Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Milena Wójtowicz „Memento Mori”

Tytuł: "Memento Mori"
Autor: Milena Wójtowicz,
Grafika: Magdalena Zawadzka,
Cykl: Post Scriptum
Wydawnictwo: Wydawnictwo Jaguar,
Redakcja: Dominika Repeczko, Agata Tryka,
Typ publikacji: papier, mobi, epub, pdf,
Premiera: 16 marca 2019
Liczba stron: 15
Format: 12x16,5 cm
Oprawa: broszurowa,
Cena: za darmo
Więcej informacji: Milena Wójtowicz „Memento Mori”

Z okazji Dnia Dziecka mamy dla Was bardzo miłą niespodziankę – opowiadanie Mileny Wójtowicz z uniwersum „Post Scriptum”.

 

Opowiadanie przygotowaliśmy dla Was także w formie ebooków: EPUB | MOBI | PDF

 

O „Post Scriptum”

Piotr Strzelecki, psycholog, coach i doradca post mortem wraz z Sabiną Piechotą, specjalistką ds. BHP prowadzi firmę PS Consulting, której docelowymi klientami są osoby nienormatywne: wampiry, wiły, wilkołaki, obłoczniki. Piotr i Sabina też są nie do końca ludźmi… i radzą sobie z tym każde na swój sposób. Ona nadmiernym spożyciem wyrobów cukierniczych, on medytacją i wdychaniem lawendy.

Przypadkiem oboje zostają wplątani w intrygę kryminalną: ktoś nastaje na życie (lub też egzystencję duchową) brzeskich nienormatywnych. Mimo oporów ze strony Sabiny, z inicjatywy Piotra podejmują śledztwo – a raczej próbują je podjąć. Świadomi własnego braku kompetencji w pracy detektywistycznej, szukają pomocy u opolskiego policjanta, który raz w miesiącu zwykł wyć do księżyca. Tymczasem tajemniczy morderca sięga po osikowy kołek… i sprawy przybierają bardzo niekorzystny obrót dla pary detektywów-amatorów.

 

Recenzję powieści możecie przeczytać w Fahrenheicie.

 

A już niedługo kolejna część opowieści o strzygach, łańcuchach i potomkach Martinusów pod tytułem: „Vice Versa”.

Niektórzy podpisują cyrograf, Żaneta Wawrzyniak podpisała umowę szkoleniową z PS Business Consulting. Nikt wcześniej nie wspomniał, że oprócz studiów i pracy będzie też miała na głowie dwójkę nienormatywnych mentorów – Sabinę i Piotra.

Do tego w okolicach Brzegu zaczyna się dziać coś podejrzanego. Wokół kręcą się szamani, wilkołaki, łowcy potworów, mityczny stwór, którego koniecznie trzeba uratować, organizatorki wesel, a na niczego niepodejrzewających nienormatywnych czyha szaleństwo.

Stalking, mentoring, coaching, mrówking – kto uratuje przed tym wszystkim Żanetę?

 

Przedpremierowa recenzja powieści:

[RECENZJA] „Vice Versa” Milena Wójtowicz

 

Memento Mori

Przenoszenie jednocześnie łańcucha, generatora, maski i spawarki było fatalnym pomysłem dla szkolnej sekretarki w wieku tuż przedemerytalnym. Chociaż właściwie problem tkwił nie w samym noszeniu, lecz w niefor­tunnym skręcie tułowia, który przyprawił Ludmiłę Marciniak o mroczki przed oczami i złożył ją do łoża boleści na całe dwie godziny. Po stu dwudziestu minutach wymuszonego odpoczynku wstała, pchana w zasadzie tylko siłą woli i solidną dawką środków przeciwbólowych, które dostarczył wezwany pilnie Łukaszek.

Bratanek, chłopiec życzliwy i dobrze wychowany, a przy tym szczycący się właściwą dla wieku tężyzną fizyczną, oczywiście zgodził się wspomóc zbolałą ciotkę i towarzyszyć jej na pogrzebie, na który koniecznie, po prostu koniecznie musiała pójść.

Troszkę mu mina zrzedła, gdy usłyszał, że mają ze sobą zabrać cały sprzęt do polowego spawania elektrodą otuloną. Nawet coś zaczął chrząkać na temat tego, co ciotka może wiedzieć o spawaniu, ale urwał w pół słowa, kiedy zauważył przygotowany łańcuch.

– A to po co? – zapytał.

– Żeby Regina nie wyszła z trumny – odpowiedziała mu Ludmiła, którą rwa kulszowa pozbawiła całkiem chęci do zabawy w dyplomację. Poza tym, niech sobie Bronek mówi, co chce, nikt młodego do przejmowania fachu przodków przymuszać nie zamierzał, ale wypadałoby, żeby smarkacz przy­naj­mniej własną genealogię znał. A historia rodu Marciniaków, Martinów i Martinusów pełna była łańcuchów wokół trumien.

Za to spawarka miała się w niej pojawić po raz pierwszy.

Trzeba Łukaszkowi przyznać, że całkiem bystry był, bo na dictum ciotki się grzecznie zamknął i zajął znoszeniem gratów do hyundaia. Przy maczecie już nawet się nie zająknął. Ludmiła podążała za nim, odziana w godną czerń, cała sztywna od bólu, z twarzą boleśnie skrzywioną – w sam raz na pogrzeb.

Reginę chowali w Brzegu, na komunalnym. Ksiądz proboszcz na pewno by nawet słówka nie pisnął, jakby ktoś uparł się złożyć ją u niego w poświęconej ziemi. Chociaż pewnie ledwo by grób zasypali, on już by zakasał sutannę i pognał po deski, żeby zabić okna, drzwi i lufciki wentylacyjne. Na jego szczęście stara Piechotowa zostawiła bardzo wyraźne i stanowcze instrukcje, gdzie życzy sobie spoczywać.

W Zielęcicach też na pewno odetchnęli z ulgą, że u nich cmentarza nie ma i jeśli Regina wstanie, to najpierw zabierze się za Brzeg, potem jeszcze po drodze jest Żłobizna, Skarbimierz, Małujowice… zejdzie jej trochę i może ostatecznie u dawnych sąsiadów grasować nie będzie.

Oczywiście Ludmiła, rękami Łukaszka, zamierzała zadbać o to, żeby stara Piechotowa nie grasowała już nigdzie.

Stara Piechotowa… Ludmiła zganiła się w myślach. Regina była od niej starsza o dziesięć lat, chociaż ubierała się, jakby różniło je lat co najmniej dwadzieścia, a Zielęcice były jakąś zapadłą wiochą, gdzie dopiero niedawno telegraf odpalili. Ludmiła na pierwszy rzut oka umiała rozpoznać maskowanie.

Regina mogła sobie nosić chustkę na głowie, mogła przywdziewać luźny, bezkształtny kaftan, podomkę, czy czym ta szmata była, mogła zakładać na stopy grube wełniane skarpety i chodaki z targu, ale pod tym stosem tandetnych szmat kryła się maszyna do zabijania.

– Ty w głowie narypane masz jak taki jeloń na rykowisku – powiedziała Ludmile, gdy spotkały się po raz pierwszy, te dziesięć lat temu. Ludka przyjechała do Zielęcic na rekonesans na pożyczonym od Bronka moto­rowerze, wyrychtowała się jak trzeba, a przy ostrzeniu broni podśpiewywała z Beatą, że jak się nosi spodnie, to się walczy. – Bedzisz tu stała z jakom maszetą i niby co? Bym ciała, to bym ci rynce wyrwała. Ale ni cem. Sabinka zara z miasta wraca. Obiad muszem szykować.

A Ludmiła, w dżinsach i skórze z bazaru, z bandaną na włosach, maczetą-samoróbką, została na progu jak taka sierota. Nie tak sobie wyobrażała pierwszą samodzielną misję, oj nie.

W tych kolorowych czasopismach dla kobiet, które żona Bronka, Irena, kupowała jak opętana sroka, było parę artykułów o tym, że życie się nie kończy po czterdziestce, ani nawet po pięćdziesiątce i można być zadbaną starszą panią i odnaleźć swoją kobiecość.

O tym, jak się odnaleźć, gdy cioteczny wuj Antoni na łożu śmierci wtyka ci rodzinną buławę, a wraz z nią ciężar polowania na potwory, w gazetach Irenki nic nie pisali.

Ta buława to nie był grom z jasnego nieba. I Ludka, i Bronek dobrze wiedzieli, czym się rodzina zajmuje i pilnie pobierali nauki od starszego pokolenia. Na wszelki wypadek, gdyby to pitolenie o jednym wybranym z każdego pokolenia padło na któreś z nich. Bronek wykręcił się z rodzinnej tradycji raz-dwa, ożenił się, zabronił przy Irence wspominać, co spotkało prapradziadka Zygfryda, a biegłość w posługiwaniu się ostrzami wykorzy­stał, gdy pojechał dla Niemca w rzeźni pracować.

Ludmiła ograniczyła się do zaciskania ust z dezaprobatą, ilekroć Bronek wciskał żonie albo synowi kit, że aż zęby bolały. Sama oczywiście nie wahałaby się przejąć rodzinnego fachu, ale nie spodziewała się, że ją to dopadnie w wieku czterdziestu siedmiu lat! Z których dwadzieścia dziewięć przesiedziała za biureczkiem w kolejnych biurach i sekretariatach. Kiedy dotarły do niej wieści o ostatniej woli ciotecznego wuja, spróbowała zza tego biureczka salto zrobić, tak żeby się upewnić, że da radę. Wylądowała w szpitalu i nie mogła się pojawić na pogrzebie Antoniego. I jeszcze dorobiła się permanentnych problemów z krzyżem.

Buławę z Nysy przywiózł Bronek i, uśmiechając się kpiąco, wręczył ją uroczyście leżącej na ortopedii Ludmile. Zdzieliłaby go tym kijem ceremonialnym przez łeb, ale w szpitalu byli, to drania by raz-dwa odratowali i, o zgrozo, jeszcze by położyli na sąsiedniej sali.

Potrwało trochę, zanim doszła do siebie na tyle, żeby ruszyć na rekonesans włości. Antoni, który odszedł dwa dni przed swoimi dzie­więćdzie­siątymi piątymi urodzinami, ostatnie lata głównie przesiedział na nyskich fortach, żując źdźbła trawy i wpatrując się tęsknie w niebo, ale przynajmniej notatki po nim zostały.

Ludka miała w szpitalu dużo czasu na ich przejrzenie i wypisanie sobie na arkuszu papieru kancelaryjnego planu działania. I kiedy już ją wypuścili, zrehabilitowali, i kiedy, z duszą na ramieniu i starym wózkiem Antoniego w pogotowiu, poćwiczyła skoki z miejsca na biurko i z powrotem (z saltami pożegnała się na dobre, zresztą, to miała być porządna, uczciwa, rzeźnicka robota, a nie jakiś cyrk), uznała wreszcie, że jest gotowa, by zacząć.

Diabli ją podkusili, żeby zaczynać właśnie od Reginy.

– Zajedź od tyłu. – Pouczyła Łukaszka, kiedy byli już na rondzie. – Ja pójdę przodem, a ty wszystko wyładujesz.

– Ciotka, tu są ludzie – jęknął bratanek. – I mam tak po prostu tam ten cały bandżaj wnosić?

Ludmiła wzruszyła ramionami. Już mu miała ochotę sarknąć, że ludzie to pewnie przyszli na wszelki wypadek, żeby potem Regina do nich urazy nie miała i nie przyłaziła, ale uznała, że póki młody nie zatarga wszystkiego, gdzie trzeba, nie ma co go denerwować. Jeszcze spawarkę upuści, a sprzęt był pożyczony.

Zostawiła bratanka z całą logistyką, a sama powoli i z godnością wkro­czyła do kaplicy. Może i pogrzeb był świecki, ale gdzieś go odprawić było trzeba. Ludka ciekawa była, kto będzie przemawiał – z ludźmi to miała rację, wokół tłoczyły się chyba całe Zielęcice i pół Małujowic. Kilka znajomych twarzy z Brzegu też jej mignęło.

Wnuczka Reginy też tam była, chudziutka, blada, z ogromnymi czarnymi oczami wyglądającymi spod czarnej grzywki. Jak cień towarzyszyła jej ta blondyneczka, Ryńska. Te dwie zawsze się razem włóczyły, kontrastowe jak dzień i noc. Ryńska taksowała wzrokiem zgromadzonych, jakby pilnując przed nimi Piechotówny. Brunetka nerwowo wyłamywała palce, aż strzelały jej stawy, i z tego, co udało się Ludmile podsłuchać, gdy ich mijała, próbowała przekonać dyrektora zakładu pogrzebowego, żeby jednak tę trumnę zaspawać.

No proszę, miała mała rozumek, kto by się po niej spodziewał. Nie Ludmiła, to pewne, ale tak właściwie to smarkatej prawie nie znała. Tamtego pamiętnego pierwszego dnia Regina wyrzuciła ją z chałupy, zanim Sabina wróciła ze szkoły.

– Ni bydzisz mi dzieciątka nerwować! – orzekła stanowczo, spakowała oszołomionej Marciniakowej świeżo upieczone ciastka na drogę i pokazała drzwi.

Potem temat wnuczki też nie pojawiał się w ich rozmowach. Ludmiła doszła do wniosku, że Regina nie ufa jej na tyle, żeby gadać o młodej. W końcu Marciniakowa była wrogiem – oswojonym, ale jednak wrogiem. O córce i zięciu strzyga gadała za to bardzo chętnie, być może w nadziei, że Ludka weźmie i któreś z nich ukatrupi. O, o takiej śmierci i zabijaniu się nawzajem to rozmawiały prawie za każdym razem.

– Umieranie to parszywy los – powiedziała jej kiedyś Regina. – A nasi umierają latami. Też byś wyłaziła po złości i szarpała, kogo się da, jakbyś nawet po śmierci konała. Strigi z ziemi się biorą i do ziemi wracajom. A ziemia cierpliwa jest, nieśpieszna. Długo trwia zanim nas zabierze.

Wśród żałobników zapanowało pewne poruszenie, bo do mikrofonu dorwał się zięć Reginy. Ludmiła taktownie stłumiła prychnięcie. Głupadur, mówiła o nim stara Piechotowa. I jeszcze dodawała z przekąsem, że „on jij ni brzmi, ot co”. Niestety, brzmiał Karince i Ludka czasami miała wrażenie, że Regina szczerze żałuje, że grajka nie uciszyła permanentnie, zanim jej córka miała okazję go usłyszeć w klubie w piwnicach brzeskiego ratusza. Pożarły się o to podobno nie raz, ale serce nie sługa. Karina twardo rzekła, że żyć bez niego nie może, a on uznał, że nazwisko Piechota lepiej się nadaje do robienia kariery za granicą niż Chrzysztowski. Wyjechali razem na te koncerty po Ameryce, po Azji, Afryce… wszędzie byli. Wpadali w odwie­dziny z rzadka, trochę częściej po tym, jak zostawili Reginie wnuczkę. Sabinie Zbigniew też nie brzmiał, ucho najwyraźniej odziedziczyła po babci.

– Dziś jest dzień smutku, dziś jest dzień zwątpienia. – Zakrzyknął zięć Reginy. – Ale w takiej chwili musimy pamiętać, że po nocy przychodzi dzień, a poooo burzy spokój…!

Sabina skrzywiła się i nerwowo potarła ucho. Ludmiła miała nadzieję, że scen na pogrzebie nie będzie, w końcu jakoś odwiedziny ojca mała wytrzymywała. Sama na razie nie miała głowy do niedorosłych strzyg, musiała zająć się tymi nie do końca martwymi. Korzystając z tego, że obecni na pogrzebie zaczęli podchwytywać melodię, a cała uwaga skupiała się na głupadurze, Marciniakowa przemknęła na tyły.

Łukaszek już czekał przy trumnie, cały blady i zdenerwowany, jakby co najmniej Regina już zaczęła z grobu wstawać.

– Uspokój się – zganiła go. Jak ten Bronek chłopaka wychował, żeby ktoś z ich rodu robił za osikę w obliczu ledwie drobnej desakracji, i to nawet nie grobu! – Póki jej w ziemi nie złożą, to jest niegroźna.

– Ciotka, co mnie Piechotowa, jej to już wszystko jedno. – Wyrzucił z siebie chłopak. – Ale tu ludzie są, oni się na mnie gapili! I dyrektor mnie widział, jak tu przyjdzie…

Ludmiła mogłaby go trzepnąć w ucho, bo wywołał wilka z lasu. Dyrektor najwyraźniej oderwał się od pełnego pocieszenia duchowego chóralnego wykonania „a groby runą, runą!”, albo po prostu uciekł, żeby na to nie patrzeć i wparował prosto na nich. Prawie się o agregat potknął.

– Ależ… Pani Marciniak? – Poznał ją od razu. Był uczniem, gdy ona zaczynała pracę w sekretariacie, a teraz jego syn chodził do nich do szkoły, urwis jeden, i co raz lądował na dywaniku w pokoju nauczycielskim, niekiedy w towarzystwie strapionego ojczulka.

Ludmiła skrzywiła się, bo środki przeciwbólowe przestawały działać. Nie była dobra w te dyplomacje, w ogóle. Już Regina była do tego bardziej zdatna, chociaż ona głównie uśmiechała się do ludzi, szeroko i zębato, a oni raz-dwa uznawali, że nie chcieliby robić babince na złość.

– Jak ci rodzina mówi, żebyś trumnę zaspawał, to ściągasz spawacza i zaspawujesz – pouczyła dyrektora głosem nieznoszącym sprzeciwu. Działał nie tylko na smarkaczy, na dorosłych też. – A nie, żebym musiała tu przychodzić i sama to robić, aż od tego dźwigania heksenszusa dostałam!

– Ale… – Zamachał rękami jak nerwowy motylek.

– Żadne ale, wstanie Regina z grobu, to zacznie od Starobrzeskiej, bo tu ma najbliżej! Twoja siostra dalej tam z rodzicami mieszka!

Wytrzeszczył na nią oczy tak mocno, aż dziw, że mu na stałe nie zostało. Nie kłócił się już przynajmniej. Ludmiła uznała, że przez tyle lat pracy z nieboszczykami to i owo musiał załapać. Pamiętała go dobrze, głupim dzieciakiem nie był, coś mu musiało na starość z tego rozumu zostać…

– Ale to będzie widać… – wyjęczał wreszcie szeptem, rozglądając się, czy aby ktoś nie wchodzi.

– Całunem jakimś przykryjesz – zbyła jego troski Marciniakowa. – A w poniedziałek przyjdź do szkoły, Krzysia widziałam wczoraj z piwem w parku. Siedemnaście lat ma! – fuknęła.

– Tak jest, pani Marciniak. – Stanął na baczność. – To ja… to ja popilnuję!

Ludmiła odprawiła go z satysfakcją i, przeklinając w duchu obolałą okolicę krzyżową, odwróciła się do Łukaszka. Młody wszystko już rozłożył i zabierał się do oplątywania trumny łańcuchami.

– Ciotka sobie spocznie, ja dokończę – rzucił. – Uprawnień nie mam, ale spawać mnie ojciec w garażu nauczył.

– A coś ty takiego szwungu dostał? – zapytała podejrzliwie Ludmiła, opadając ostrożnie na stołeczek. Nie zamierzała protestować, skąd, daro­wanej sile roboczej w zęby się ni patrzy, jak jej kiedyś powiedziała Regina, zaganiając ją do lepienia pierogów.

Łukaszek spłonął czerwienią aż po czubki uszu.

– Moja, ta, no, dziewczyna, Kaśka, też mieszka na Starobrzeskiej – wydukał. – Do przedszkola z młodą Piechotówną chodziła. I jak tak o niej czasem wspominała, to chyba kurna wierzę, że ta babcia by mogła kogoś zeżreć.

Ludmiła pokiwała głową. Bronek mógł synowi równy kit wciskać, ale to jednak był mądry chłopiec. Może nawet dałoby się go jeszcze do rodzinnego fachu przyuczyć…

Odczekała, aż bratanek skończy robotę, uważnie ją obejrzała, szarpnęła na próbę za łańcuchy. Dyrektor dobrze pilnował, nikt im nie przeszkadzał.

– A bokiem nie wyjdzie? – zmartwił się Łukaszek. – Bo jakby ściankę trumny wybiła…

– Nie wybije – uspokoiła go Ludmiła. – Ziemia będzie trzymać. Poza tym, to specjalne łańcuchy. Wytrzymają, ile trzeba.

– A ile trzeba?

– Dwadzieścia, trzydzieści lat.

– O ja pier… – nie dokończył, bo sprzedała mu przytyczka w ucho.

– Jak się na pogrzebie zachowujesz – skarciła go. – Nie przeklinaj, tylko zabieraj to wszystko do samochodu. Ja zaraz przyjdę. Pójdę się jeszcze pożegnać.

– Po co? Przecież ona tu leży…

Tak na niego spojrzała, że zawinął się z całym majdanem raz-dwa.

Pomysły miał, też coś. W tej trumnie leżała strzyga, a Ludmiła chciała pożegnać… Znajomą. Koleżankę. Człowieka.

Dyrektor, który chyba cały czas podsłuchiwał pod drzwiami, wślizgnął się z powrotem, odłożył na trumnę ściskany w dłoniach całun i bez słowa zaczął pomagać Łukaszowi. Czyli miała rację co do niego: włosy wypadły, ale rozum został.

Kiedy obaj już wymknęli się tyłem, Ludmiła przykryła trumnę materiałem. Ból smagał ją po plecach przy każdym podniesieniu rąk, ale taki drobiazg nigdy by nie przeszkodził komuś z rodu Martinusów w dokończeniu roboty.

Gdy wychodziła drzwiami prowadzącymi do głównej sali, wpadła na młodą Ryńską. Miała skarcić młodą, że nie uważa, jak chodzi i tratuje starszych, ale głos jej uwiązł w gardle, gdy spojrzała na śliczną, jasnowłosą dziewczynkę i w jej oczy, zimne jak lód.

– Wiem, co pani tu robi – powiedziała bez wstępów mała. – Tak trzeba, rozumiem. Ale od Binki niech się pani trzyma z daleka.

– Co ty dziecko… – obruszyła się Ludmiła.

– Niech mi pani nie ściemnia. Pani wie, że ja wiem, ja wiem, że pani wie, pani Regina też wiedziała. I ostrzegała mnie przed panią.

– Nie miała przed czym cię ostrzegać – burknęła Marciniakowa. Trochę jej się nieprzyjemnie zrobiło, sama nie była pewna, czy dlatego, że Regina najwyraźniej rozmawiała z ludzkimi dziećmi o sprawach, o których nie powinny wiedzieć, czy dlatego, że po tylu latach… rozejmu, nadal uważała, że przed Ludmiłą należy kogoś ostrzegać. Przecież człowiekowi by krzywdy nie zrobiła!

– Właściwie, to ma pani rację… Wie pani, moja siostra czytała taką książkę – powiedziała w zamyśleniu młoda Ryńska, patrząc na nią wciąż tymi swoimi ślicznymi, lodowatymi oczami. – O takim rycerzu, co miał jeden miecz na potwory, ale drugi na ludzi. A pani, pani Marciniak, nie ma nawet jednego.

– Jeden mam – powiedziała groźnie Ludmiła, chociaż właściwie to była maczeta i spoczywała aktualnie w bagażniku hyundaia. Co ona w ogóle robiła, ból pleców jej się na umysł rzucił jak nic, wdawać się w przepychanki słowne z dzieckiem, i to na taki temat!

– Na potwory – Zbyła ten fakt machnięciem dłoni Ewa Ryńska. – Ale co z ludźmi, pani Ludmiło, co z ludźmi? – Uniosła kpiąco jedną brew, a jej śliczna porcelanowa twarz przez jedną chwilę wydawała się Marciniakowej taka okropna, jak twarz tej laleczki z horroru, który kiedyś oglądał Łukaszek. Smarkacz się tak filmu wystraszył, że potem spać nie mógł. A Ludmiła wtedy się śmiała, bardzo ją te bzdurki rozbawiły. A teraz… teraz nie było jej do śmiechu.

– Do widzenia. Przekażę Sabince pani kondolencje. – I poszła sobie.

Ludmiła potrzebowała chwili. Plecy ją rozbolały, ot co. Przez myśl jej przemknęło, że może powinna tę książkę o facecie z mieczami przeczytać, a może nawet sobie drugi sprawić… Ale zaraz potrzasnęła gwałtownie głową. Co ona bredzi w ogóle, miecz na ludzi, ludzi należy chronić.

Wyprostowała się, poprawiła kostium i wróciła na główną salę.

Chuda Sabina zniknęła gdzieś z tą swoją Ryńską i Ludmiła odetchnęła z ulgą. Nie, żeby się tej pyskatej smarkuli bała, skąd, w szkole nie takich psychopatów widywała. Po prostu lepiej było, żeby Piechotówna nie widziała, jak jej rodzice wytaczają skądś wzmacniacz i gitarę elektryczną. Zbigniew rozpiął górne guziki koszuli i, potrząsając zapamiętale włosem na głowie i na klacie, zawodził „śpiewaj, śpiewaj z nami wraz, jeśli czarną skórę masz”, a Karina wyciągnęła z torebki grzechotki.

Ludce aż serce piknęło z żalu, że tę trumnę jednak zaspawała. To byłoby piękne ukoronowanie pogrzebu, gdyby Regina z niej wylazła, podde­nerwowana już samym umieraniem, a dodatkowo wkurzona improwizowaną stypą koncertową, i rzuciła się wypruwać zięciowi struny głosowe. Oczywiście Ludmiła musiałaby wtedy Piechotowej łeb ściąć, niewątpliwie, ale zanim Łukaszek by przyniósł maczetę z bagażnika, to może z Zigiego by już mało co zostało.

– Ale na mój pogrzieb, to te swojom skóre założisz – powiedziała jej kiedyś Regina. – Bydzisz wyglądała jak z tiego hamerykańskiego filmu, w skórze i z tą maszetą. I wtiedy zobaczemy, jak wstane, czy ty mnie łba zetniesz, czy ja cie flaki wypruję.

Ludka usiadła ciężko w ostatnim rzędzie. Maczeta była w bagażniku.

Skóra wisiała w szafie w jej mieszkaniu. Regina leżała w spętanej łańcuchami trumnie. Zbigniew odsunął się od mikrofonu, robiąc miejsce Karinie.

– Budziłam się, a wtedy widziałam twoją twarz. Niepokojąco szczery mówiłeś mamy czas.

Ludmiła powstrzymała prychnięcie. Regina też jej to zawsze mówiła: „nie nerwujta siem, mami cias”. Nie, czasu już nie miały. Starej strzydze się skończył, stara łowczyni też miała go coraz mniej. W krzyżu rwał ją heksenszus, ZUS tylko czekał, żeby jej podliczyć składki, a dyrektor szkoły coś przebąkiwał o przyjęciu pożegnalnym.

– Memento mori – zacytowała sobie pod nosem „Pana Woło­dyjowskiego”. – Memento mori, stara rycerko, co ci więcej zostało…

 

Tymczasem życie pisało już „Post Scriptum”.

Milena Wójtowicz




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Antologia „Szepty”
Fantastyka Antologia - 13 stycznia 2022

Piętnastu pisarzy i piętnaście niepublikowanych wcześniej opowiadań w wyjątkowym zbiorze. Cenieni przez…

[Recenzja] „Słowodzicielka” Anna Szumacher

W „Słowodzicielce” jest więcej elementów, które mogą nasuwać skojarzenia z warsztatem Pratchetta.…

[Recenzja] „Harda Horda” Antologia

Twórcy, zarówno dopiero początkujący, jak i już wiekowo lub/i artystycznie dojrzali, mają w zwyczaju…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit