglądał całkiem miło. “Nie martw się, dzieciaku”, powiedział. “Niedługo szkoła znowu ruszy – jak tylko znajdziemy odpowiednią kadrę”. Nie wiedziałem, co miał na myśli, bo przecież nasza szkoła miała już nauczycieli, ale tata ścisnął mi rękę, więc tylko pokiwałem głową. Ekstremista popatrzył z kolei na tatę i powiedział, że niedługo będzie ogłoszone, że każdy ma się zgłosić do magistratu, żeby dostać kwalifikację do pracy i w ogóle. Zapytał też, co tata robi, a on odpowiedział, że pracuje na kopalni – i ekstremista wyraźnie się ucieszył, potem kiwnął ręką i puścił nas dalej. Kiedy odchodziliśmy, pomachał mi i znowu się uśmiechnął i pomyślałem, że może ekstremiści nie są tacy źli. Ale tata chyba tak nie myślał.

Byliśmy u wujka Percivala całkiem długo i tata z nim rozmawiał, a potem szybko poszliśmy w stronę szpitala. Musieliśmy właśnie wtedy przejść przez plac obok magistratu – ale kiedy tylko tam doszliśmy, tata zatrzymał się, a potem zawrócił i pociągnął mnie do domu. Zdążyłem obejrzeć się tylko raz. I żałowałem.

Pod magistratem stał transporter opancerzony – jak wojskowy, tylko też pomalowany, a obok niego kilku ekstremistów. Rozmawiali i śmiali się. A na ścianie budynku wisieli ludzie. Plac nie był duży i widziałem ich bardzo wyraźnie. Część z nich była zakrwawiona, niektórzy mieli zniszczone ubrania. Niektórzy byli w policyjnych mundurach, a inni nie. I rozpoznałem tam też i księdza Pawła, i imama Mustafę. A najgorsze, naprawdę najgorsze było to, że obok nich wisiała pani dyrektor szkoły.

Do domu wróciliśmy prawie biegiem. Tata powiedział, że on musi sprawdzić, co z mamą, a ja mam siedzieć w domu i się nie ruszać, i zamknąć drzwi, i nie odzywać się, jakby ktoś wołał, chyba żeby on. Upewnił się kilka razy, że zapamiętałem i poszedł, a ja zostałem sam. Zebrałem wszystkie pluszaki i usiadłem tak, żeby patrzeć przez okno – ale by nikt nie mógł mnie zobaczyć. Bardzo uważałem. Ale chyba nikt mnie nie szukał, choć z czasem na ulicy przybywało ludzi. Wielu się cieszyło – nosili kolorowe ubrania, które mieli porozpinane, mimo że było zimno. Wiwatowali na cześć przejeżdżającego offroada z ekstremistami, którzy podnosili karabiny i strzelali w powietrze. Inni jednak przechodzili z boku, całkiem opatuleni, nie podnosząc głów. Jak my rano.

Piosenka była wszechobecna. Nie wiem, dlaczego kiedyś uważałem, że jest ładna. Teraz w ogóle mi się nie podobała. Wyglądało, jakby to ona zamieniła ludzi we wściekłych i skorych do bójek. Jakby ona sprawiła, że wysadzono komisariat i zniszczono kościół starej wiary. Że mama jest w szpitalu, do którego wczoraj, w całkowitej ciszy zawiózł ją ambulans. I to przez nią na magistracie wisieli ci wszyscy ludzie. Jakby ona zabijała.

Tata nie wracał i nie wracał. Zjadłem resztki wczorajszej kolacji i zrobiłem sobie kanapki na sucharkach. Ale jakoś nie byłem głodny i je odłożyłem. Potem pomyślałem, że zrobię też kanapki dla taty, żeby miał co jeść, kiedy wróci. Bo na pewno będzie głodny. A gdy już ułożyłem je na talerzu, przyszła mi do głowy myśl, że warto zrobić więcej kanapek, jakby wrócił z mamą. Więc i je przygotowałem. A potem zrobiłem kawę, bo tata lubi kawę i mama też, choć trochę inną. I kiedy już to wszystko przygotowałem, to ściemniło się na zewnątrz, ale bałem się zapalić światło, bo przecież miałem udawać, że mnie tu nie ma. Postawiłem kolację dla rodziców na stoliku, a potem zebrałem wszystkie zwierzątka i usiadłem na łóżku.

Czas mijał, zrobiło się zupełnie ciemno, tylko przez okno z ulicy wpadało światło latarń. Daleko od domu znowu ktoś zaczął strzelać – chyba w powietrze, tak jak z offroada wcześniej. Czas mijał.

A ja czekałem.

17.

Musiałem zasnąć, kiedy tak czekałem, bo tata obudził mnie w nocy. Nie pamiętam, co mi się śniło, ale musiało to być coś strasznego, bo w pierwszej chwili, kiedy zobaczyłem go w ciemności, bardzo się wystraszyłem. Ale tylko przez moment, bo potem się zorientowałem, że to on.

Było bardzo ciemno i dość cicho, tylko z daleka dało się słyszeć krzyki, tak jak wczoraj – ale one też były dużo cichsze. Tata, w świetle latarni ulicznych i małej lampki, którą zapalił w przedpokoju, wyglądał na bardzo zmęczonego. Jego twarz była niemal zupełnie szara, a oczy zatarte. Był też cały spocony, jakby dopiero co biegł. Zapytałem go czy wszystko w porządku, a on przez chwilę jakby się zastanawiał, a potem bardzo mocno mnie przytulił i powiedział, że tak, że jest po prostu bardzo zmęczony, bo wszystko trwało dłużej niż planował i martwił się, co ze mną. Ale zupełnie nie brzmiał, jakby było dobrze. Właściwie to brzmiał tak, jakby bardzo trudno mu się mówiło. Potem dodał, że będziemy dziś w nocy jechać do miasta, do Hillsborough. I że wszystko pozałatwiał, więc będziemy jechać ciężarówką wujka Percivala, my i kilka innych osób, które też chcą wyjechać z Kompleksu. I że, jak dobrze pójdzie, to święta spędzimy już tam. Z dala od ekstremistów i strzałów w nocy. I piosenki.

Z dala od wiszących na ścianie magistratu ludzi.

Powiedział, że muszę wziąć swój plecak i zabrać wszystko, co potrzebne, bo możemy tu przez jakiś czas nie wrócić. Sam wziął wielką torbę i powiedział, że on spakuje swoje rzeczy, ale ja też muszę. Zwłaszcza to, co uważam za naprawdę potrzebne. Tylko to strasznie trudne, bo przecież mam bardzo dużo najważniejszych rzeczy. Przez to pakowanie zajęło mi bardzo dużo czasu, a tata, który skończył wcześniej, stał w drzwiach i patrzył na mnie dziwnie. I parę razy jakby chciał coś powiedzieć, ale kiedy patrzyłem na niego, to tylko mi machał.

Godzinę później pod dom podjechało auto i dopiero wtedy wyszliśmy. Kierował Gort, pomocnik wujka Percivala. Zawiózł nas do parku maszyn, gdzie już czekała ciężarówka, taka jaką zwykle wozi się rudę i ekipy do przeładunku mersennu. Tylko teraz była pusta, a obok niej stało mnóstwo ludzi i wszyscy mieli torby, jak my. I był tam nasz nauczyciel historii, i dwóch policjantów, i dwóch ludzi z pracy taty. I trochę moich kolegów i koleżanek ze szkoły, z rodzicami. I nawet pan Set, strzałowy z Orkden, który już raz nas uratował. I to on podszedł do nas pierwszy – przywitał się i uśmiechnął do mnie. Był zupełnie spokojny, zupełnie jakby nie działo się nic groźnego i jakoś ja też zrobiłem się od tego mniej przestraszony. Potem rozmawialiśmy z wujkiem Percivalem. Pogłaskał mnie po głowie i powiedział, że bardzo współczuje – pewnie miał na myśli to, że wyjeżdżamy. A tata tylko pokręcił szybko głową i zapytał, kiedy jedziemy. Wujek powiedział, że niedługo, bo jeszcze nie wszyscy są. I zapytał czy mamy na posmarowanie, na co tata wyjął z saszetki wszystkie łańcuszki i błyskotki, jakie mieliśmy w domu i trochę pieniędzy, ale nie chip kredytowy, tylko płytki – chyba nigdy nie widziałem ich aż tylu, bo ich się bardzo rzadko już używa. I wujek powiedział, że powinno wystarczyć. A potem, że będziemy wsiadać i dla nas będzie miejsce w przedziale dla ekipy załadunkowej, bo – jak dobrze pójdzie – da się tam wszystkich z dziećmi upchać, a luźni – tak powiedział, luźni – będą jechać z tyłu. Dał mi też tablet, który pozwalał oglądać widok z kamer ciężarówki, żebym się nie nudził w drodze.

No i zapakowaliśmy się do ciężarówki i ruszyliśmy. A tuż za bramą garażu stały dwa offroady ekstremistów i sami ekstremiści też tam byli, dokładnie na naszej drodze. Ciężarówka zatrzymała się powoli i byłem prawie pewien, że oni nie będą chcieli, żebyśmy wyjechali. Ale wujek Percival wcale nie był przestraszony – widziałem to przez okienko, prowadzące do szoferki, i przez kamery. Wyszedł z ciężarówki, chwilę z nimi porozmawiał i dał im torbę, do której, jak widziałem, wrzucił rzeczy od taty. I powiedział “Wesołych świąt, chłopaki”, a oni pomachali mu i wrócili do aut.

Ciężarówka ruszyła.

Myślałem że teraz skręcimy pod szpital, ale zamiast tego ciężarówka pojechała prosto poza Kompleks, drogą prowadzącą w stronę centrum przeładunkowego. I zapytałem, co się stanie z mamą, bo przecież musimy ją zabrać, a tata na to, że mama musi zostać w szpitalu, bo jest chora i podróż byłaby dla niej prawie niemożliwa. I że jak już będziemy w mieście, to przyjedziemy po mamę specjalną karetką. Próbowałem wytłumaczyć mu, że nie, tak nie można, bo przecież tam się złe rzeczy dzieją, a mama pracowała w szkole, jak pani dyrektor, której zrobiono krzywdę i kto mamę obroni, i że ona nie może czekać. I próbowałem przepchnąć się do przodu, gdzie było okno do szoferki i krzyknąć do wujka Percivala, żeby zawrócił ciężarówkę i podjechał chociaż jeszcze pod ten szpital. Ale tata mnie trzymał, a inni ludzie patrzyli na nas bardzo dziwnie, a niektórzy jakby smutno. A ja krzyczałem i krzyczałem, ale wujek Percival musiał nic nie słyszeć. Chciałem się wyrwać, a wtedy tata przytulił mnie bardzo mocno i powiedział, żebym nie płakał, bo on tu jest i nic złego mi się nie stanie. Jednak tu nie o mnie chodziło, tylko o mamę…

We wstecznej kamerze ciężarówki Kompleks robił się coraz mniejszy i mniejszy, i byliśmy coraz dalej i dalej od mamy. Tata ciągle mnie przytulał i zdawało się, że próbował coś mówić, ale nie dawał rady. Jego łzy ściekały mi na kark, mokre i gorące.

18.

Niewiele pamiętam z jazdy ciężarówką. Tylko to, że na początku krzyczałem i głośno płakałem. Krzyczałem na tatę i na wujka Percivala. Że zostawili mamę, że ona teraz jest chora i zupełnie sama w Kompleksie, i nikt jej nie pomoże, bo nas już tam nie ma. Pamiętam, że biłem tatę w pierś i krzyczałem na niego, że jest zły, bardzo zły. A tata po prostu siedział i łzy leciały mu po policzkach. I w końcu mi powiedział. Że już jej więcej nie zobaczymy. Że lekarze zrobili wszystko, co mogli, ale im się nie udało i to dlatego zdecydował, że wyjeżdżamy tej nocy. Bo w Kompleksie już niczego dla nas nie było.

I znowu płakałem. Długo, przytulony do taty. W końcu już nie mogłem, więc po prostu siedziałem i nic nie mówiłem. Myślałem o mamie. I o tym, jak wyszliśmy razem szukać taty, jak krzyczała do policjanta. I jak drżała, kiedy ktoś po niej skakał. I jak powiedziała w karetce, że musi zobaczyć tatę. I o niej z plakietką “dzielny pacjent” na piżamie, i jak mi czytała bajki, i robiła kolację, i odprowadzała do szkoły, i o wszystkim – wszystkim – czego już więcej nie będzie. Zupełnie. To przez to, że tak się bałem. Gdyby mnie nie zabrała ze sobą tam, gdzie ją poturbowali, to może inaczej by się to skończyło. I chyba to była moja wina, a nie taty. A może jego, bo pojechał pracować z wojskiem? Bo przecież ktoś musiał coś zepsuć, że to wszystko się wydarzyło. Musiał. Siedziałem i przytulałem Adelkę i Piotrusia, ale nawet ich miłość zupełnie mi nie pomagała.

Ciężarówka jechała przez szarą i jednolitą przestrzeń. I ja też czułem się jakiś taki szary. Chyba coś jadłem, ale nie pamiętam dokładnie. Miałem potem okruszki na spodniach, więc tak mi się wydaje. Jechaliśmy do miasta. Zawsze chciałem tam trafić, ale teraz zupełnie nie mogłem się tym cieszyć. Zupełnie nie tak to miało wszystko wyglądać jeszcze dwa tygodnie temu. Dwa tygodnie temu wszystko było przecież jeszcze prawie normalne, a dziś… Dziś nie było nic.

W końcu jednak – po dniu albo po stu dniach, nie wiem – zobaczyliśmy w oddali światła Hillsborough.

Miasta na Sheffield są wielkie. W samym Hillsborough mieszkało tyle ludzi, co w dziesięciu może Kompleksach, było tam mnóstwo kolorowych świateł i żadnych kopalń. A wokół miasta – więcej efektów terraformacji, znaczy trawa Crobe’a i strumyki, i nawet trochę drzew, i szeroka i dobrze oświetlona droga. Wszystko wyglądało trochę jak z innego świata. Tylko że nie dotarliśmy tam – bo na drodze nagle zobaczyliśmy drut kolczasty i szlaban, i żołnierzy w transporterze. Wujek Percival zatrzymał ciężarówkę i wysiadł, żeby z nimi porozmawiać i widzieliśmy, jak podchodzi do nich i przez chwilę rozmawia z oficerem, a także, że tamten kręci głową i coś mu tłumaczy. Trwało to coraz dłużej i dłużej, i wujek Percival wydawał się robić z każdą chwilą bardziej zły, ale w końcu wrócił do nas, żeby nam wszystko wytłumaczyć – że miasto nie przyjmuje nikogo, kto nie załatwi swojego transferu legalnie. Tata zapytał, jak się to załatwia legalnie, na co wujek Percival odpowiedział, że dla morloków wkrótce mają być otworzone biura transferowe w kompleksach, ale tutaj będzie też biuro lokalne, w którym będzie można się ubiegać o możliwość wejścia. Ale nie wiadomo kiedy, bo na razie są jakieś trudności. A tak normalnie, to biuro jest w magistracie. Ale do magistratu teraz nie można wjechać, jeśli się jest morlokiem.

Ludzie się wściekli. Ktoś zapytał, co w takim razie mamy robić, a wujek Percival pokręcił smutno głową i odparł, że żołnierze mówią, że mamy wrócić do domu i czekać, aż otworzą się “odpowiednie drogi”. Ktoś się zaśmiał, a ktoś inny zaczął głośno przeklinać. A jeszcze inny zwrócił uwagę, że są tu dzieci, ale przeklinanie nie ustało i wszyscy byli źli, a przede wszystkim chyba bardzo się bali. Wujek rozmawiał chwilę z tatą i powiedział, że zobaczy, co się da zrobić. Siadł za kółko i zawróciliśmy, zrobiliśmy wielkie koło i spróbowaliśmy podjechać od innej strony. Ale tu też był płot i żołnierze – wszystko bardzo nowe. Dziwiłem się bardzo, bo przecież taki płot na pewno nie zatrzymałby ekstremistów, gdyby przyjechali ze swoimi off-roadami i transporterami z czerwonymi burtami.

Wtedy pan Set – ten strzałowy – powiedział, że może da się przejechać przez las i on kiedyś był w mieście i wie, że są tu mało uczęszczane miejsca, przez które można przejechać. I wujek Percival zebrał wszystkich i powiedział, że spróbujemy, ale jak tylko dojedziemy do miasta, to trzeba będzie natychmiast próbować iść do magistratu, żeby się zarejestrować, zanim nas zamkną. Ktoś powiedział, że zamknięcie w mieście nadal może być lepsze od powrotu, a potem ludzie się zaśmiali, ale zupełnie nie było wesoło.

Ciężarówka ruszyła – najpierw drogą, a potem przez las i chociaż była terenowa, to i tak mocno nią rzucało i jedna dziewczynka zwymiotowała, a kilkoro dzieci, mniejszych ode mnie, zaczęło płakać. Ale jechaliśmy naprzód, podskakując tylko na wybojach i widzieliśmy już światła miasta i wysokie wieże zabezpieczenia elektronicznego, sterczące w górę jak szyby kopalń. Zaraz potem błysnęły światła i zatrzymaliśmy się gwałtownie. Okazało się, że wszędzie stoi wojsko. Żołnierze w hełmach i goglach podeszli i powiedzieli, że jesteśmy tu nielegalnie i musimy sobie iść. Dużo krzyczeli i zaglądali do ciężarówki, wymachiwali bronią, zupełnie jak wcześniej ekstremiści, jednak nie strzelali. Wujek powiedział, że już nas zabiera, ale oni powiedzieli, że on nie, bo on jest przemytnikiem i będzie “deportowany”. I wujek zaczął krzyczeć, że przecież go zabiją, a oni złapali go za ręce i nogi i wynieśli do transportera, który zaraz odjechał. I zostaliśmy tylko my – w unieruchomionej ciężarówce – i żołnierze naprzeciw nas.

Tata wysiadł i zapytał, co w takim razie mamy robić. Pan oficer, stojący naprzeciwko niego powiedział, że tak naprawdę powinniśmy wracać do domu. Ale żeby coś załatwić tutaj, to odpowiednie rozwiązania, zgodne z prawem, będą wdrażane niedługo. Jednak linii granicznej miasta przekroczyć na razie nie możemy. Ktoś zza taty krzyknął, że ile to jest “na razie”. A żołnierz na to, że on nie wie. Ale jak będzie wiedział, to powie.

Kilka osób próbowało ruszyć ciężarówkę, ale w coś się wkopała i została tak, jak stała. A my razem z nią. Morlokowie spróbowali zabrać z niej bagaże i zrobić tymczasowe obozowisko, żeby było gdzie spać i przygotować jedzenie. Choć chyba najpewniejsza była nadal ciężarówka, więc spać mieliśmy w środku. Tata powiedział mi, że to tylko chwilowy problem i niedługo tutejszy magistrat coś wymyśli i będziemy mogli w końcu wjechać. I że to będzie jak taki biwak, przedświąteczny biwak. Zebraliśmy więc paliwo, które parę osób miało, trochę gałęzi i zrobiliśmy ognisko. Żołnierze krzyczeli, że nie wolno palić drewna z lasu, bo ono należy do Hillsborough i to nielegalne, ale nie przychodzili zabierać nam gałęzi. Więc i tak paliliśmy, bo było zimno.

I ktoś zaśpiewał piosenkę i jedliśmy jedzenie w puszkach. Ja też nagle poczułem, jak bardzo jestem głodny. Kilkoro dzieci śmiało się – a nawet paru dorosłych, choć wydawało mi się, że tak naprawdę wcale im nie było do śmiechu – ale ja nadal nie mogłem. Myślałem o tym, co powiedziałaby mama. I co by zrobiła. Na pewno miałaby jakiś sposób, żeby z tego wybrnąć.

Siedziałem przy ogniu i jadłem konserwę. Patrzyłem na żołnierzy, a oni patrzyli na nas. Za nimi przyjechały dwie kolejne ciężarówki i jakieś osoby zaczęły rozwijać drut kolczasty…

19.

W nocy przyjechało więcej ludzi, takich jak my. Pochodzili z różnych Kompleksów – niektórzy wyruszyli długo przed nami, inni dopiero niedawno. Część z nich przyszła piechotą, a inni przyjechali, ale wszyscy mówili o tym samym – zatrzymano ich na drodze, więc próbowali szukać innego wejścia do miasta. Zauważyli dym nad zagajnikiem i ruch, i myśleli, że jest tu obóz tymczasowy – więc przyszli. A kiedy okazywało się, że to tylko my, byli zawiedzeni, jednak zostawali, chyba dlatego, że nie mieli dokąd iść. Bo przecież wszędzie był ten płot z drutu i wartownicy.

O poranku z miasta przyjechało więcej pojazdów – ludzie podeszli bliżej płotu i wojskowych, bo wszyscy myśleliśmy, że to przyjeżdżają po nas. Ale nie. Zamiast tego wyszli z nich tacy… no trochę jakby żołnierze, ale jednak nie całkiem. Mieli bardzo różne mundury i całkiem inaczej wyglądali – nie tylko różnili się od żołnierzy, ale i nawet między sobą. Nawet broń prawie każdy miał inną. Choć, musiałem przyznać, mieli jej nawet więcej niż żołnierze, bo większość miała jedną w rękach i drugą na plecach, a czasem jeszcze trzecią. Nie wszyscy mieli też hełmy i gogle, zamiast ciężkich wojskowych zestawów łącznościowych nosili lekkie słuchawki. Jeden z nich miał kapelusz z szerokim rondem i palił cygaro, a inny czapkę z daszkiem, założoną tyłem naprzód, jeszcze inny taki wymięty kapelusz. Ten z cygarem nosił okulary przeciwsłoneczne, chociaż wcale nie było słońca. Kilku miało chusty z trupimi czaszkami. Pan Set powiedział, że to Falanga Kryzysowa, wsparcie dla wojska w wypadku nagłej potrzeby. Myślałem, że chodzi mu o ekstremistów, ale jak to powiedziałem, to pokręcił głową i powiedział tylko, że ludzie z miasta myślą raczej o innych kryzysach.

Choć drzewa osłaniały nas od wiatru, to i tak poranek był bardzo zimny. Trzymaliśmy się blisko ciężarówki, która miała ogrzewaną przednią część, w której jechaliśmy. Dzieci siedziały w niej na zmianę, a najmniejsze cały czas. Ja się do tych najmłodszych nie zaliczałem, więc często byłem na dworze i dużo chodziłem po naszym obozowisku.

Ludzie byli tam różni – tacy, którzy byli policjantami albo urzędnikami w Kompleksach i uciekli, bo się bali, że ekstremiści zrobią u nich to, co u nas. Inni nie mieli ważnych funkcji, byli tacy, jak my, bo wysoko w górach wszystkich, którzy byli pionierami pierwszej i drugiej kategorii, traktowano prawie jak żołnierzy z miasta. Paru przyjechało, bo szukali miejsca do życia – w końcu przecież była zima, a zbuntowane Kompleksy teraz nie miały tyle jedzenia, leków i całej reszty, żeby wystarczyło dla wszystkich, zwłaszcza że podobno w innych miejscach wojsko wysadziło ważne fabryki i magazyny, zanim wyjechało. A niektórym, jak panu Setowi, nie odpowiadało to, co się działo i nie chcieli mieszkać tam, gdzie byli wcześniej. Kilka osób chorowało, a część była długo w drodze i byli nawet bardziej głodni niż my. Dużo, dużo ludzi siedziało przy ogniskach i porzuconych pojazdach. Tata i inni dorośli starali się jakoś nimi zajmować. Bo trzeba było czekać, aż miasto postanowi, co dalej. Znaleźliśmy wejście do publicznej sieci bezprzewodowej Hillsborough i niektórzy próbowali z komunikatorów połączyć się z różnymi ludźmi w środku miasta, żeby sprawdzić, co można zrobić. Ale na razie nie dało się zrobić nic.

Często patrzyłem w stronę miasta, ponad płotem i żołnierzami (i trochę-żołnierzami z Falangi Kryzysowej). Widziałem, całkiem niedaleko, wysokie wieże – pan Set powiedział, że to zabezpieczenie cywilnej sieci miejskiej na wypadek ataku SI – a dalej łunę świateł tak jasną, jakiej nigdy nie widziałem na ulicach Kompleksu 28. Na niebie nad Hillsborough unosiły się holograficzne wielkie i piękne istoty, aniołki i święty Mikołaj w saniach, kolorowe gwiazdy… Rety, jak w środku musiało być pięknie. Chciałem tam być, zwłaszcza w tamtej chwili. Dla dzieci z miasta musiał to być niesamowity czas. I dla nas też będzie, jak już wszystko uda się tutaj załatwić. Tak sądził Joshua. A, bo poznałem kilku kolegów i Joshua był jednym z nich. Też miał 10 lat i był bardzo fajny. Przyszedł z Dwudziestki Dwójki z rodzicami, a w międzyczasie mieli strasznego pecha. Bo jak wyjeżdżali, to jeszcze wszystko było w porządku i mieli nawet zezwolenie na zamieszkanie w mieście, chociaż chyba tylko na trochę. Ale kiedy już byli w drodze, to wszystko się zepsuło i po dotarciu tutaj nagle okazało się, że już nie chciano ich wpuścić. Joshua mówił, że jego mama wszystko pozałatwia, bo przecież to jest pomyłka. I dużo się śmiał, znał mnóstwo kawałów, i podzielił się ze mną kanapką. Lepiej się tak czekało, kiedy były inne dzieci, zwłaszcza on.

Po drugiej stronie płotu też powstał obóz, ale inny – obudowany wokół agregatów i namiotów, i wojskowych ciężarówek oraz mniej wojskowych wozów Falangi Kryzysowej. Po południu trochę-żołnierze rozstawili wielką kuchnię i zaczęli przygotowywać jedzenie. Pachniało bardzo ładnie i nawet niektórzy machali do nas znad obiadu, więc poszliśmy z Joshuą zapytać, czy możemy się poczęstować – ale żołnierze nas nie przepuścili. Mówili, że za płot nam nie wolno i musimy zostać i czekać. A potem porozmawiali między sobą i jeden poszedł do trochę-żołnierzy i chyba był na nich zły, bo ci sobie poszli. Potem poszedł gdzieś dalej i wrócił, rozejrzał się i dał mi wojskową rację, taką prawdziwą, i kazał nam się podzielić. Ten drugi powiedział, że tak nie wolno i to wbrew rozkazom i że “Potem nas oblezą, żeby o żarcie żebrać”, a na to pierwszy powiedział bardzo dużo brzydkich słów i kazał temu drugiemu siedzieć cicho. Znaczy innymi słowami. A potem powiedział, żebyśmy uciekali.

Racją podzieliliśmy się z tatą i rodzicami Joshuy. Była pyszna.

Przez cały czas wszyscy próbowali znaleźć sposób, żeby dostać się do miasta. Do wieczora jednak nie udało się to nikomu – ani pytającym żołnierzy, ani tym, którzy szukali w miejskiej sieci, ani próbującym łączyć się z komunikatorami ludzi z Hillsborough. Oni chyba zupełnie nie wiedzieli, co się dzieje, bo przecież, gdyby wiedzieli, to już by wszystko było załatwione. Wiedzieli tylko żołnierze i trochę-żołnierze, a oni nie mogli nic zrobić, bo siedzieli tutaj.

Wieczorem, kiedy nikt nie patrzył, poszedłem dalej w las i ułożyłem z patyków mały podest i wyrwałem pierwszą stronę podręcznika z przysposobienia do pracy w Kompleksie. To była ta, na którą mieliśmy wkleić zdjęcie z rodziną. Znaczy z mamą i tatą. I jeszcze z Adelką, którą miałem wtedy w kieszeni, ale nikt o tym nie wiedział, tylko ja. To był wrzesień i wszyscy byliśmy bardzo zadowoleni. Dawno, bardzo dawno. Zawinąłem tę stronę w worek z kanapki z wojskowej racji. I przyłożyłem kamieniami, żeby się trzymał. A potem usiadłem i chyba zacząłem płakać.

Była już noc, kiedy znalazł mnie tata, który z kilkoma innymi poszedł mnie szukać. Nakrzyczał na mnie, że mu nie powiedziałem, że idę i myślał, że się zgubiłem. A potem podziękował ludziom, usiadł ze mną i siedzieliśmy tak obaj i patrzyliśmy na zdjęcie.

Chciałem, żeby mama była tu z nami, tak naprawdę. Bo ja wiedziałem, że jej już nie ma, że umarła – nie byłem przecież głupim dzieciakiem. Ale dla mnie, w środku, to ona ciągle żyła.

20.

Od samego rana lało jak z cebra zacinającym, strasznie zimnym deszczem. Dużo ludzi na szybko przeniesiono do ogrzewanej części ciężarówki i zrobiło się tam bardzo ciasno, ale za to trochę cieplej. Ale nie wszyscy próbowali się schować. Kilka osób zebrało się w grupę i odeszło od obozu, żeby spróbować przekraść się do miasta w innym miejscu teraz, póki nic prawie nie było widać i była szansa, że żołnierze i trochę-żołnierze ich nie zauważą. Wyszli, kiedy jeszcze było ciemno i szybko zniknęli między drzewami, z dala od jaskrawych świateł reflektorów, świecących zza płotu.

Sam obóz pozostał cichy niemal do południa, kiedy deszcz przeszedł, pozostawiając po sobie przenikający do kości ziąb i mokrą, błotnistą ziemię. Na szczęście tata spakował moje najlepsze zimowe buty, mogłem więc chodzić po błocie, a one nie przemakały. Inne dzieci też wyszły się pobawić. Ganialiśmy się więc między na wpół zamarzniętymi kałużami, ślizgając na rozmokniętej ziemi, co jakiś czas patrząc w stronę płotu i żołnierzy i – daleko za nimi – budynków miasta, choć było widać głównie te wieże od SI. Zabawne, że wyszli do nas poza ich krąg – żołnierze wyraźnie bardziej nie chcieli, byśmy się zbliżyli, niż obawiali ataku maszyn. Z drugiej strony, my byliśmy tutaj, a atakujących maszyn nikt nie widział od bardzo dawna. Więc może wydawaliśmy im się gorsi? Joshua powiedział, że to dlatego, że boją się piosenki, bo ona robi straszne rzeczy z ludźmi. Sam widział, że nawet zupełnie normalne osoby, takie co byś w ogóle nie pomyślał, całkiem od niej wariują. Pomyślałem o kolegach taty z kopalni i o tych, co na nas naskoczyli na ulicy, i musiałem przyznać mu rację. Z chwilą, kiedy pojawiały się rozmowy i okrzyki na temat wolności i zrzucenia jarzma i śpiewanie, wszystko stawało na głowie i robiło się bardzo strasznie. Choć może to nie piosenka, tylko dorośli lubią po prostu mieć jakiegoś wroga? Tak bardzo, że jak już go mieli, to nie przejmowali się niczym innym.

Po południu w całym obozie nastąpiło wielkie ożywienie. Dorosłym udało się połączyć z siecią informacyjno-rozrywkową Hillsborough. Na ekranie w ciężarówce można było oglądać to samo, co oglądali w domach ludzie w mieście. Dużo dzieci – i ja też – chciało bajek i, faktycznie, na trochę nam pozwolono. Ale dorośli zamiast tego oglądali wiadomości. Tata mówił, że może być tak, że kiedy okaże się, że tu jesteśmy, mieszkańcy miasta zażądają od magistratu kroków i nasza sytuacja się rozwiąże.

Ale było zupełnie inaczej. Okazało się, że jednak mieszkańcy Hillsborough wiedzieli, że tu siedzimy – nasz obóz był w kilku serwisach informacyjnych i dużo się o nim wspominało. Ale chyba zupełnie nikt nie wiedział ani kim jesteśmy, ani dlaczego przybyliśmy. To znaczy ludzie wiedzieli i byli tej wiedzy bardzo pewni, ale wiedzieli źle. Widziałem program, w którym jakiś pan mówił, że jesteśmy elementem wojny hybrydowej ekstremistów i że chcemy zdestabilizować całe miasto, bo będziemy napływać fala za falą wiedząc, że czeka nas tu dobrobyt. Inna pani obawiała się, że kryją się między nami ekstremiści, którzy chcą wkraść się do miasta i zaatakować innych ludzi. Mówiła, że nie można ryzykować, bo ktoś może umrzeć i wtedy krew będzie na rękach magistratu. Nie chciała jednak, żeby to sprawdzać – to się tutaj nazywa “przetworzenie” przyjeżdżającego, czyli sprawdzenie skąd pochodzi i kim jest i podobno jest to w przepisach – bo to są pieniądze, które da się wydać lepiej. I nawet miasto zmieniło prawo, żeby nie musieć tego robić. Jakiś pan w czapce powiedział, że to szantaż emocjonalny, któremu Hillsborough nie ma obowiązku ani nie powinno ulegać – zwłaszcza przywiezienie dzieci jest bardzo złe, bo widać, że to próba wywołania emocji. Inny zgodził się z nim, mówiąc, że przyszliśmy dostawać tylko wszystko za darmo – chociaż morlokowie przecież dobrze pracują i nawet mama miała kiedyś odznakę dla wzorowego nauczyciela. Był też pan żołnierz, sfilmowany na płycie kosmoportu, który w ogóle nic nie mówił. Za to jakiś redaktor opowiadał, że dowódca zespołu Hex Machina odmawia komentarzy, ale poza kosmoport wyprowadzać swoich ludzi nie zamierza. Następnie trzech ludzi w studio dyskutowało, jak wielki jest to skandal i brak wyobraźni z tymi żołnierzami. I że, na szczęście, jest wielu dzielnych ochotników z Falangi którzy są gotowi bronić bezpiecznych świąt dla obywateli – i nawet pokazano jak trochę-żołnierze wsiadają do ciężarówki. Potem kilku innych ludzi w innym studio śmiało się, że przemytnikom trzeba zapłacić mnóstwo pieniędzy za przerzut do Hillsborough i oni to by chcieli mieć tyle – i znać, że morlokowie są bogaci i mogli zostać z tymi pieniędzmi w domu. Wytykali, że widać u nas wielu mężczyzn i to nie do pomyślenia, żeby ci mężczyźni nie zostali walczyć z ekstremistami, tylko uciekali jak tchórze tutaj i że oni by walczyli, gdyby zaszła potrzeba. A znów poważnie wyglądający, smutny pan grzmiał, że jak ktoś nielegalnie próbuje się wedrzeć do miasta, to sam jest sobie winien. I że ludzie powinni być odpowiedzialni za swoje czyny, a my popełniliśmy przestępstwo. A poza tym przywożenie dzieci zimą do lasu jest skrajnie nieodpowiedzialne i ludzie, którzy robią to dla pieniędzy, są zdecydowanie najgorszego sortu. I chyba to oznaczało, że to bardzo źle.

Nie miałem pojęcia, co o tym myśleć. Bo my naprawdę chętnie byśmy zostali w Kompleksie i załatwili wszystko tak, jak trzeba. Ale przyjechali ekstremiści, a wojsko uciekło i nie można było nigdzie się zgłosić. Ale przecież nie mogłem tego powiedzieć ani smutnemu panu, ani tym paniom, ani temu człowiekowi w czapce, choć może jakbym powiedział, to by się nawet ze mną zgodzili. Wyglądali na bardzo sympatycznych ludzi. Mogłem jednak tylko słuchać.

Dorośli byli bardzo źli na to, co mówili na ekranie i poszli do żołnierzy pytać, kiedy wszystko będzie załatwione, bo przecież nie można nas tak tu trzymać. I strasznie się pokłócili, i było dużo krzyków i rzucania rzeczami. I żołnierze najpierw zaczęli strzelać z armatki wodnej, a potem ją wyłączyli i obrzucili las granatami dymnymi, i znowu ktoś strzelał z armatki wodnej, a wtedy morlokowie szybko uciekli. Choć do nas do obozowiska dotarło ledwie troszkę dymu, a wody nic a nic, wszyscy zaczęli się krztusić i płakać, a niektórzy wymiotować, bo to był specjalny dym właśnie do tego, żeby ludziom było niedobrze. Więc i my zaczęliśmy uciekać, dalej w las, byle dalej od płotu. I siedzieliśmy tam w ciemności czekając, co będzie, ja z Joshuą razem za korzeniem drzewa, tak że trochę widzieliśmy światła przy płocie, a trochę – kiedy się schowaliśmy – nie.

Pierwszy znalazł nas strzałowy Set. Powiedział, że już można wracać i że rodzice nas szukają. Zapytaliśmy go, dlaczego ludzie w telewizji mówili takie rzeczy, a on powiedział, że ludzie są dziwni, kiedy się czegoś boją albo sądzą, że grozi im duża niewygoda. I potrafią być wtedy całkiem straszni, jak na to, jacy zwykle są. Lubią nazywać to rozsądkiem, ale to strach. I zapytałem, czy boją się nas bardziej niż tych maszyn, co kiedyś wszystko zniszczyły. Bo przecież my nie możemy robić takich rzeczy jak maszyny, tak potwornych znaczy. I Set strasznie się zaśmiał i zapytał, skąd w ogóle nam to przyszło do głowy, a ja mu na to, że zupełnie nie boją się nas tak, jak maszyn. Maszyn się boją, bo one mogą ich pozabijać, więc czują przed nimi respekt. Dlatego płot stoi jeszcze z zasięgu wież, bo ten zasięg nie kończy się przy konstrukcjach. Więc nawet jeśli jest blisko końca zasięgu, to jednak w nim, tak na wszelki wypadek. A nawet jakby nie był, to wojsko ma specjalny sprzęt, dlatego zbuntowane maszyny im nic nie zrobią, bo oni specjalnie go tak produkują. A my? Nas się nie boją. I ponieważ nas się nie boją, to mogą chcieć nas tak trzymać w lesie, mimo że nie powinni. Bo mogą. Bo są źli na ekstremistów, ale ekstremiści są daleko i są bardzo groźni. A my jesteśmy tutaj i trochę im ich przypominamy.

Set odprowadził mnie do taty, którego z kilkoma innymi osobami umieszczono w ciężarówce. Tata wyglądał potwornie i aż się przestraszyłem na jego widok. Chyba ktoś rzucił w niego kamieniem, bo miał wielki siniak na twarzy i bardzo się krzywił. Jego oczy były zupełnie czerwone i bardzo płakał, a siedzący obok tata Joshuy przecierał mu oczy i twarz szmatką. Obaj byli przemoczeni. Bardzo się ucieszyli, że nas widzą, ale tata ledwo co mówił, więc wymamrotał tylko, że mnie kocha. Mama Joshuy powiedziała, że żołnierze postrzelili go pociskiem antyrozruchowym, który służy tylko do tego, żeby kogoś chwilę pobolało, a nie żeby naprawdę zranić, i żebym się nie martwił. Ale tata wyglądał na naprawdę zranionego, ruszał się niemrawo, a jego opuchnięta, sina twarz, robiła przerażające wrażenie. Pomogłem mu się przebrać i owinęliśmy go śpiworem. Wypił też trochę wody. Nadal wyglądał źle, ale potem przynajmniej zasnął, choć strasznie chrapał.

Za mną włączone wiadomości mówiły o ataku rozwścieczonych morloków na płot i o tym, że kilku żołnierzy oberwało kamieniami w hełmy, a jeden był poobijany. Oraz że rada obywatelska naciska na magistrat, żeby podjął zdecydowane kroki celem rozwiązania kryzysu, zanim będzie za późno. Ktoś mówił o tym, że na atak trzeba odpowiedzieć siłą, żeby pokazać zdecydowanie. W tle cały czas widać było tego poturbowanego żołnierza, leżącego na ziemi i pomagającego mu sanitariusza. Pan dziennikarz był bardzo zaniepokojony jego losem.

A potem nagle wszystko zniknęło i puścili kolędy i program o tym, jak różni sławni obywatele Hillsborough spędzają święta.

21.

Ze świtem przyszedł – nie uwierzycie! – śnieg. Myślałem, że będę musiał pojechać aż pod biegun, żeby zobaczyć śnieg, ale tym razem był tutaj. Niezupełnie był taki, jak w książkach, spadł wilgotną, cienką warstwą, która zamieniała się w wodnistą maź, kiedy tylko się na nią nastąpiło, ale niewątpliwie był to prawdziwy śnieg. W lesie zrobiło się miejscami białawo i bardzo ładnie. Śnieg topniał nam też na nosach i czapkach, przemaczał rękawiczki i można było robić w nim ślady. To naprawdę wspaniale móc go zobaczyć, bo przecież pod biegun raczej bym nie pojechał. A bardzo chciałem zobaczyć, jak wygląda.

Tata od rana czuł się źle, choć było lepiej niż wczoraj. Opuchlizna trochę zeszła i mógł mówić, ale chyba się przeziębił, bo miał gorączkę i potworną chrypę i bolała go głowa. Dostał, razem z innymi równie poobijanymi, miejsce w ciężarówce – choć ogrzewanie włączone było tam już tylko ledwo-ledwo, żeby na dłużej starczyło. Podałem mu śniadanie, które zrobiła mama Joshuy, ale prawie go nie tknął. Śmiał się, że to bez sensu, żeby jadł, bo przecież i tak praktycznie nie czuje smaku przez zatkane nos i gardło. Powiedział, że lepiej będzie, żebym ja zjadł, to przynajmniej będę mógł szczerze powiedzieć mamie Joshuy, że było dobre. Faktycznie, zjadłem część – resztę wmusiłem w niego – bo przyznaję, że byłem trochę głodny po swojej porcji, ale bardzo się martwiłem. Mama zawsze mówiła, że trzeba jeść dla zdrowia – a on to teraz zdrowia potrzebował, bo dopóki nie trafimy do Hillsborough, to raczej dobrze tu nie będzie.

Wrócili ci ludzie, którzy próbowali wczoraj przejść do miasta. Do wojskowego obozu po drugiej stronie przyjechała ciężarówka i żołnierze wyprowadzili ich z tylnej części, pochylonych i smutnych. Kolorowa grupa Falangi Kryzysowej podniosła krótką wrzawę, ale uciszył ich jakiś oficer, a potem mały oddział, prowadzony przez innego oficera i sierżanta bez gogli, ale za to z plecakiem, zabrał morloków i przyprowadził prosto do naszej ciężarówki. Inni uciekli na boki i tylko my zostaliśmy, znaczy ja, tata i ci, którzy w tej ciężarówce leżeli od wczoraj. Oddział zatrzymał się, a prowadzący go sierżant rozejrzał się dookoła, potem zajrzał do pojazdu, spojrzał na oficera i zapytał czy na pewno, bo może chociaż niektórych. Oficer był dużo młodszy od niego i najpierw popatrzył na niego tak, jakby zobaczył wariata, a potem powiedział, że tak i że wydał rozkaz i tamten ma go wykonać. Sierżant znowu spojrzał na mnie i na tatę, a potem na oficera i powiedział, że w takim razie on będzie potrzebował tego rozkazu na piśmie. I oficer patrzył na niego bardzo długo, a potem wyjął z kieszeni datapad, coś w nim pogmerał i zapytał, czy sierżant jest zadowolony. Sierżant powiedział, że nie, zupełnie nie jest. Potem sprawdził każdego z tych morloków, których złapali i powiedział, że muszą tu zostać. Nie wyglądali dobrze, wyraźnie wczorajsza próba im też się nie przysłużyła, wszyscy byli owinięci w zielone, wojskowe koce i ponuro obserwowali strażników. Sierżant spojrzał na nich jakoś dziwnie – i na mnie też – i chciał chyba coś powiedzieć, ale wystarczył rzut oka na oficera, by tylko machnął ręką. Wyjął z plecaka dwie racje żywnościowe i pakiet medyczny i wrzucił je do naszej ciężarówki, obrócił się na pięcie i kiwnął na swoich ludzi. Oficer przez chwilę patrzył na niego, na pozostałych żołnierzy, na pojazd, ale ostatecznie rzucił tylko, że to dobry pomysł, bo w końcu są tu, żeby pomagać. Ale wcale nie wyglądał, jakby chciał pomóc.

Ci, którzy zostali przyprowadzeni, opowiedzieli nam, że złapano ich zaraz przy płocie i że latają tu drony, które wszystko widzą i nie ma szans, by przejść. Że potem byli w areszcie na skraju miasta – nie zawieziono ich do środka – zostali dokładnie wypytani o próbę przejścia, o obóz i wszystkich w środku. Sprawdzono czy nie są połamani, dano leki i suplementy i nawet nakarmiono. Już myśleli, że wszystko będzie dobrze, ale okazało się, że nikt nie zamierza ich tam zostawiać, tylko mają zostać wywiezieni z powrotem za płot. I kazano im wracać do domów i spróbować legalną drogą, kiedy będzie możliwa. No i przywieźli ich tutaj. Kiedy skończyli opowiadać, wszędzie dookoła zrobiło się cicho i zebrani wokół morlokowie po prostu siedzieli i patrzyli na nich nieruchomymi, smutnymi spojrzeniami. Tata, który usiadł w progu ciężarówki, też. Ktoś powiedział, że to chyba koniec, a ktoś inny, że to tylko znaczy, że po prostu musimy czekać. I jeden morlok, który był mechanikiem, tylko się zaśmiał. To nie był dobry śmiech i aż przeszły mnie od niego ciarki. Potem ludzie wstali i rozeszli się na swoje miejsca.

Było bardzo zimno, więc śnieg przestał od razu topnieć. Dlatego zobaczyłem, że poszli. Siedziałem właśnie, patrząc na tak niedalekie miasto i na oddzielający je od nas płot, który równie dobrze mógł być wielką przepaścią. Tłumaczyłem Adelce i Piotrusiowi, że teraz jest ciężko i dlatego jest tak smutno w obozie, i musimy poczekać, co postanowią ludzie z miasta, kiedy zobaczyłem ich, jak szli. Joshua z rodzicami. Szedł między nimi, każde z nich trzymając za rękę – oddalali się od miasta i szli w głąb lasu. Pobiegłem za nim krzycząc, żeby zaczekał i zapytałem, o co chodzi i czemu idą. I on powiedział, że nie znajdą tu domu i chyba nie ma już na co liczyć. I rodzice postanowili, że spróbują szczęścia wracając do któregoś z Kompleksów. Pożegnał się ze mną i powiedział, że ma nadzieję, że tutaj się poprawi, a ja powiedziałem, że mam nadzieję, że dojdą do celu. I jeszcze, że jak już będziemy w mieście, to zaraz wyślę mu wiadomość i ściągnę jego – i jego rodziców oczywiście – do domu. Uśmiechnął się i poszli. Przez jakiś czas widziałem jeszcze ich sylwetki między drzewami, a potem już tylko trzy linie śladów w śniegu.

Myślę, tak trochę, że źle sądziłem wcześniej. I że tak naprawdę to ludzie z miasta w ogóle nigdy nie będą chcieli nas wpuścić, choćbyśmy nawet złożyli wszystkie dokumenty. Myślę, że po prostu nie chcą nas nigdzie w swoim pobliżu.

22.

Noc była zimna i bardzo nieprzyjemna. W ciężarówce po raz pierwszy przestało właściwie działać ogrzewanie i jedynym ciepłem, które mieliśmy, były koce i inni ludzie. Tata chrapał trochę mniej, dzięki lekarstwom z wojskowej torby, ale i to niewiele pomogło – co chwila budziłem się i sprawdzałem, czy wszystko z nim w porządku, a zasnąć z kolei było bardzo trudno, bo marzłem. W rezultacie, kiedy nadszedł ranek, w ogóle nie byłem wyspany, ani trochę.

Zrobiło się na dworze chyba cieplej, bo śnieg prawie całkiem stopniał, znowu zamieniając się w błoto – ale tym razem ani ja, ani inne dzieci nie wyszliśmy się bawić, ścigać po wykrotach i skakać przez kałuże. Zbiliśmy się tylko w grupkę i owinęliśmy kocami. I opowiadaliśmy sobie historie. Anton mówił o smoku z jaskiń, które leżą niedaleko Szesnastki – on był stamtąd – o tym, że śpi i obudzi się, kiedy morlokowie wezwą go na pomoc. Fajnie byłoby mieć takiego smoka, zwłaszcza teraz. No bo na smoku można przelecieć nad płotem i żołnierzami, a jak zieje ogniem, to i jest ciepło. A znów Sofia opowiadała o cierpliwym górniku, który kopał w ubogim wyrobisku tak długo, aż znalazł skarb. Ja chciałem opowiedzieć moją ulubiona historię o rycerzu Bilbo, który nie bał się niczego i z dzielnymi krasnoludami upolował wielkiego smoka i uwolnił zaklęte miasto. Była to bajka, którą opowiadała mi mama i od razu sobie o tym przypomniałem, jak zacząłem mówić i… no, nie skończyłem. Chciałem opowiedzieć też historię o tym, że Joshua z rodzicami docierają do Kompleksu i wszyscy ich witają. Akurat na święta. Tylko ja sam nie umiałem wymyślać historii, więc tej opowieści nie było. Ale może Joshua sam kiedyś nam o tym opowie.

Jedliśmy właśnie – podzielone sprawiedliwie na wszystkich – śniadanie, kiedy nagle podjechał samochód, ale nie od strony miasta, tylko z zupełnie innej. Wysiadła z niego grupa ludzi w bardzo różnych ubraniach i podeszła do nas. Byliśmy trochę zdziwieni – nie byli przecież z obozowiska, a wojsko nadchodziło zawsze od strony płotu. Kilka osób myślało nawet, że to przyjechali ekstremiści, ale nie. Okazało się, że to byli ludzie z Hillsborough. Przyjechali tu, bo dowiedzieli się, że bardzo potrzebujemy pomocy i przywieźli nam ją. Rety, ile było tam rzeczy! Nowe ogniwo do ciężarówki i jedzenie, i lekarstwa, i nawet ubrania. Choć tych ostatnich to mieliśmy dużo akurat, ale nikt nic nie powiedział, żeby tamtym nie było przykro. I kilku dorosłych dostało komunikatory, żeby móc rozmawiać z ludźmi w mieście. Bo ci, co przyjechali, powiedzieli nam, że oni już pracują nad tym, żeby udało się nas przewieźć i że wszystko będzie dobrze, tylko musimy jeszcze uzbroić się w cierpliwość i wytrwać. I po to te rzeczy. I przywieźli też panią lekarkę, która miała nas obejrzeć.

I robiła mi właśnie badania, kiedy przyszli żołnierze – ci sami, co ostatnio. Pan oficer powiedział, żeby miastowi stąd znikali, bo to jest teren wojskowy. Więc mają zabrać rzeczy i się wynosić, a nie pomagać nam, bo jak będą, to my będziemy tu wiecznie siedzieć i czekać na dalsze jedzenie i leki z miasta. A jak nie, to sobie pójdziemy. I że tamci nie mają prawa tu być. Wtedy jeden z naszych miastowych – taki stary pan – powiedział, że on zajmuje się prawem i nie ma żadnego przepisu, który łamią, bo teren ma zmienić status, ale dopiero od dwudziestego szóstego, a teraz to po prostu las. A w lesie to oni mogą sobie robić, co chcą. A pan oficer na to, że tutaj jest operacja wojskowa, a pan od prawa na to, że nie. Bo operacja wojskowa została określona przez magistrat jako “obrona strefy zabudowanej przed atakami ekstremistów”. A strefa zabudowana jest tam – i pokazał na obóz – a tu jest las. I oni, nie będąc ekstremistami, mogą sobie po nim chodzić, ile chcą.

Pan oficer strasznie się wściekł i powiedział, że tamci ryzykują zdrowiem i życiem, a on za nie odpowiada, bo są obywatelami. A poza tym naprawdę utrudniają operację wojskową i mają sobie iść i zabrać rzeczy, bo przecież to może podpaść pod paragraf pomocy w łamaniu prawa. A oni na to, że nie. A on, że jak chcą. I powiedział żołnierzom, żeby ich wyprowadzili, tylko na spokojnie. A wtedy z kolei nie zgodził się pan sierżant i powiedział, że w sumie to ci ludzie mają rację i żołnierze nie mogą ich stąd usunąć. I pan oficer popatrzył na sierżanta tak, jakby go bardzo nie lubił i zapytał czy jego pracą jest interpretacja rozkazów. Sierżant jakby się zakłopotał, ale poprosił porucznika na bok. To nie było daleko od nas, więc wszystko słyszałem – sierżant powiedział, że przecież to jest krótka droga do problemów dla oficera, który wyda taki rozkaz, bo to faktycznie łamanie prawa i jak tam jest prawnik, to na pewno zrobi się z tego awantura. A tak to mają czyste ręce, wiadomo, że zawalił ktoś z magistratu. I że jest szansa w tym wszystkim może na… no, nieładnego słowa użył… do końca nie wyjść. Więc żeby po prostu pozwolić im tu posiedzieć i rozdać te rzeczy. Oficer wysłuchał go, pokiwał głową i powiedział, że rozumie. Potem wrócił do oddziału, powiedział, że nic tu po nich i wszyscy wrócili za płot. Sierżant mrugnął do mnie na odchodnym, ale nie był ani trochę wesoły.

Wszyscy bardzo się cieszyliśmy, że miastowi mogli tu zostać – to chyba byli pierwsi miastowi, którzy specjalnie przyjechali do nas, żeby nam pomóc – i opowiadali nam, co robią w mieście, żebyśmy mogli tam pojechać. I tata zapytał ich – ciągle miał straszną chrypę – czy nie mogą zabrać autem chociaż dzieci, ale oni powiedzieli, że teraz to nie, bo wojsko nie wpuści. Ale może niedługo. Tak rozmawialiśmy ze sobą, aż zrobiło się ciemno i zobaczyliśmy trochę-żołnierzy z Falangi Kryzysowej dopiero w ostatniej chwili. Było ich całkiem dużo i w ogóle nie szli w grupie tak, jak żołnierze, tylko bardziej w linii, jakby chcieli być we wszystkich miejscach jednocześnie. Spojrzałem w stronę obozu, za nich, ale nagle okazało się, że wszyscy żołnierze stoją teraz plecami do nas i słuchają, jak któryś z oficerów coś im głośno opowiada.

A tymczasem trochę-żołnierze podeszli i chyba ich oficer – miał cygaro w zębach i był w kapeluszu – wystąpił naprzód. W tym mniej więcej momencie od strony drogi podjechała ciężarówka, taka prawie wojskowa, ale byli w niej też trochę-żołnierze. I ten w kapeluszu powiedział, że cywile mają uciekać w podskokach, bo tu jest niebezpiecznie i powinni dbać o siebie – najlepiej w domu. I zabrać te rzeczy, bo one bardzo ważną sprawę magistratowi utrudniają. A miastowi – znaczy ten prawnik – powiedział, że nie, bo im wolno tu być, a wojsko nie może ich aresztować. No tak, powiedział na to ten w kapeluszu. Ale oni nie są żołnierzami. I kiwnął na innych i oni nagle podeszli i zaczęli chwytać miastowych pod ramiona, choć tamci się wyrywali. Kilku próbowało krzyczeć do żołnierzy, ale tamci ciągle stali plecami do nich. I my też zaczęliśmy protestować, a pan Set to nawet podszedł do tych, co trzymali prawnika i chciał ich od niego odepchnąć, ale zaraz rzuciło się na niego trzech i razem przewrócili go na ziemię i zaczęli się szamotać, a pozostali trochę podnieśli broń. Niby w nikogo nie mierzyli, ale wyglądało to tak, jakby bardzo chcieli. I ten w kapeluszu powiedział, że przed napadem to oni się będą bronić z całą stanowczością i Set ma się cieszyć, że go nie zastrzelili, bo jest paskudnym ekstremistą i właśnie zaatakował służbę cywilną.

I nikt więcej już niczego nie próbował.

Patrzyliśmy bezsilnie, jak trochę-żołnierze pakują miastowych na ciężarówkę i odjeżdżają, a inni zbierają rzeczy – choć niektórzy chyba zabierali tylko takie duże, więc część została – i wracają z nimi za płot. Ten w kapeluszu na koniec wyjął pistolet i stanął nad leżącym na ziemi Setem. I strasznie się bałem, że zaraz do niego strzeli, bo patrzył na niego naprawdę nieprzyjemnie. Ale on tylko zaciągnął się cygarem tak, że jego koniec zaświecił jak trzecie oko, a potem podniósł ten pistolet i strzelił kilka razy w ogniwo, które zaiskrzyło, a jego dioda kontrolna zgasła.

A potem poszedł, zostawiając nas w ciemności.

23.

To była kolejna zimna noc, w dodatku przez całą padało. Kiedyś lubiłem szum ulewy za oknami i stukot deszczu o szyby. Ale teraz myślałem tylko o tym, jak bardzo muszą moknąć ci, którzy zostali na zewnątrz – nawet mimo tego, że dostali wszystkie rzeczy, które udało się uratować z prezentów od ludzi Hillsborough. My mieliśmy koce i wszystkie ciepłe ubrania i te rzeczy, które wiedzieliśmy, że na zewnątrz przemokną. Wszyscy też spaliśmy blisko siebie, żeby ciepło nie uciekało i jakoś to było, chociaż rano i tak kichałem i trochę bolała mnie głowa. Tata – nadal w nienajlepszym stanie – patrzył na mnie z niepokojem. Ale, co tam katar – myślałem – przecież słyszałem, co mówili nam miastowi. Starają się coś zrobić, próbują. Ludzie z miasta jednak chcą, żeby nas wpuszczono! Na pewno w końcu im się uda.

Nasz las wyglądał bardzo ponuro, przez to całe błoto i szarość, i zupełnie nie przypominał dnia tuż przed Wigilią. Wyglądało to raczej jak bardzo paskudna jesień. Po nocnej ulewie trudno było rozpalić ogniska – nawet drewno, które schowaliśmy na tyle ciężarówki, jakoś nie chciało się zająć – a i jedzenia było mało. Ale za to we wczorajszych prezentach, których nie zabrali nam trochę-żołnierze, znaleźliśmy wielką paczkę tabletek do uzdatniania wody. A kałuż po deszczu było mnóstwo, więc picia mieliśmy pod dostatkiem.

Wojsko też nie próżnowało. Nad głowami co i rusz latały nam drony, ale nie nad obóz, tylko gdzieś dalej. Cały poranek, bez przerwy, słyszeliśmy nieustające brzęczenie ich silników. Ellie – to córka inżynierów z Czternastki – mówiła, że jej mama mówiła, że chcą nas bombardować tymi dronami. No, ale przecież, gdyby chcieli, to chyba zrobiliby to już, tak sobie myślałem, więc chyba musiało chodzić o coś innego. Ale jak Ellie już to powiedziała, to to bzyczenie zaczęło mnie niepokoić – bo przecież co będzie, jeśli zmienią zdanie? Co jakiś czas spoglądałem w niebo, licząc, że może – jeśli zobaczę, że coś leci w naszą stronę – zdążę się schować, jak na vidach.

Zastanawialiśmy się wszyscy, co to może oznaczać i dowiedzieliśmy się tego jeszcze przed południem, dzięki łączności z ludźmi z Hillborough. Bo trochę-żołnierze odwieźli ich do miasta i chociaż powiedzieli, żeby więcej nie wracali, to nic poza tym im nie zrobili. Ale nasi przyjaciele nie zamierzali zaprzestać prób pomocy. Mieli jednak też złą wiadomość – w mieście mówiło się, że widziano ekstremistów całkiem niedaleko od granic. W wiadomościach było bardzo dużo informacji o tym, że oni mają sprzęt wojskowy, a ludzie z Kompleksów im pomagają. Magistrat z kolei twierdził, że podejmie wszelkie niezbędne kroki, żeby miasto ochronić. Nie wiedziałem, co mieli na myśli, ale zabrzmiało to dość strasznie.

Tata nie chciał mi nic powiedzieć, ale rozmawiałem o tym z Setem. I on wytłumaczył mi, że to zależy czy zrobią to, co powinni, czy to, co chcą. I jeśli to, co powinni, to dobrze dla nas, ale on by się nie zakładał. I powiedział mi tajemnicę, ale nie mogłem jej nikomu zdradzić. Bo on, jak się szamotał z trochę-żołnierzami, to zabrał jednemu komunikator i teraz go miał. Pokazał mi nawet. Wyglądał jak normalny komunikator, zupełnie nie wojskowo. Set powiedział, że rzeczywiście, bo to jest właśnie cywilna wersja, trochę lepsza od naszych, ale nadal cywilna. Bo trochę-żołnierze nie używają wojskowych, które są cięższe i mają mniej funkcji. I to w zasadzie bardzo dobrze, bo wojskowi po swój by przyszli albo zniszczyli go zdalnie. A trochę-żołnierze tego nie zrobią, więc teraz on go ma. Ale jak zapytałem, po co mu on, to tylko się uśmiechnął i powiedział, że nigdy nie wiadomo.

Jak zrobiło się ciemniej, to przyszedł do mnie tata i powiedział, że dziś my spróbujemy przejść do miasta przez płot. Bo skoro wiadomo, że w środku jest pomoc, to może się uda i że on wie, jak to zrobić. Miałem zostawić rzeczy i nawet pluszaki, oprócz Adelki, bo jest najmniejsza, ale żebym się nie martwił, bo przyjedziemy po nie później. A my teraz pójdziemy przez ciemną noc, skradając się jak rycerz Bilbo. Bardzo się ucieszyłem, przede wszystkim dlatego, że mieliśmy w końcu wejść do miasta. Ale też dlatego, że to miała być najprawdziwsza wyprawa, ja i tata. Wytłumaczyłem więc wszystkim pluszakom, dlaczego muszą zostać, spakowałem je do plecaka i napisałem na kartce, jak się nazywam i że plecak jest mój i trzeba go oddać mnie albo tacie, jakby się go znalazło wcześniej niż po niego wrócę. A potem wyruszyliśmy.

Najpierw szliśmy przez las, tak jakby w kierunku przeciwnym do tego, w którym leżało miasto. Wszystko po to, żeby nikt na nas nie zwrócił uwagi. A potem, już w ciemności, zwróciliśmy szerokim łukiem, skradając się jak myszki między drzewami i w wądołach, w ciemności. Tam dalej też był płot, ale chociaż był oświetlony, to nie dało się zobaczyć ani żołnierzy, ani trochę-żołnierzy. Wyraźnie pilnowali przede wszystkim obozu. Podkradliśmy się trochę bliżej i tata powiedział, że zaraz spróbujemy przebiec. I mocno mnie uściskał i dodał, że bardzo mnie kocha i ma nadzieję, że się uda. I ja go też uściskałem.

I pobiegliśmy.

Rety, jaki ten grunt był nierówny, zwłaszcza że kiedy przed nami było tak jasno, to nagle sam las zrobił się bardzo ciemny. Co chwila potykałem się i prawie przewracałem, a tata musiał mnie podnosić. Byliśmy coraz bliżej i bliżej, i nic się nie działo – tylko z daleka ciągle słychać było silniki dronów. Ale jak tylko przeszliśmy przez płot, to nagle znikąd otoczyli nas żołnierze, ci prawdziwi. Nadeszli ze wszystkich stron i głośno krzyczeli, żebyśmy się nie ruszali. A tata podniósł ręce i krzyknął, że jest z dzieckiem, które jest chore i pilnie potrzebuje pomocy. Żołnierze podeszli do nas, pewnie gdy zorientowali się, że nie mamy broni ani nic i ten, który chyba dowodził, nawrzeszczał na tatę, że jest idiotą. Bo tu się mogli kręcić ekstremiści i żołnierze mogli nas zastrzelić przez pomyłkę i jak by się czuł, jakby dzieciak – to znaczy ja – kulę dostał. A tata znowu swoje, że jestem bardzo chory i potrzebuję pomocy lekarskiej.

Żołnierz chwilę stał, jakby się nad czymś zastanawiał, po czym powiedział tacie, żeby spadał do obozu i tym razem go nie aresztują. I kazał pozostałym mnie zabrać. Któryś inny zapytał, czy sprawdzić stan zdrowia tutaj, a dowódca mu na to, żeby się nie wygłupiał. I ciszej mruknął, że chociaż tę noc w cieple spędzę. Nakrzyczał na tatę, że jest stan wyjątkowy i następnym razem będą strzelać najpierw, a właściwie to teraz powinni byli. I żeby powiedział innym, żeby takich numerów nie wykręcali. A tata się popłakał i powiedział, że dziękuje i krzyknął mi, że mam być grzeczny i że on wraca do obozu. Ale ja nie chciałem iść bez niego, zwłaszcza z żołnierzami. Krzyczałem, żeby zabrali też tatę, bo on sam choruje – i to gorzej niż ja – i ma gorączkę, i kaszle, i jest głodny. Ale nikt mnie nie słuchał, choć krzyczałem bardzo głośno. Dwóch z nich po prostu wzięło mnie pod ręce i zabrało na miejską stronę płotu. Tatę wyprowadzili na zewnątrz. Stał po drugiej stronie zasieków, płakał i machał mi, a ja krzyczałem i próbowałem się wyrwać, ale żołnierze byli bardzo, bardzo silni.

Zapakowali mnie do wozu, który stał nieopodal, schowany tak, że z lasu nie było go widać i wpakowali na tylne siedzenie, pomiędzy dwóch ludzi. Z przodu siadł dowódca. I jeden żołnierz zapytał go, jak zamierza to przepchnąć, bo to wbrew rozkazom komisarza bezpieczeństwa. Bo przecież wiadomo, że to ściema i jestem zdrowy. A dowódca na to, że jak siedzę w lesie tak długo, w tej pogodzie, to na pewno jestem chory, a jeśli nie, to Foster coś znajdzie. I że komisarz sam może sobie przyjeżdżać tutaj, dzieciaki do lasu na noc wyganiać. I jeszcze coś zaklął, ale nie usłyszałem dokładnie, co.

Kiedy ruszyliśmy i wyjechaliśmy z kryjówki, przez chwilę jeszcze widziałem tatę, który nadal stał przy płocie i patrzył za nami. Rozpłakałem się i przytuliłem Adelkę bardzo mocno, ale ona też była smutna. A potem odjechaliśmy i tata zniknął.

24.

Nie pojechaliśmy do miasta, tylko do obozu wojskowego. Porozstawiane tu były tymczasowe baraki i namioty, a pomiędzy nimi reflektory i – oczywiście – kręcili się żołnierze i trochę-żołnierze. Kiedy tylko samochód się zatrzymał, dowódca powiedział jednemu ze swoich, żeby leciał po sierżanta, a starego na razie omijał. Tamten skinął tylko głową i gdzieś pobiegł, a mnie zaprowadzono do baraku z czerwonym krzyżem. W środku było ciepło i jasno i, rety, jak ja się od tego odzwyczaiłem… Dowódca powiedział starszemu panu z opaską z krzyżem na mundurze, że złapali mnie w lesie i naprawdę wyglądałem źle, więc zabrali na doraźną pomoc. Pan popatrzył tylko na niego i powiedział “Kapralu, wy sobie problemów narobicie”, a dowódca wzruszył ramionami i powiedział, że być może. Ale teraz trzeba znaleźć papier przynajmniej na dwadzieścia cztery.

Potem doktor – nazywał się pan Foster – zbadał mnie skanerem medycznym, dał jakieś leki, syrop i jeszcze coś, a potem obejrzał moje ubrania i westchnął ciężko. Wezwał kogoś i kazał przynieść piżamę szpitalną, w którą miałem się przebrać. Moje rzeczy zabrał, zapewniając, że odda ubrania do prania i niedługo będą jak nowe, bo teraz na mnie nie może patrzeć. Adelkę też chciał zabrać do czyszczenia, ale mu nie pozwoliłem. Zostałem wysłany do małej kabiny prysznicowej. Jak dobrze było umyć się w ciepłej wodzie, a także, uzmysłowiłem sobie, umyć tak w ogóle – bo to jednak minęło już całkiem dużo czasu, odkąd ostatnio mogłem to zrobić.

Potem przeniesiono mnie do innego pokoju, w którym stał stół i było też łóżko. Dostałem jedzenie i picie, a jakiś żołnierz przyszedł z torbą batoników, cukierków i gum do żucia i powiedział lekarzowi, że wśród chłopaków pozbierali. Lekarz Foster zapytał, co z kapralem Croftem, a on powiedział, że sierżant obronił go przed starym, ale teraz są większe problemy, bo przyjechał komisarz i przywiózł nowe rozkazy.

Po jedzeniu zrobiłem się tak śpiący, że przytuliłem Adelkę i padłem na łóżko. Śnili mi się rodzice. Ale tacy z początku miesiąca, kiedy piosenka była tylko złą opowieścią i nie było jeszcze w ogóle ekstremistów, a niedługo miały być święta. A potem tata sam w lesie, jak kaszle i próbuje znaleźć w nocy drogę do obozu, a drony brzęczą mu silnikami nad głową.

Rano przyszedł pan oficer i sierżant, których już spotkałem i zajrzeli do mnie przez uchylone drzwi, kiedy jadłem śniadanie. Potem rozmawiali w korytarzu – cicho, ale wszystko słyszałem. Oficer powiedział, że Croft źle zrobił, bo rozkazy, a sierżant na to, że co miał niby zrobić, wywalić mnie do lasu? Albo dać Falandze Kryzysowej? Oficer prychnął tylko, jakby to był bardzo niedobry pomysł. Sierżant zapytał czy nie dałoby się mnie potrzymać dłużej, a oficer, że nie i że przecież wie, co komisarz powiedział rano. I znowu sierżant nie ustępował mówiąc, że właśnie z puli tego, co było powiedziane, to może chociaż dwadzieścia cztery. Ale oficer odparł, że to jest poza nim, bo komisarz ma ich… no, w sensie, że nie lubi ich, odkąd się upierają przy formalizmach i przepisach, a nie “prezentują elastycznego myślenia”. I jak będą kręcić, to po prostu wywali ich i wszystko zapcha Falangą i wtedy to dopiero będzie źle. I chyba naprawdę był smutny, bo jak sierżant powiedział, że już jest źle, to tylko coś wymruczał ponuro.

Tak czy inaczej, okazało się, że nie zostanę w obozie – i chyba dobrze, bo czułem się już całkiem zdrowy i chciałem do taty. Odprowadził mnie sierżant – upewnił się, że mam Adelkę i czyste ubranie, potem napakował mi kieszenie różnymi drobiazgami i wojskowymi kostkami żywieniowymi, ale tak, żeby nikt nie zauważył. Doprowadził mnie do przejścia w płocie, skąd widziałem już obóz, a potem zrobił poważną minę i powiedział, że ma ważną sprawę. Że jakby cokolwiek zaczęło się dziać, to mam nie biec za ludźmi i nie szukać nikogo, tylko schować się tam, gdzie nikt nie zajrzy i poczekać na żołnierzy. Na nikogo innego. I poszedł.

Ruszyłem do obozu i zaraz spotkałem Seta, który zaprowadził mnie do taty.

Tata leżał w ciężarówce i naprawdę źle się czuł. Bardzo się ucieszył, że jestem, ale jednocześnie jakby był zawiedziony – może to kwestia choroby. Mocno mnie uściskał i powiedział, że myślał, że już mnie nie zobaczy, ale jestem. I że miał dla mnie prezent, bo są święta, a on zabrał go z domu, jak się pakowaliśmy. Pokazał mi konsolę, którą obiecali mi z mamą i dodał, że wiózł ją ze sobą, bo myślał, że da mi ją już w nowym domu w mieście. Ale się nie udało, chociaż może mi się jeszcze uda, skoro niektórzy miastowi są po naszej stronie. Bardzo się ucieszyłem z prezentu, bo od dawna marzyłem o tej konsoli – i mimo tego, że wiedziałem, że tutaj nie ma jak pograć, to dobrze było ją mieć. Zrobiło mi się też bardzo głupio, bo ja nic dla niego nie miałem – w ogóle nie pamiętałem o tym, że święta i prezenty. Wysypałem tylko wszystkie kostki żywieniowe i rzeczy od sierżanta i powiedziałem, żeby tata je wziął. A on na to, że nie szkodzi, bo jestem zdrowy i najedzony, i suchy, i to chyba, w takim dniu jak dziś, najważniejsze. I żebym je schował sobie, na pewno mi się przydadzą, on ma wszystko, czego potrzebuje, jeśli tu jestem.

Konsola była wersją z kotem Myronem i miała imienną plakietkę, że jest moja. I była bardzo piękna. Nie mogłem jej do niczego podłączyć, ale i tak byłem szczęśliwy, że jest moja. Pokazałem ją dzieciom i wszyscy bardzo mi zazdrościli.

Wyobrażałem sobie właśnie, jak to będzie, kiedy będę mógł w nią pograć i wtedy zobaczyłem, jak wojsko wyjeżdża z obozu biorąc i transportery, i offroady, i całą chmurę dronów, i jadą w stronę drogi z miasta – po tamtej stronie płotu. Zostali tylko trochę-żołnierze i garstka tych prawdziwych. A potem trochę-żołnierze zebrali się i przez bramę w płocie ruszyli do nas. Mieli wyciągniętą broń i jak tylko doszli do skraju obozu, to wyszedł znowu pan w kapeluszu i z cygarem. Powiedział przez megafon, że mamy stąd znikać, bo jest rozkaz komisarza, żeby nasz obóz nie utrudniał rozwinięcia armii do działań wojennych i obrony miasta. On, pan w kapeluszu znaczy, ma dopilnować, żeby tak było i jeśli będziemy agresywni, to mają prawo użyć broni, a my mu już teraz na agresywnych wyglądamy. I podniósł broń. I inni też. I kilku żołnierzy zza płotu, jak to usłyszało, to zaczęło iść do nas szybko, ale on się tym nie przejął.

Chciałem iść do taty, ale nagle złapał mnie Set i pociągnął za drzewo na ziemię. Powiedział, że nic mi się złego nie stanie, ale mam się nie wychylać i nie ruszać, cicho jak myszka. On zaraz po tatę pójdzie. Zapytałem, o co chodzi, bo trochę-żołnierze wyglądali bardzo strasznie i czy może nas obronić, a on powiedział, że tak. Zapytałem więc, w jaki sposób, bo przecież oni mają broń. A pan Set na to, że to właśnie dobrze, że mają. A potem westchnął ciężko.

I powiedział, że broń to Falanga Kryzysowa ma i strzelać też umieją, ale to nie żołnierze. I spytał mnie czy wiem, czym się różnią od prawdziwych żołnierzy, a ja powiedziałem, że żołnierze są milsi, a on na to zaśmiał się, że też. Ale przede wszystkim mają cywilny sprzęt, który – kiedy już wyszli poza zasięg wież – można zhakować, jeśli się zna częstotliwość. A on zna, bo ma ich komunikator. Zapytałem, co mu przyjdzie z tego, że słyszy co mówią? A on na to, że nie chodzi o to, co mówią, ale o to, co mogą usłyszeć. Bo widzisz, powiedział mi. Ta piosenka, której wszyscy się tak boją, naprawdę zabija. W pewnym sensie. Wtedy, kiedy puści się ją tak, jak trzeba. Spowodowała, że ekstremiści zaatakowali żołnierzy i teraz też to spowoduje. Tylko ekstremiści inni. I on o tym świetnie wie, bo sam ją tak wymyślił.

Nie chciałem uwierzyć, bo dlaczego pan strzałowy z Orkden miałby wymyślać piosenkę, która zabija? A on na to, że nie pracował nigdy w Orkden, choć faktycznie był górnikiem. Ale teraz musiał wydostać się z planety, a kosmoport był zawsze strasznie pilnowany i nawet, jak już się było w mieście, a nawet tam pracowało, to nie dało się wydostać, bo jest specjalne wojsko, które sprawdza każdy wylot. Ale teraz już nie będzie…  przez jakiś czas nie będzie. I szkoda mu, że tak to wygląda i że cała sprawa wyszła przez niego, a my trochę jesteśmy w środku. Powiedziałem, że jest oszustem, a on na to, że w sumie nie. Naprawdę pracował w kopalniach. Nazywał się wtedy Setaur-223. Ale uciekł, kiedy ludzie zabili wszystkich jego kolegów, bo gdzieś daleko jacyś jemu podobni wzniecili bunt. I jakiś czas tu mieszkał, ale teraz musi jechać, bo na świecie wielkie rzeczy się dzieją. I jeszcze raz przeprasza i może jeszcze z tego wyjdę. I żebym pamiętał – jak trusia – czyli bardzo nieruchomo, jak zrozumiałem, choć nie wiedziałem, czym jest trusia. I powiedział, że mu przykro. Zapytałem go skoro jest mu smutno, że robi krzywdę komukolwiek, to dlaczego to robi. A on na to, że zupełnie nie o to chodzi. Bo on wiedział, wiedział od dawna, jacy ludzie się okażą. Źli dla jego pobratymców, źli dla nas. Ale ja wierzyłem i było mu przykro patrzeć, jak przestaję.

Uśmiechnął się jakoś niewesoło i usłyszałem, jak śpiewa i gra piosenkę. Ale nie, że śpiewa tak, jak ja bym śpiewał. Śpiewał i grał, jakby był odtwarzaczem, prosto do mikrofonu. Przez chwilę wydawał się nawet straszniejszy w tej chwili niż android z mojego koszmaru, mimo że nie wyglądał groźnie ani nie świeciły mu się oczy, ani nic. I grał, a trochę-żołnierze zaczęli się rozglądać, chyba dlatego, że nagle usłyszeli w słuchawkach coś nowego.

A potem pan w kapeluszu podniósł karabin i strzelił długą serią do żołnierzy, którzy właśnie do nich podchodzili. Pozostali też zaczęli strzelać, a żołnierze odpowiedzieli ogniem i zrobiło się okropnie. Ludzie padali na ziemię, gdy ktoś ich trafił albo próbowali uciekać. Huczało wszędzie jak w piekle i zupełnie nie słyszałem, co się dzieje. Widziałem tylko spokojnego ciągle Seta-Setaura, jak trzymał przy ustach mikrofon i patrzył na mnie ze współczującym uśmiechem.

W oddali, wysoko nad miasto, wzniosły się drony, tworząc ponad wieżami wielką, zieloną i błyszczącą światełkami choinkę, a obok nich wybuchły fajerwerki.

A u nas, w lesie, piosenka zabijała i zabijała.




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Odległe światy – bliscy ludzie, znane sytuacje
Recenzje fantastyczne nimfa bagienna - 25 sierpnia 2014

Tytuł: „Światy równoległe” Wydawnictwo: Śląski Klub Fantastyki/Solaris 2014 Stron: 382 Cena: 29,90…

Światy równoległe
Patronaty F-ta nimfa bagienna - 3 lutego 2015

Antologia opowiadań fantastycznych „Światy równoległe” Autorzy: Małgorzata Binkowska, Katarzyna Rupiewicz, Szymon Gonera,…

Michał Cholewa „Sabotaż funkcji celu”
Opowiadania Michał Cholewa - 31 grudnia 2023

Od pierwszego do dwudziestego czwartego grudnia trwał Whamageddon – czyli adwentowa gra…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit