Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Milena Wójtowicz „Achtung, lupus!”

Opowiadania Milena Wójtowicz - 22 grudnia 2022

Z okazji Świąt, mamy dla Was prezent – nigdzie niepublikowane dotąd opowiadanie Mileny Wójtowicz z uniwersum „Post Scriptum”. Miłej lektury!

 

 

– Nie umieraj – zawodził mu ktoś monotonnie i namolnie nad uchem. – Nie umieraj nie umieraj nie umieraj, Robin, nie umieraj…

– Michał… jestem… – zaprotestował. – Nie… Robin…

Jakoś źle mu się mówiło. Wszystko go bolało. Ramiona i nogi ciążyły niczym ołów i ciemność widział, ciemność…

– No, faktycznie – zgodził się ten ktoś. – W dokumentach widzę. Michał Zamojski, z tych Zamojskich? Syn Bogusława i Jadwigi, urodzony w Tomaszowie Mazowieckim, PESEL dziewięćdziesiąt jeden…

Michał gwałtownie otworzył oczy i spróbował się podnieść.

– Oddawaj moje dokumenty!

Teraz to dopiero poczuł ból. Zamarł w pół gwałtownego ruchu do pozycji siedzącej i powoli, jak nasionko dmuchawca, opadł z powrotem na asfalt.

Tak, leżał na asfalcie. O ile go pamięć nie zawodziła, to na parkingu przy autostradzie A14, obok swojej ciężarówki. I nadal widział ciemność, tyle że już nie taką ostateczną, śmiertelną, ale ładną, nocną, do tego całkiem nieźle rozświetloną latarniami, jak to na niemieckich Autohofach bywało.

Na ten niebiański firmament wpłynęło coś jakby księżyc w pełni. Księżyc miał parę odstających uszu, mięsisty, piegowaty nochal i oczka jak guziczki. I zmierzwione żelem włosy.

– To nie będziesz umierał? – zainteresował się byt niebieski. – Bo umieranie jest do dupy, tak przynajmniej słyszałem. Nie mam osobistych doświadczeń i w zasadzie się do nich nie palę, no ale sam rozumiesz, podłapało się to i owo po drodze…

– Nie… będę… umierał – zdecydował Michał, nie do końca przekonany, że dobrze robi. Ciało go po prostu paliło, jakby zebrał jakieś porządne cięgi i to jeszcze pięściami owiniętymi w pokrzywy. Umieranie zasadniczo nie wydawało się taką tragiczną perspektywą. – Napadli… mnie? Pogotowie…

– Pogotowie ci nic, gościu, nie pomoże – zacmokał z troską księżycowy ludek. – Nawet, kurka, może sytuację pogorszy…

Michał nagle zesztywniał. Przez opary otumanienia przebiły się dwie myśli: po pierwsze, było z nim źle. Nie wiedział dlaczego, może auto go potrąciło, może ktoś go napadł, może cholera udaru dostał, w młodym wieku też się zdarza… no ale było źle. Po drugie, konał w towarzystwie jakiegoś wariata, który najwyraźniej nie zamierzał robić tego, co każdy przyzwoity człowiek powinien, czyli wzywać donośnie pomocy i dzwonić na pogotowie!

Horror kiedyś taki oglądał, o świrniętej babie i gościu z połamanymi nogami i na chwilę poraziła go wizja, że może on też tak będzie, na tym parkingu, z połamanymi nogami, w towarzystwie okrągłej mordy o nastawieniu filozoficznym…

Wstąpić w niego musiały nadludzkie siły, bo gwałtownie oderwał jedno ramię od ziemi, zignorował płomień bólu, który ruch na nowo rozniecił w jego ciele i złapał facecika za kołnierz bluzy.

– Co ty, kurde, odpalasz?! – wycharczał, przyciągając dziwaka do siebie. – Co żeś mi zrobił?

– Ja? Ja to nic – odpowiedział okrąglutki, w ogóle nieprzejęty nagłym przejawem przemocy. Z bliska wyglądał jak bajorko życzliwości, od okrągłej piegowatej twarzyczki, po paciorkowate oczka, kartoflany nos i wyżelowaną fryzurkę. – Gościu, ja jestem porządny gość!

– Porządni ludzie to dzwonią na pogotowie, a nie pitolą jakąś mantrę! – wytknął mu Michał.

– Aaaaaa… – stropił się lekko księżycowy ludek. – Ale gościu, ja nie jestem człowiekiem. I ty, sorry-gregory, no, przepraszałki-michałki w zasadzie, w każdym razie ty też już nie – dodał współczująco.

– Co?!

Dziwak zupełnie bez wysiłku odsunął od siebie ręce Michała, otrzepał bluzę i rozsiadł się po turecku obok leżącego mężczyzny. Zamojski obrócił głowę, żeby go lepiej widzieć.

– Bo widzisz, gościu… – zaczął z namaszczeniem ludek – Michale, znaczy. Ciebie nie napadli. Znaczy, zasadniczo, to cię jedna osoba napadła, ale to dlatego, że idiota się chciał przemycić na pace i trochę za dobrze mu wyszło, nie spodziewał się pewnie, że pół Ojropy w TIRze przejedzie… No ale, wracając do tematu, tłukł się na tej pace, aż Miko, bo to na jego auto, otworzył sprawdzić, co się dzieje, a tamten wyprysnął i poleciał przez cały parking i wpadł właśnie na ciebie jak wychodziłeś z kibla. I cię, gościu, tak z zaskoczenia ugryzł – zakończył dramatycznie opowieść.

Michał zapatrzył się w niebo. Spróbował z tego bezsensownego bełkotu wydobyć jakieś konkretne informacje. Coś go ugryzło… może faktycznie…

– I… teraz… umrę… na… wściekliznę…? – wydedukował.

Księżycowy ludek zakołysał się z dezaprobatą.

– Nie no, gościu, już ustaliliśmy: nie-u-mie-raj. Poza tym, tamten gościu nie miał wścieklizny, tylko wilkołactwo, więc ty też nie będziesz miał wścieklizny, tylko zostaniesz wilkołakiem!

Michał na dłuższą chwilę zapatrzył się w niebo i w latarnie.

– Kurna, zajebiście… – stwierdził.

– No prawda? – ucieszył się ludek.

– …zejdę na jakimś pierdolonym Autohofie z wariatem do towarzystwa. Kurna, to jakaś komedia jest. Wilkołaki, mantry jakieś, weź się gościu lecz!

– Z mantrą to może lekko przegiąłem – przyznał stropiony facecik. – No ale tak siedziałem bezczynnie i czekałem, aż cię odmieni i tak trochę niefajnie się czułem, no jak na jakimś czuwaniu przy zwłokach. To pomyślałem, że pewnie nie zaszkodzi, jakbym do ciebie gadał. W filmach zawsze gadają i potem się pacjent budzi i jest spoko. Ale cię nie znam, to brakło mi pomysłu, o czym nawijać. I wtedy mnie olśniło! W kabarecie kiedyś takie coś widziałem. Tam w sumie nie zadziałało, ale pomyślałem: Mieszku Zygfrydzie Kapusto, czy masz lepszy pomysł? Albo chociaż jakikolwiek inny pomysł? No i, kurczaczki, nie miałem. To pomyślałem: kabaret to jest dobry na wszystko. Musiałem na Youtubie znaleźć, żeby sobie przypomnieć, jak ten tekst szedł – podniósł dłoń z komórką. Telefon był w futerale z uszkami i rogiem jednorożca. – Ale znalazłem i przypomniałem sobie i patrzaj! Zadziałało! I nie umarłeś!

Michał próbował znaleźć logikę w tym wszystkim, poczynając od mantry, przez kabarety, jednorożca i gostka, którego rodzice jak nic skrzywdzili już przy urodzeniu, bo kto nazywa dziecko Mieszko Zygfryd Kapusta… Brzmiało to jednocześnie śmiesznie, nieprawdopodobnie i podejrzanie znajomo.

I nagle blask księżyca oświecił Zamojskiego. Przypomniał sobie, gdzie to nazwisko słyszał. Mieszko Zygfryd Kapusta. Inicjały M. Z. K.. Gość, który nazwał po sobie swoją firmę transportową – MZK Euro Trans. Kurde, wszyscy słyszeli o walniętym kierowcy z MZK Euro Trans, był jak legenda, jak mini cyrk autostradowy, niczym duch, o którym wspominano przez CB radio, był anegdotką do pośmiania się, niewyczerpanym źródłem nieprawdopodobnych opowieści. Michał do tej pory wręcz uważał go za byt wymyślony, bo to niemożliwe, żeby jednej osobie przytrafiało się tyle odjechanych przygód, odstawiała takie numery i jeszcze żyła, jeździła i w ogóle istniała. A tu proszę, taka celebryckość mu dotrzymywała towarzystwa w ostatnich chwilach życia…

Mieszko Zygfryd Kapusta, we własnej osobistej osobie, trochę… rozczarowywał. W opowieściach był klaunem, szaleńcem, cyrkowcem, tornadem, alfą i omegą drogowej błazenady, a w rzeczywistości… okazał się nie za wysoki, za to bardzo szeroki w barach. Głowę miał okrągłą, a oblicze szczere i radosne. Skakał wokoło jak małpa i gadał trochę od rzeczy, ale aż takim kuriozum nie był.

Z drugiej strony… właśnie klarował Michałowi, że ten został ugryziony przez wilkołaka i stąd te nieprzyjemne objawy: ból, dezorientacja i swędzenie na łydkach, a Michał mu normalnie i wbrew rozsądkowi zaczynał wierzyć. W końcu spotkał Mieszka Zygfryda Kapustę, a skoro tak, to zgodnie z prawdą przekazywaną z jednego radia na drugie wszystko się mogło zdarzyć…

– Czyli nie umrę – podsumował Zamojski, skupiając się na kwestiach najistotniejszych.

– No, gościu, to już ustaliliśmy, weź ty nadążaj! – skarcił go Kapusta.

– I zostanę wilkołakiem.

Okrągła twarz Mieszka znowu przesłoniła Michałowi całe niebo. Kapusta przyjrzał mu się krytycznie, potem łypnął w górę, na księżyc wstydliwie chowający się za chmurami na firmamencie, aż wreszcie sięgnął i energicznie pociągnął Zamojskiego za włosy koło ucha.

– Ała!

– Na moje oko, gościu, to już jakby jesteś, bo ci bokobrodki wyrastają. I spod nogawek ci wystają kłaki. Taki drwaloseksualny szyk, bym powiedział, jeśli cię oczywiście coś takiego kręci.

Michał głęboko w duchu przyznał sam przed sobą, że okej, bokobrody i  drwaloseksualny imidż byłyby całkiem okej. Chodziłby sobie do barbera, kupił koszulę w kratę i może szelki… Tylko te nogi… nogi to trzeba by wydepilować.

Z rozważań nad stylizacjami wyrwał go odgłos szybkich kroków kilkunastu stóp i pokrzykiwania w co najmniej kilku językach. Próbował się podnieść, żeby zobaczyć, co się dzieje, ale Mieszko położył mu dłoń na piersi i stanowczo popchnął z powrotem na asfalt. Jak na mini kosmicznego ludka był zaskakująco silny… albo Michał osłabł od ciężkich przeżyć

Zamojski obrócił głowę w drugą stronę, krzywiąc się trochę, gdy policzkiem dotknął do chropowatej nawierzchni parkingu. Od strony części dla ciężarówek biegło ku nim kilka osób. Wydawało mu się, że rozpoznał wśród nich kierowców, z którymi wymieniał wcześniej powitania.

Mężczyźni zwolnili na ich widok, jakby niepewni co robić. Pewnie ze względu na Kapustę, który uśmiechał się jak porąbany i zbywał ich pracowicie machaniem ręki.

– Mesko, alles okay?1 – zapytał któryś.

– Alles gut, alles gut!2 – zakrzyknął radośnie Mieszko, machając swoimi wielkimi łapami. – Er ist frisch! Gebissen! Heute! Ganz neu!

Kierowcy popatrzyli po sobie niepewnie, z jednej strony gotowi bronić powalonego kolegi, z drugiej nie do końca przekonani, czy krzywda mu się dzieje. Na przód przepchnął się w końcu jeden starszy, przysadzisty, z rozwichrzoną brodą i wyblakłymi tatuażami na ramionach. Rzucił okiem na sytuację i odwrócił się do pozostałych, coś im klarując. Michał nie wszystko rozumiał, ale doleciało do niego: „Mesko Zigfrid Kohl” i już wiedział, że szykuje się kolejna legenda. I to taka, w której on sam, osobiście będzie występował, tyle że w roli bezimiennego statysty…

Tłumek oddalił się, zerkając na nich już bez niepokoju, ale z ciekawością. Został tylko brodaty z tatuażami. Kiedy podszedł bliżej, Kapusta powitał go szerokim uśmiechem.

– Hallo, Rico! – wykrzyknął.

– Werwolf? – zapytał Rico, odpalając papierosa.

– Ja, ja. – Mieszko pokiwał głową.

Przez chwilę trwali w milczeniu, wszyscy trzej. Michał zbierał się w sobie, żeby jakoś wykonać następny ruch, Mieszko zadzierał głowę i gapił się na gwiazdy, a Rico zaciągał się nikotyną. Kiedy już wypalił prawie całego papierosa, pochylił się i spojrzał na Zamojskiego ze współczuciem.

– Tja. – Klepnął go w ramię, zaskakująco delikatnie jak na takiego niedźwiedzia. – Sei mutig, Junge. Sei mutig.

Odszedł do swojej ciężarówki.

– Powodzenia ci życzył – wyjaśnił Mieszko nieproszony. – Znaczy, proponował, żebyś był dzielny, ale życzenia powodzenia brzmią lepiej i mniej dołująco, nie sądzisz?

– Jak ma być mniej dołująco, to po co mi tłumaczysz dosłownie, co powiedział? – zirytował się Zamojski. – Poza tym, tyle to rozumiem. Skąd on wie o wilkołakach? Też taki jest? I skąd ty wiesz?

– Helloł gościu, ja jestem gnomem. – Kapusta uczynił dłońmi gest obejmujący całą jego nietypową fizyczność. – Widać. A Rico to rusałek jest.

– Rusałek? On ma ze sto dwadzieścia kilo żywej wagi i tandetną syrenę na przedramieniu!

– Weź się trochę uciałopozytywnij, to serio w życiu pomaga – poradził mu wyraźnie zdegustowany Mieszko. – Nie Rico wina, że sobie normatywni ufetyszyzowali rusałki inaczej. Taki wampir, to myślisz, że się świeci? Chcesz innych wtłaczać w ramki, zacznij od siebie. Zobaczysz jak fajnie jest się męczyć tylko po to, żeby się dopasować do cudzych oczekiwań. Rico wygląda jak normalny rusałek, bo jest normalnym rusałkiem. Ja wyglądam jak normalny gnom…

– Bardziej jak goryl… – rzucił wciąż naburmuszony i nie chcący przyznać się do własnych błędów Michał.

– Nie, gościu, jak goryle to wyglądają strzygi, tylko jakby co, nie ode mnie to słyszałeś. Zwłaszcza jakby pytała taka chuda czarna, Piechota. Wtedy w ogóle jak coś to mnie nie znasz, nie widujesz i w ogóle, i w szczególe. Ale jakby nie pytała, to pamiętaj, żaden goryl, ja mogę być… o, ten! Orangutan szos. Skaczę z autostrady na autostradę, przemierzam rzeki asfaltu, gnam ku przygodzie i na twoje szczęście wiatry hajmatu przygnały mnie właśnie tu, w sam czas, żeby zainterweniować, jak ci ten ziutek wygryzł kawałek ramienia i wyjaśnić ludziom, co mają robić.

– Brać widły, pochodnie i dawaj na wilczka? – zgadł Zamojski. W sumie, to było to całkiem rozsądne rozwiązanie i miło pomyśleć, że znajomi z trasy na tyle go lubili, żeby pomścić jego krzywdę…

– Gościu… – Mieszko cmoknął z dezaprobatą. – Weź ty rozluźnij mięśnie, z oddechem wypuść z siebie złość i zacznij myśleć. Jakbym podpuścił innych, to pewnie, że by go roznieśli. Nie dość, że narażał transport, to jeszcze ugryzł swojego. Ale jakby już z niego zrobili pieczyste, to przyszliby po ciebie – ciągnął nieubłaganie.

– Ej no, ja tu jestem niewinną ofiarą!

– No jesteś, ale czy ty myślisz, że życie jest sprawiedliwe? A tamten by się pchał na pakę, jakby nie musiał skądś ekspresem spadać? Może go łowcy gonili? Bo ci nie powiedziałem, rozumiesz, zapamiętaj, wilkołaki istnieją, wampiry istnieją, strzygi, gnomy, wiedźmy, rusałki, wije, wszystko istnieje i łowcy też. Teraz to już całkiem mało i niektórzy zeszli na dobrą drogę, ale chcesz przeżyć, to nie zakładaj, że inni są fajni. Spotkasz takiego Van Helsinga czy innego wiedźmina, to zawijasz ogon i uciekasz, gościu, aż się kurzy. Najlepiej tam, gdzie jest dużo ludzi, normatywnych znaczy. To nie te czasy, żeby można było srebrnymi kulami strzelać w tłumie i wszyscy wykazywali zrozumienie, że jak celujesz w wilka, to trupy podoczne są dozwolone.

– Żartujesz sobie!

– Sorry, gościu, świat jest skomplikowany, życie też, a tu wskutek przykrego zbiegu okoliczności zaczynasz poznawać jego nowe odcienie… Tak na serio, coś kiedyś słyszałem, że wilkołaki widzą inaczej niż ludzie. Nie wiem, czy to prawda, ale Sabinka pewnie będzie wiedziała. Nie mów jej tylko, że ja o niej per Sabinka, laska mnie nie lubi.

Michał zmarszczył brwi – faktycznie chyba zrobiły się bardziej obfite – i próbował przyswoić ten chaotyczny gąszcz informacji. Wilkołactwo, rusałki z tatuażami, łowcy, inne widzenie…

Poderwał się gwałtownie. Zabolało, ale przynajmniej przestał leżeć plackiem na asfalcie i wreszcie usiadł. Złapał Mieszka za klapy.

– Kurde… widzenie się zmienia, a co z jazdą?

Kapusta wzruszył ramionami.

– Mówię ci, gościu, że nie wiem. Te wilkołaki co znam, to jeżdżą, ale czy zawodowo… Ale mówię ci, Sabinka będzie wiedziała. To jest laska od BHP, strzyga. Wszystkie problemy ci rozwiąże.

– I ona wygląda jak goryl? – zapytał żałośnie Zamojski, chwytając się zapamiętanej informacji.

– Jak będzie wyglądała jak goryl, to znaczy, że ty zaraz będziesz wyglądał jak dywanik przed kominkiem – pouczył go Mieszko. – Tak na co dzień to wygląda zwyczajnie, ale zapamiętaj sobie, że jesteś tylko wilkołakiem. Duże, włochate, zębate, z takim rusałkiem to wygrywasz, ale strzyga to ci zrobi fatality Mortal Kombat w dwóch ruchach. Trzeba znać swoje miejsce w łańcuchu dziobania.

– I ta laska, co mnie może zadziobać, rozwiąże mi niby problemy? Pośmiertnie ich nie będę miał?

– Nie, nie słuchasz w ogóle. Przecież mówię, że ona jest od BHP. Ma oceny ryzyka dla nienormatywnych. A jak nie ma, to ci zrobi, trochę będzie więcej kosztować, ale pakiet dostaniesz, szkolenie wstępne u niej można zamówić.

Michałowi już-już wydawało się, że zaczyna trochę rozumieć swoją nową rzeczywistość, prawdziwość mitów i legend, moc pełni księżyca… ale za cholerę nie łapał, co ma z tym wspólnego bezpieczeństwo i higiena pracy.

– Szkolenie wstępne…?

– Z bycia wilkołakiem na przykład. Serio, ma prezentację i wszystko, podobno u wampirów to ma stałą fuchę, bo oni co rusz kogoś podgryzą, a to leniwce są, nikomu się nie chce niuansów tłumaczyć, wolą podzlecać.

– I ta dziunia łazi i tłumaczy jak to jest być potworem? I kasę za to bierze?

– Nie-nor-ma-tyw-nym – przesylabizował Kapusta. – I od razu się odzwyczaj od mówienia o niej per „dziunia”. Słuchaj, gościu, rozumiem, teraz masz „jestem królem świata”, król lew, tylko że wilk, ale zapamiętaj: nie jesteś czubkiem piramidy. Rozumiesz, ty taki mały – Mieszko przyłożył dłoń prawie do asfaltu – Godzilla taaaka duża – machnął ręką w powietrze – a po drodze pełno innych większych i zębatych. Strzyga, pamiętaj, jest od ciebie większa. Metaforycznie i drapieżnikowo. A są istoty jeszcze większe od niej. Pewnie będzie miała w prezentacji jakieś ryciny czy coś, to sobie obejrzysz.

– Godzilla jest prawdziwa?

– Weź, gościu, bądź poważny – zaproponował Mieszko. Chciał powiedzieć coś jeszcze, ale komórka-jednorożec zapikała mu alarmem. – Pauza mi się skończyła – oznajmił. – Zasuwam, mam na pace pełno części do aut, jak ich nie dostarczę na czas, to się gospodarka zawali. – Wyszczerzył się radośnie, jakby podbudowany swoją ważnością.

– A ja? – zapytał niepewnie Michał, rozglądając się wokoło. Autohof wyglądał normalnie, latarnie świeciły jak zwykle, kierowcy kręcili się wokół aut i niby wszystko było takie jak zawsze, tylko spod nogawek dżinsów wyglądały mu wyjątkowo włochate łydki.

– No a ty masz drewno – przypomniał Kapusta. – Bez ciebie meblarstwo padnie.

– Nie o tym mówię. Co ze mną, co z… – Machnął ręką, obejmując tym gestem siebie, całe swoje wilkołactwo i bezradność.

– Nie jesteś jeden – oznajmił radośnie gnom. – Stado sobie znajdź, masz prosto w sumie, bo wywąchasz.

– I co, ja mam tak po prostu, między ludzi…

– Stary – rzekł uroczyście Mieszko. – To była magiczna noc. Ty, ja, gwiazdy i twoja agonalna przemiana w wilka. Czegoś takiego nigdy nie przeżyłem i nigdy cię nie zapomnę. Ale ty, gościu, jesteś wilkołakiem, a ja gnomem. Każdy z nas wróci teraz do swoich, i tylko spotykając się czasem na parkingach w Dojczlandzie, będziemy spoglądać na siebie z oddali…

Michał bez wyrzutów sumienia pacnął go w łeb.

– Faktycznie masz twardą głowę – stwierdził z niejakim podziwem.

– No mówiłem, że gnom, helloł! Przemowę mi przerwałeś…

– Bo, kurde, nie będzie żadnego spoglądania z oddali, dawaj mi na siebie namiar, już mam masę pytań.

Kapusta spojrzał na niego krzywo. Wciąż rozcierał potylicę, ale bardziej chyba demonstracyjnie, niż z bólu.

– Moja wersja była zdecydowanie bardziej malownicza. Wiesz, spalone mosty to najlepszy w życiu start i takie tam…

– Nie pitol, dawaj namiar i zasuwaj na rozładunek. Numer telefonu, namiary na fejsie, insta, tik toku, co tam jeszcze masz. Wszystko dajesz i nie ma żadnego: „zawsze będziemy mieli ten Autohof”, tylko normalnie zostajemy w kontakcie!

Mieszko westchnął ciężko, ale posłusznie wyrecytował całe swoje cyfrowe CV, poczekał aż Zamojski sobie zapisze, a potem wyciągnął swój telefon i poprzyjmował zaproszenia.

– Dobra, gościu, to jak to wszystko masz, to ja już teraz naprawdę muszę spadać, awizację dostawy mam na dziesiątą.

– Szerokości – pożegnał go Michał.

Mieszko odszedł, a właściwie oddalił się niemal w pląsie, zupełnie nie przejmując się losem nowego znajomego. Może zresztą nie było się już czym przejmować. Michał miał wrażenie, że czuje się całkiem normalnie. Wstał niepewnie. Po wcześniejszej słabości i bólu nie było prawie śladu. Powolnym krokiem podszedł do ciężarówki, wspiął się na stopień i przejrzał w lusterku bocznym.

Wilk jak w pysk strzelił. Brwi wyskoczyły mu jak krzaki, do tego bokobrody, nawet włosy mu urosły. Już był pewien, że bez barbera się nie obejdzie, jak jaskiniowiec wyglądał.

Ziewnął mimowolnie, zdecydowanie szerzej, niż planował. Z wrażenia, że gęba tak mu się otwiera aż spadł ze stopnia i zatoczył się na parking. Niepewnie podniósł dłonie do twarzy, która przed chwilą stała się pyskiem i ostrożnie ją pomacał. Jęknął, a właściwie zaskomlał, rozejrzał się nerwowo wokoło i jednym susem dopadł swojej ciężarówki. Zamknął się od środka w kabinie, zaciągnął zasłonki i dopiero wtedy odpalił komórkę i tryb przedniej kamery.

Pysk miał.

Zrobił sobie selfiaka, tak na wszelki wypadek i żeby mieć dowód sam dla siebie i wpatrywał się w niego długo, długo, wodząc palcami po porośniętych sierścią policzkach. Aż w końcu zasnął.

*

Ranek był zdecydowanie mniej przerażający od wieczora. Po pysku nie było śladu, jeśli nie liczyć trzydziestu pięciu selfiaków. Gdyby nie one, Michał uznałby, że to były omamy, haluny, gazy bagienne, no wszystko, tylko nie prawda.

Ale wciąż pamiętał jak to jest czuć sierść pod palcami, a drewno wiezione na pace pachniało mu intensywnie jak nigdy. W komórce znalazł esemesa od Mieszka z namiarami na gorylowatą Sabinę od szkolenia wstępnego, a przed sobą miał jeszcze trzysta kilometrów jazdy do celu.

Michał wyprostował się, przeciągnął, poruszał kilka razy głową na prawo i lewo, aż chrupnęły kości. Po bólu nie było ani śladu, czuł się dobrze, nawet lepiej niż dobrze, czuł się jak młody bóg…

Tak właściwie to był młodym stworem mitycznym… Roześmiał się głośno, odrzucając głowę w tył. Nabrał powietrza głęboko w płuca i zawył głośno, przeciągle. Kurna, co to było za wycie, jakby mu wiatr i moc hulały w płucach i rozpierały go wolnością i siłą, i jednością z nocą.

Gościu z sąsiedniej ciężarówki pokazał mu faka z kabiny. Michał błysnął do niego zębami.

– Team Jacob, frajerzy! – zakrzyknął.

I odjechał.

 

Milena Wójtowicz

 

_____________

1. Mieszko, wszystko w porządku?

2. Wszystko dobrze, wszystko dobrze! On jest świeży! Ugryziony! Dziś! Całkiem nowy!




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

[Recenzja] „Harda Horda” Antologia

Twórcy, zarówno dopiero początkujący, jak i już wiekowo lub/i artystycznie dojrzali, mają w zwyczaju…

Antologia „Harde Baśnie”
Fantastyka Antologia - 11 listopada 2020

Autorki Hardej Hordy ponownie łączą siły! Wyjątkowa grupa utalentowanych pisarek powieści fantastycznych…

Teatrzyk absurdu ma zaszczyt przedstawić…

Recenzja powieści Mileny Wójtowicz „Post scriptum”. Czy można sobie wyobrazić bardziej prozaiczny…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit