Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Milena Wójtowicz „Mythpeace: Gdzie wymarły wszystkie smoki”

Opowiadania Milena Wójtowicz - 25 września 2013

Opowiadanie niniejsze jest drugim z kolei, a zarazem drugim od końca, opowiadaniem z cyklu… a co my się tu będziemy certolić!, z trylogii Mileny Wójtowicz „Mythpeace”. Ponieważ jednak z drugimi tomami, częściami, księgami, noo dobrze – opowiadaniami, po których następuje jeszcze jeden tom, część, księga, noo dobrze – opowiadanie, jest pewien problem, bo bez znajomości tomu, części… eee nieważne zresztą, nijak nie sposób pojąć, co to za gość ten Skrzetuski, dlaczego nocna koszulina jego małżonki stanowi tak wielki przedmiot pożądania okolicznych młodych mężatek i jakim cudem najstarszy Skrzetuski jest podobny do Zagłoby (RedAkcja ma pewne teorie, ale o tym może kiedy indziej), grzecznie radzimy czytelnikom – jeśli trzeba będzie, jesteśmy gotowi do zastosowania środków przymusu bezpośredniego – przed lekturą publikowanego poniżej opowiadania zajrzeć do archiwum Fahrenheita, do numeru 56 z roku 2006 i dowiedzieć się „Skąd odeszły bazyliszki”

 

RedAkcja

 

Po odejściu od ekranu reklamacji nie uwzględnia się.

 

 

Po pięciu latach mistrz znał każdy centymetr sufitu jak najlepszego przyjaciela. Mimo to czasem otwierał z chrzęstem zasuszone powieki i szukał pęknięć i nierówności, chociaż dobrze wiedział, że ich nie znajdzie. Jego uczennica regularnie inwestowała swoje honoraria w gładź i farby. Przynajmniej z tymi ostatnimi trzymała się od niego z daleka. Czasem czuł zapach świadczący o tym, że Krucza znowu przemalowuje swój pokój. Ostatnio zdarzało się to rzadziej, albo może jego węch nie działał już tak jak dawniej… Tak, to musiał być węch. Umierające ciało coraz gorzej funkcjonowało.

Nie żeby miał co z tym ciałem robić. Ruszyć się nie był w stanie, jeść ani pić już nie potrzebował… Kiedy tak leżał, wpatrując się w sufit lub w zawieszony na nim telewizor plazmowy, wydawało mu się, że wystarczyłoby mieć tylko głowę: oczy, uszy i mózg. Po co mu reszta? Tylko kurz na nim osiadał. Kurz, który Krucza regularnie i skrupulatnie usuwała miotełką, tak obojętnie skupiona, jak to tylko ona potrafiła.

Nie udała mu się ta uczennica, gadzia mać.

W ogóle do uczniów miał pecha, musiał to niechętnie przyznać. Niechętnie, bo nie tak łatwo stawić czoła prawdzie.

Pech nie przyszedł od razu, nie. Jako mały chłopiec Błażej znał tylko szczęście. Szczęście i biedę, które wspólnie wypełniały jego dziecięce życie. Wtedy, tak dawno, dawno temu, wszystko było proste – była wyczekiwana wiosna, było ciepluchne lato, były: pełna jabłek jesień i ciężka, ciemna zima. Był niewielki dom, ojciec, matka i pięcioro małych brzdąców w połatanych portkach i sukienkach. Były gęsi, których trzeba było pilnować, były pola, z których trzeba było zbierać plony, i była rzeka, do której nie wolno było dzieciakom chodzić, bo tam, w zakolu, czaiły się ponoć jakieś utopce.

Ech, dzieciaki… ciekawskie to, głupie swoją małą odwagą. Jasne, że nad rzekę się łaziło. Wyzywało się wzajemnie, kto podejdzie bliżej straszliwych zielonych utopców, tak blisko, żeby spojrzeć im w wodniste oczy. Piotrek od Józefów chwalił się, że tak zrobił, że oczy utopców są niebieskie, i że jeden do niego mrugnął. Łgał na potęgę, ale o tym Błażej przekonał się dopiero, gdy już na terminie u Włodzimierza będąc wlazł z gołymi nogami do zasiedlonego strumyka. Utopiec nie zamrugał do niego błękitnym oczkiem, tylko od razu złapał chłopaczka na nogę.

Wrzask młodego Błażeja ponoć niósł się daleko, daleko. Potem tak samo daleko niósł się jego płacz, gdy mistrz Włodzimierz spuszczał mu lanie na gołą dupę, pasem, cierpliwie – pomiędzy kolejnymi uderzeniami – tłumacząc uczniowi, gdzie błąd popełnił, żeby smarkacz się fachu porządnie nauczył. Czerwone ślady z tyłka znikły szybko, ale na łydce zostały chłopcu sine odciski wodniczych paluchów. Na pamiątkę, na wypadek, gdyby zapomniał.

Taki wypadek nie zaszedł, rzecz oczywista. Błażej pamiętał wszelkie nauki, i te które mistrz przekazał mu wieczorami, gdy grzali się w jego małej chatce, i te wyszeptane na łowach, te wygłoszone nad truchłem, i te wbite pasem w skórę też. Dlatego był z niego taki dobry łowca.

Szybko dorobił się przydomku Bykomłot i to było naprawdę coś. Włodzimierz był z niego dumny. Nie powiedział tego nigdy wprost, ale Błażej wiedział. Wyczytywał to z surowych rysów mistrza zawsze gdy go odwiedzał, poprzedzany wieściami o kolejnych udanych łowach.

Włodzimierz znad Pilicy był wielkim łowcą, ale ludzie szeptali, że uczeń przerósł mistrza, i to ledwie kilkanaście lat po zakończeniu terminu. Tak, Błażej miał być z czego dumny. Był łowcą nie tylko wielkim, ale wręcz legendarnym.

Szkoda tylko, że tak kiepskim nauczycielem.

Teraz, kiedy czasu na myślenie było sporo – ba, był czas tylko na to – Błażej często się zastanawiał, gdzie popełnił pierwszy błąd; kiedy przywołał swój pech. Czworo uczniów, trzy zagubione groby i jedna żywa, ale za to hańbiąca profesję, Krucza.

Żywa. To okazało się być ważniejsze od hańby. Nie tak Włodzimierz go uczył. Ale trudno, można pamiętać i nie przestrzegać. Byleby nie było kolejnej zagubionej mogiły, bylenie pakować do skrzyni kolejnego młodzieńczego dobytku, byle nie zastanawiać się, co z tym robić – trzymać, spalić, rozdać?

Wciąż miał usta, wciąż mógł mówić. Gdyby podjął wysiłek, dotarłby do jakiegoś łowcy, w końcu wystarczyło tylko poprosić Kruczą albo Szymona, żeby zadzwonili do któregoś ze starych druhów. Łowcy unikali umierającego Błażeja, nie wiedząc, jak mają się wobec niego zachować. Ale bezpośredniego wezwania żaden by nie zignorował. W końcu ten schnący półtrup, to wciąż był Błażej Bykomłot, który kaprysem losu miał szansę żyć tak długo, by doświadczyć, jak tworzy się jego legenda. Mistrz mógłby wtedy powiedzieć o tym całym MythPeace, o oszustwach Kruczej, o hańbie, jej i swojej, bo to przecież on ją uczył.

Ale nie umiał. Trzy ciała, które przyszło mu pochować – dzielna Bogna, pilny Zygmunt, wojowniczy Michał. Trzy twarze, które, wbrew wszystkiemu co mówiono o blednących wspomnieniach, pamiętał z każdym dniem coraz wyraźniej. Tyle wspomnień, zdolnych sprawić, że po jego suchych, szarych policzkach spływały suche łzy. Zawiódł ich. Kruczą też zawiódł. Nie powinien był jej szkolić, wiedział, że nigdy nie będzie z niej bardzo dobra łowczyni. A Włodzimierz zawsze powtarzał, że ten fach jest tylko dla najlepszych.

Czasu nie dało się cofnąć.

Może wcale nie powinien był brać uczniów? A może błędem było, że zaczął od dziewczyny? Włodzimierz nie miał zbyt wysokiego mniemania o łowczyniach. Błażej dobrze o tym pamiętał, ale Bogna… Bogna po prostu miała dar, i już.

Pamiętał ją dobrze, tak boleśnie dobrze. Okrągła, przybrudzona twarzyczka, jasne, pełne kołtunów włosy, które mimo to dziewczynka starała się zapleść w warkoczyki. W tych kołtunach roiło się od wszy, ale nic dziwnego – mała półsierota, córka wioskowego głupka, początkująca złodziejka, o którą nikt nie dbał. Ale ona była twarda jak na te swoje dziesięć lat. Nic nie mogło jej złamać. Żyła na przekór wszystkiemu – ze śmiechem. Ech, ten jej śmiech. Głośny, łapczywy, niepowstrzymany. Taki jak ona.

Któregoś wieczora podkradała jednemu z gospodarzy jabłka. Natknęła się przy tym na skrzata, który zawędrował do wioski i śmiało sobie z mieniem wieśniaków poczynał. Połakomił się na te trzy owoce, które zwędziła dziewczynka.

Jak się pobili, to narobili takiego rwetesu, że się pół wsi zleciało. Drugie pół nie przyszło tylko dlatego, że ze strachu chowało się pod pierzynami, pośpiesznie żałując za wszystkie swoje grzechy. Jakieś odważne chłopy rozdzieliły kłąb tarzających się po podwórku ciał. Bogna nie wyglądała najlepiej, podrapana, pogryziona i pokrwawiona, ale ani pisnęła, za to dumnie zadzierała brodę. Za to skrzat… Chłopi go zaraz kijami zatłukli, więc wiele do oglądania nie zostało, ale ponoć na nogach ledwo się słaniał.

Tak, w to Błażej łatwo mógł uwierzyć. Bawił wtedy w pobliżu, to posłali po niego, zaprosili do stołu jak najważniejszego gościa, i wyłuszczyli swój problem. Że dziewczynka kradła, to pal licho, trzech jabłek nikt jej nie pożałuje, skoro szkodnika wytropiła, i pewnie sama by nawet zabiła. Ale i skrzat ją pogryzł, i ona skrzata… A ludziska przesądne były. Skrzacie ugryzienia źle się goiły, zaczęli się bać, że może mała jakiejś wścieklizny od stwora dostanie, albo i co… Słyszało się przecież o takich wypadkach, choćby i tu niedaleko, ze dwie wsie na wschód…

Błażej, który jako żywo nie słyszał, żeby akurat skrzaty jakie jadowite były albo choróbska roznosiły, poprosił, żeby mu przyprowadzono dzieciaka. Raz dwa spełniono jego prośbę, bo w końcu na to chłopi liczyli – że powie im co robić i zdejmie kłopot z karku.

Mała była potargana, ubrana w łachmany, nieudolnie opatrzona. Spod skołtunionej czupryny spojrzała butnie na Błażeja – a on już wiedział, że oto los wskazuje mu dziecko, które będzie kiedyś wielkim łowcą, może nawet większym niż on sam.

Los mu ją wskazał – więc gdzie był ten błąd?

Nikt we wsi nie protestował, kiedy Błażej oznajmił, ze zabiera małą ze sobą, do terminu. Ba, mało ich obchodziło gdzie, byle pozbyć się kłopotu. Ojca Bogny nikt nie pytał o zdanie, bo w końcu co mógł mieć do powiedzenia wioskowy głupek? Więc oddali ją, zaopatrzyli w prowiant na drogę, i pomachali z ulgą, gdy odjeżdżał.

Zawiózł dziecko do Włodzimierza, bo i gdzie miał ją zabrać? Sam nie miał domu, wiecznie był w podróży… Tak, wtedy roboty dla łowców było od groma. Stary mistrz coś tam sarkał pod nosem, że dziewczyna, że z dziewczyn to żaden pożytek, że kłopot… Ale Błażej miał już taką sławę, i tyle pewności siebie, żeby pozwolić Włodzimierzowi sarkać do woli, a i tak obstawać przy swoim.

Ze dwa tygodnie trwało, zanim zaleczyli jej rany po skrzacich zębach. Paskudniki nie były jadowite, ale takie ugryzienia trzeba było umieć opatrywać, inaczej długo się goiły.

Mała na początku zerkała na nich podejrzliwie, ale po tych dwóch tygodniach, jak już się przyzwyczaiła, jak usłyszała, co z nią dalej będzie, to przestała chować się po kątach i zaczęła zadzierać nosa. Bo oto ona, Bogusia, córka wioskowego głupka, miała być łowczynią. Kimś. Pokazała wszystkim jaka jest dzielna, jak złoiła tego skrzata. A teraz znowu miała im pokazać.

Wielokrotnie w ciągu kolejnych lat Błażej zerkał w stronę Włodzimierza, jakby chciał mu powiedzieć: „miałem rację, dziewczyna czy nie, nadaje się”. Stary wtedy tylko coś sarkał pod nosem, „że jeszcze będą kłopoty”. Do niczego innego nie mógł się przyczepić.

Bogna była uczennicą, o jakiej tylko można było marzyć. Chłonęła wszystko, co jej prawił mistrz Błażej z niepowstrzymaną, łakomą chciwością. Każde słowo zapadało jej w serce, wypalało się w duszy, wbijało w pamięć. Nawet Włodzimierz nie mógł się oprzeć tej niezmierzonej ciekawości, i opowiadał dziewczynce wieczorami o wielkich łowach. A ona słuchała.

Rok po rozpoczęciu terminu zaczęła upraszać Błażeja, żeby ją zabrał na łowy. Nie zgodził się, ale mała nie ustępowała. Coraz pilniej ćwiczyła, coraz lepiej sobie radziła. Po kolejnym roku już nawet Włodzimierzowi brakło argumentów, żeby Bognę w domu trzymać.

Zaczęli ostrożnie, od skrzatów właśnie. Te paskudy Bogna już znała, z jednym sobie poradziła, to i pomaganie Błażejowi przy przepędzaniu całego stada z dworu dziedzica nie powinno być dla niej zbyt trudne.

Ha, nie tylko nie było zbyt trudne, ale Błażejowi przypadła rola nie mistrza, a pomocnika. Bogna aż się rwała do skrzatów, okładała je zręcznie kijem, ogłuszała z wprawą i nim jeden padł na ziemię, już goniła za drugim. Lepiej jej to szło, niż Błażejowi – drobniejszej, szczuplejszej łatwiej było uganiać się za tym kurduplowatym tałatajstwem. Błażejowi przypadła mniej ekscytująca robota – chodził za swoją uczennicą z wielkim koszem i zbierał do niego zwiotczałe ciałka.

A Bogna tańcowała po korytarzach, po pokojach, po strychu i piwnicach, wymachując kijem z bezlitosnym wdziękiem. Śmiała się radośnie, ilekroć krzywonogi skrzat próbował przed nią uciekać w beznadziejnej próbie ocalenia swojego marnego żywota. O nie, na to zgody nie było. Żadnych ucieczek, żadnej litości. Wszystkie, co do nogi wybiła, chociaż za ostatnim musiała wleźć aż na komin.

Błażej tego dnia puchł z dumy.

Nie było wątpliwości, dziewczynka miała talent, miała też odwagę i zapał… Tego zapału i odwagi zresztą trochę za dużo. Ale to Błażej zaczął dostrzegać dopiero po kilku latach. Z początku z rozczuleniem patrzył, jak Bogna aż rwie się do łowów, jak rzuca się na oślep pomiędzy legendziaki, jak je młóci i przegania. Dziecko, a takie zawzięte i zapalczywe. Był pewien, że z czasem, kiedy odwadze i zaciętości zaczną towarzyszyć rozwaga, ostrożność i spryt, Bogna zostanie wielką łowczynią. Uczennicą, z której będzie mógł być naprawdę dumny. Taką, o której kiedyś powiedzą, że przerosła mistrza…

Zatracił się w tej pewności, w fantazjach o dumie. Przestał uważać, obserwować. Nie dostrzegł, że Bogna wcale nie staje się roztropna i rozsądna, wręcz przeciwnie. Z każdymi kolejnymi udanymi łowami rosła jej pewność siebie, przekonanie, że da wszystkiemu radę. A za każdym razem, gdy coś szło nie całkiem tak, jak powinno, zaciskała usta i spoglądała z jeszcze większą nienawiścią na truchła i łupy, jakby chciała powiedzieć, że to jeszcze nie koniec, że ona im jeszcze pokaże…

I pokazywała, za każdym razem, aż…

Aż wreszcie to jej pokazano.

A właściwie pokazała. Niksa jej pokazała, wredna baboryba.

Pierwszy myciak, z jakim Bogna miała do czynienia. Jakoś się wcześniej nie złożyło, w okolicach grasowały głównie legendziaki, myciaki wcześniej poszły po rozum do głowy i zaczęły unikać ludzi. Coraz rzadziej się zdarzało, że ktoś się na nie uskarżał. Wcale to nie znaczyło, że przestały nękać ludzi – po prostu sprytniejsze się zrobiły, ot co. Legendziaki były głupie, ale myciaki swój rozum, gadzia mać, miały. I korzystały z niego…

Bogna wiedziała, czym się różnią jedne od drugich, podstawy wyłożyli jej z Włodzimierzem na samym początku. Ale głupia dziewucha założyła, że skoro z legendziakami się rozprawia raz dwa, skoro ich całe stado jej niestraszne, to i jeden myciak nie będzie problemem.

Błażej skarcił się w myślach. Głupia dziewucha – jasne, że była głupia. Młoda, niedoświadczona. Jej prawo. Ale on… On, do stu smoków, powinien być mądrzejszy. Powinien zauważyć, co się święci. Powinien przewidzieć… Ale nie przewidział. Bo też był głupi. Stary i głupi. Ta głupota mu nigdy nie przeszła…

A niksa nie dość, że myciak była, to i baba. Samica znaczy. A baba z babą jak się za kudły wezmą… Gdyby Błażej miał jeszcze w swoim wysuszonym gardle trochę śliny, splunąłby siarczyście.

Włodzimierz miał rację. Dziewczyna na terminie to jednak problem był. Chłopy jakoś spokojniej podchodziły do łowów na stworzenia tej samej płci. Ale dziewuchy… Bogna sama z siebie była zapalczywa i zacięta. A im bardziej im się ta niksa wymykała, tym bardziej zapał i zaciętość młodej łowczyni rosły…

Wtedy łowili z dala od domu, aż zza Odry po nich posłano, bo i tam sięgała sława Bykomłota. Tamtejsi gospodarze dobrze płacili i nie szczędzili wyśmienitego piwa przy wieczornych posiłkach. A wieczornych posiłków było mnóstwo, bo niksa, diablę jedne, przebiegła się okazała. Drwiła z nich w żywe oczy, nie dawała się złapać, umykała w ostatniej chwili. Błażej wiele razy musiał hamować rozwścieczoną Bognę, gotową z gołymi rękami rzucić się za plugastwem w gąszcz.

Powinno mu to dać do myślenia.

Powinien lepiej pilnować Bogny. Powinien zrezygnować z wyśmienitego piwa i pysznych kiełbas wieczorami. Powinien mieć dziewuchę na oku.

Może by wtedy jeszcze pożyła.

Nawet nie zauważył, jak pewnego wieczora wymknęła się ukradkiem z osady, uznawszy widać, że bez spowalniającego ją i postponującego jej działania starego raz dwa złapie diablicę i zatłucze.

A on pił, jadł, śmiał się, ucztował, opowiadał historie o tym, jak to na straszliwe bestie polował, i sycił się jadłem, i podziwem miejscowych. Jak ostatni dureń. Jadł, pił, śmiał się, a w lesie nieopodal Bogna toczyła walkę na śmierć i życie. I przegrywała.

Kiedy dojrzał wreszcie, głupiec jeden, że dziewczyny nie ma, nie musieli jej daleko szukać. Niksa, złośliwe, podłe stworzenie, podrzuciła im ciało pod sam nos, najbliżej jak mogła.

Po włosach ją poznał. Twarzy nie miała, zmiażdżył ją cios straszliwego rybiego ogona. Wzorki z płetwy się nawet odbiły.

Przez lata męczył go koszmarny sen: widzi twarz Bogny, widzi, że jej głowa spoczywa na kamieniu nad brzegiem rzeki… i widzi wielki, rybi ogon, który nagle wyłania się z wody i jednym ciosem niszczy wszystko, zostawiając tylko krew i śmierć. I słyszy śmiech, straszliwy drwiący śmiech.

Dopadł tego potwora, rzecz jasna. Zabił, bez litości, okrutnie, niemal zmasakrował. A mimo to bestia nadal śmiała się w jego snach. Co noc.

Twarz Bogny – rybi ogon – cios – śmierć.

Wtedy zaczął pić.

Straszliwie, ciągiem. Sam nie był pewien, jak długo to trwało, dni, noce, tygodnie zlały się w jedno. Pomiędzy śmiercią Bogny, a dniem, kiedy Włodzimierz przyłożył mu w łeb, w jego pamięci wszystko było mętne i niewyraźne.

Z tego stanu wyciągnął go właśnie Włodzimierz i jego mocna ręka. Gdyby nie stary mistrz, dobrze by się to nie skończyło. Kto wie, może by się Błażej nawet na śmierć zapił.

Ale Włodzimierz na to pozwolić nie zamierzał. Miał silną rękę, miał na podwórku studnię z zimną wodą i wreszcie miał lata doświadczeń za sobą i dobrze wiedział, jak to jest stracić ucznia.

Wiele wieczorów przegadali, wiele przemilczeli. Pomogło.

Błażej całkiem przestał pić, wrócił do łowów. O tym, żeby brać kolejnego terminatora, nie myślał.

Aż do dnia, kiedy spotkał Zygmunta.

Chłopak miał może z jedenaście lat, był wyrośnięty, bystry, zdolny. Miał wszelkie zadatki na dobrego i odpowiedzialnego gospodarza. I pewnie takim by został, gdyby nie inwazja domowojów, jaka spadła na jego wioskę.

Błażej zawsze podejrzewał, że ten najazd to była część jakiegoś większego planu. Raz tylko się ze swoimi podejrzeniami zdradził i Włodzimierz go wtedy wyśmiał. Jak to, takie kreatury miałyby jakieś plany robić? Zorganizowane podboje? Tak, wtedy to się wydawało śmieszne. Ale dziś, gdy Błażej wiedział dla kogo tak naprawdę pracowała Krucza… Dziś to miało o wiele więcej sensu niż wtedy.

Zaczęło się od Janka. Po śmierci męża matka Zygmunta została sama na gospodarstwie z kilkuletnim wówczas smarkiem. Raz dwa pojawili się chętni do zaopiekowania się wdową, gospodarką, a nawet dzieciakiem. Za jednego z nich matka wyszła za mąż i szybko powiła mu syna. Właśnie Janka. Maluch był żwawy i żywy, zaglądał w każdy kąt, pod każdy kamień, za każdy krzak. Wymarzony cel.

Za którymś z tych krzaków coś znalazł. Błażej mógł sobie wyobrazić, jak to było. Dzieciak kręcił się po okolicy, jak to dzieciak. Z pięć lat wtedy miał, cały świat go ciekawił. A w gospodarstwie masa roboty, to i nie bardzo było komu szczeniaka pilnować… Normalne, tak to bywa. Mały pewnie odszedł kawałek od domu, dalej niż zwykle, za daleko. Pecha miał i tyle. Kto mógł przewidzieć, że domowoje tak się zbiorą i zaatakują razem? Niby myciaki, to i zmyślniejsze, ale żeby aż tak…

Ciężko było dojść, jak to się wszystko zaczęło, a i po fakcie nie było kogo pytać. Zresztą – pytać domowoja? Rozmawiać z nim? A tfu, gadzia mać, kto na taki durny pomysł by wpadł? Można było się tylko domyślać, że z jakichś powodów stworzenia zebrały się w stado – a to już samo w sobie było niezwykłe, domowoje żerowały i żyły samotnie – i postanowiły napaść i zająć upatrzoną wioskę. To byłby wyczyn nie lada, czegoś takiego w całej spisanej historii łowców nie było.

Zaczęły od tego malca, co zaszedł za daleko. Pewnie na próbę, czy się uda. Zdolności domowojów do omamiania nie były dla łowców tajemnicą. Prosty lud długo się na to dawał nabierać, wierząc, że obecność „skrzata”, czy jak go tam zwali, w domu zapewnia bezpieczeństwo, szczęście i powodzenie.

Bzdura. To wszystko były halucynogeny, paskudztwa wydzielane przez te myciaki. Potrafiły raz na jakiś czas sprowadzić na ludzi iluzję, sprawić, że poczuli się szczęśliwsi, zdawało się im, że wszystko się lepiej układa – za sprawą ich duszka domowego. Dożywiali go więc i dbali o niego, a zadowolony domowoj żył sobie i w tłuszcz obrastał.

Ale co innego na jakiś czas omamić kogo, a co innego całą wioskę i to na dobre.

Później się okazało, że paskudztw się ze trzydzieści zebrało. Wszystkie, jakie jeszcze na świecie zostały chyba, bo po tej sprawie już o domowojach nikt nie słyszał. I dobrze. Zaczęły od dzieciaka. Jeden mu pewnie skoczył na kark, schował się pod kołnierzem i zaczął truć.

To właśnie robiły domowoje – truły. Każdy łowca to wiedział. Wydzielały coś takiego… Za czasów Błażeja i Włodzimierza mówiło się na to po prostu domowojowa trutka. Potem dopiero ludzie wzięli się za badanie tej substancji. Krucza, gdyby ją zapytać, pewnie wyrecytowałaby całą zgrabną definicję i jeszcze wzór chemiczny podała. Wszystkich tych głupot nauczyła się na pamięć, sama z siebie, chociaż Błażej nigdy jej do tego specjalnie nie gonił. Wzory chemiczne nie były łowcom niezbędne do przeżycia i do polowania – przez setki lat się jakoś bez nich obywali. Nieważne, jakimi literkami coś się opisze, ważne, by wiedzieć, jak działa, i jak to zneutralizować.

A z trucizną domowojów sprawy miały się tak: otumaniała ludzi. Dało się przed nią ochronić jeśli ktoś wypił eliksir z żabiej główki i paru innych zielsk. Albo jeśli – co zdarzało się rzadko, ale się zdarzało – ktoś był naturalnie odporny. Tak jak Zygmunt.

Jego brat przytargał na własnych plecach pierwszego myciaka. Może nawet dwa, kto wie. Wystarczyło, żeby zainfekować malca i zacząć otumaniać dorosłych. Ale nie Zygmunta. On od początku wiedział, że coś jest nie tak, wyczuwał obcość w bracie – chociaż nie umiał tego nazwać. Bo Zygmunt nie tylko był odporny na halucynogeny myciaków, ale też je wyczuwał. Wyczulony zmysł węchu, jak mawiał Włodzimierz. Mutacja genetyczna, jak orzekłaby sucho Krucza.

Oczywiście malec nie wiedział, co to myciak, co to halucynogen, ani co się w ogóle dzieje. Próbował jednak dać znać starszym, że coś jest nie tak. Mówił, że braciszka diaboł opętał. Wyśmiali go, potem spuścili lanie, bo dalej obstawał przy swoim. A tymczasem zaraza rozprzestrzeniała się. Z brata Zygmunta na rodziców, z rodziców na najbliższych sąsiadów, z nich na następnych… Kiedy mały Zygmuś poczuł, że z rodzicami też jest coś nie tak, zaczął nocami sypiać z stodole, a we dnie zaczepiać sąsiadów i opowiadać im o diabołach. Wszyscy go mieli za wariata i nie mylili się za bardzo – dzieciak wariował, bo czuł, że coraz więcej jest wokół niego czegoś złego, czegoś obcego, co zabiera kolejnych znanych mu ludzi. A on nic nie może na to poradzić.

Mistrz czasem zastanawiał się, czemu go myciaki nie ubiły – miały całą wioskę z wyjątkiem jednego jedynego chłopca. Gdyby na ich miejscu byli ludzie, natychmiast by się pozbyli potencjalnego zagrożenia. Ale myciaki… cóż, to tylko myciaki były. Mądrzejsze od legendziaków, ale głupsze od ludzi.

Kiedy wszyscy w wiosce już padli ofiarą domowojów, a odór ich czarów stał się nie do zniesienia, półprzytomny, trawiony gorączką Zygmunt uciekł. Jakimś ostatnim przebłyskiem rozsądku skierował się w stronę sąsiedniej wioski. Dotarł tam wycieńczony, mamrocząc coś pod nosem o diabołach, o smrodzie pochłaniającym wioskę.

Na jego szczęście, ludziska wzięli te majaczenia na poważnie. Na nieszczęście, uwierzyli że to diaboł i polecieli alarmować księdza na plebanię.

Ksiądz w przeciwieństwie do swoich parafian nie był aż taki skory do przyjęcia, że za miedzą się diabeł zagnieździł i całą wioskę opętał, ale dla świętego spokoju, a może i pod przymusem, sprawdzić co się dzieje pojechał. Sam, bo jakoś nie było innego chętnego, żeby z widłami przeciw temu, co też widły dzierży, stawać. Pojechał, sprawdził, co się dzieje i z domowojem zaczepionym pod kapotą wrócił uspokoić chłopów, że dzieciak ma urojenia, należy dać mu z skórę, a potem odstawić do domu, już tam mu pokażą.

I kto wie, jakby się to skończyło, gdyby wracającego na plebanię księżulka nie spotkał wracający przez tę właśnie wieś z Chełma Włodzimierz.

Urok domowoja rozpoznał od razu. Zeskoczył z wozu i z kijem w ręku rzucił się na klechę. Nie było nikogo na tyle blisko, żeby go powstrzymać, a kiedy miejscowi przybiegli ratować proboszcza, ten już zwinięty w kłębek kwilił jak dziecko obudzone nagle z koszmaru, a obok Włodzimierz na piaszczystej drodze tłukł na miazgę paskudnika.

Chłopi nie byli tacy głupi, jakby się mogło wydawać, raz dwa pojęli, że może i nie diaboł, ale inne paskudztwo się zalęgło i trzeba je wyplenić. Łatwo nie było.

Włodzimierz kazał posłać po Błażeja, a sam rozmówił się z Zygmuntem. Pytał, ilu ludzi w wiosce mieszka, ile domów stoi… Interesowało go wszystko, co mogło pomóc w ataku, bo wyjście było jedno – najechać na zarażoną wioskę i wytłuc domowoje. Szybko, znienacka, skutecznie, zanim zaraza się rozpleni i bezwzględnie, licząc się z tym, że otumanieni ludzie będą plugastwa bronić. Stary łowca szybko też zorientował się, jakiego to rodzaju dar Zygmunt posiada. I uznał, że jak z nieba im dzieciak spadł i mus go wykorzystać.

Plan był prosty – Błażej na czele jednej grupy chłopów napadnie na wioskę. Uzbrojeni w pałki i mieszki z ziołami odstraszającymi domowoje mieli łapać ludzi, witkami wierzbowymi nurzanymi w roztworze zganiać z nich myciaki, a potem je tłuc na śmierć. Druga grupa, pod wodzą Włodzimierza miała okrążyć wioskę. Ktokolwiek próbowałby z niej uciec, miał być zagoniony przed oblicze starego mistrza, któremu towarzyszył Zygmunt. Ci dwaj mieli orzec, czy uciekinier jest wolny od zarazy plugastwa, czy może znowu witki winny pójść w ruch.

Nie było łatwo zgromadzić tylu ochotników, żeby starczyło ich i do okrążenia wioski, i do ataku na domowoje. Ale na szczęście ksiądz, jak już doszedł do siebie, to z zapałem zaczął chłopów namawiać, by razem z Włodzimierzem i Błażejem szli na diabła, zapewniając sobie miejsce w niebie. Pomogło, w dwa dni byli gotowi.

A potem nastąpił pogrom. Inaczej nazwać tego nie sposób.

Ruszyli rano, kiedy przejaśniło się na tyle, żeby dało się dobrze dojrzeć domowoje. Łatwo nie poszło. Dużo ich było, a otumanieni ludzie stawiali opór. Była krew, była śmierć. Strasznie było.

Już po wszystkim, stało się jasne, że Zygmunta w jego rodzinnej wiosce zostawić nie można. Mieszkańcy sąsiednich osad też nie byli zbyt skłonni, by chłopaka przygarnąć. Niby uratował ludzi, niby ocalił wszystkich od spisku utopców… Ale i przy tym ratunku kilka osób zginęło, kilka mocno oberwało… I już zaczynali ludzie na chłopaka patrzeć wilkiem, jakby to jego wina była.

Co było robić, Błażej i Włodzimierz, wcale się przy tym długo nie naradzając, postanowili zabrać chłopaka ze sobą. Miał rzadki dar, mógł być z niego dobry łowca. Lepszy dobry fach w ręku, niż kose spojrzenia sąsiadów. Matka i ojczym szybko dali się przekonać, swój rozum mieli. Albo może chcieli się pozbyć się problemu. Błażej nie pytał.

Zygmunt wszystko, co się w wiosce stało, ciężko przeżył. Rozstania z bliskimi za to pozornie prawie wcale. Pozornie, tylko pozornie. Wkrótce obaj z Włodzimierzem przekonali się, jak było naprawdę. Chłopak dziki był, ale inaczej niż Bogna. Ona się bała, bo nie zaznała od ludzi nic dobrego. On lękał się, że będą dla niego dobrzy, a potem odtrącą go, tak jak rodzice.

W sumie temu lękowi zawdzięczał, że był naprawdę dobrym łowcą. Ostrożnym, uważnym, nie angażującym się, zdystansowanym. Mało mówił, dużo robił. Uczył się pilnie, unikał ludzi, nawet z mistrzami mało rozmawiał, chyba że o łowach. Zupełnie inny niż Bogna i może właśnie dlatego Błażej nabrał przekonania, że nie spotka go los tej szalonej dziewczyny. Zygmunt za rozsądny był, żeby samemu, bez wsparcia pchać się na potwory, bez pozwolenia mistrza.

Zginął banalnie, przypadkiem. Tropili bazyliszki – całe stado osiadło w opuszczonym kamieniołomie – i nie doliczyli się jednego. Głupi błąd, naprawdę głupi. Ubili cztery i wydawało się, że to wszystkie. Zdjęli ochronne gogle. I kiedy nieśli truchła na ciężarówkę, ostatni, piąty, spanikowany bazyliszek wypadł prosto na Zygmunta. Chłopak nie miał szans.

Śmieszne, początkowo jego śmierć jakoś mniej Błażeja obeszła, niż śmierć Bogny. Ona była pełna życia, wszędzie obecna, gdy jej zabrakło, wokoło zapanowała nieznośna pustka. Zygmunt zawsze był nieobecny, wycofany, kryjący emocje. Z początku zdawało się, że nic się nie zmieniło. Ale tylko z początku. Potem poczucie winy spowodowane jego śmiercią zmieszało się u Błażeja z pogardą do samego siebie, za to. że mniej go żałował. I było coraz gorzej.

Nie pił już, nie szalał. Zajął się łowami, na nich tylko skupił. Podróżował dużo i wracał ze zdobyczami do chatki Włodzimierza. Ciągle tak ją w myślach nazywał, chociaż krótko po śmierci Zygmunta umarł i Włodzimierz. Zwyczajnie, na zapalenie płuc. Błażej został sam.

Nie było mu z tym ani źle, ani dobrze. Po prostu zwyczajnie, to chyba było najlepsze słowo. Żył sobie tak kilka lat, zdobywając coraz większą sławę, polując, zgarniając honoraria za ubite bestie i sprzedając ich flaki na czarnym rynku za całkiem przyzwoite sumki, aż los przysłał mu kolejnego ucznia.

Michał przyszedł do Błażeja sam.

Za którymś razem, kiedy łowca zajechał do chaty Włodzimierza, zastał tam koczującego chłopaka, który bezczelnie spojrzał mu w oczy i powiedział, że chce być łowcą. Od kilku lat ćwiczył i kształcił się zapamiętale sam, a kiedy uznał, że w ten sposób wiele nie osiągnie i potrzebuje mistrza, uciekł z domu i wyruszył na poszukiwanie tego najsłynniejszego.

Pół Polski tak przebył i może w innych okolicznościach już samo to by wystarczyło, ale Błażej nie chciał kolejnego ucznia. Po co? – pytał sam siebie i Michała. Po co mu kolejny dzieciak, którego nic dobrego nie spotka? A ten uparty szczeniak twardo powtarzał, że on akurat zamierza zdobyć sławę i ocalić świat, nie śpieszno mu do umierania. Więc kogo innego miałby mistrz przyjąć, jak nie właśnie jego? Mistrz chciał mieć żywego ucznia, Michał miał zamiar żyć długo, szczęśliwie i stać się jeszcze sławniejszym łowcą niż Błażej Bykomłot. Innymi słowy, jak to Michał zgrabnie ujął, mieli zadziwiająco zbieżne interesy.

Rozbawił tym Błażeja, ale nie na tyle, by ten mu uległ. Jednak chłopak się nie poddawał. Nie chciał wracać do domu, twardo szedł za Błażejem, albo wdrapywał się na pakę jego ciężarówki. Sypiał w stodołach, w piwnicach, czasem pod gołym niebem. Chował się, jak tylko gdzieś mignął mundur milicjanta, żeby go przypadkiem nie zwinęli jako uciekiniera i nie odstawili do domu. Nie musiał tego zbyt często robić, bo Błażej też milicji unikał. Jeszcze by na ciężarówkę zajrzeli i zdziwili się ździebko, co też on tam wiezie…

Chyba z miesiąc to trwało, zanim mistrz się wreszcie poddał. Najpierw pozwolił Michałowi jeździć z sobą w szoferce, potem uznał, że trzeba by chłopaka podkarmić, bo straszna chudzina… a potem, nim sam się obejrzał, już dawał się pociągnąć za język i opowiadał o łowach. Cóż, stało się. Miał nowego ucznia. I zły los zdawał się odwracać.

Michał mówił szczerze. Chciał być znanym i podziwianym łowcą, który umrze ze starości we własnym łóżku, a ludzie będą jeszcze długo wspominać jego wyczyny. Był ostrożny, uważny, zawsze skrupulatnie badał teren i studiował informacje o potworze z którym przyszło się im zmierzyć. Błażej bardzo szybko przestał się bać, że starci kolejnego ucznia. Nie, Michała nie mogło coś takiego spotkać. Nie jego, zbyt był dokładny i uważny. I dzięki tej dokładności i uwadze, dotrwał prawie do samego końca terminu. Prawie.

Nie dały mu rady wodniki, nie pokonały go nereidy, z kiksą, co przylazła w okolice Nysy poradził sobie raz dwa, ba, Błażej był pewien, że jego uczeń nawet ze smokiem dałby sobie radę.

A tymczasem Michał zginął daleko od domu, w hiszpańskim porcie, a zabił go afrykański kuglarz.

Bolączką łowców, o jakiej wspominali właściwie tylko w swoim gronie, było to, że rodzajów myciaków i legendziaków było od cholery i jeszcze trochę. Gatunki endemiczne, czy jak to naukowo nazwała kiedyś Krucza. Niektóre rozwijały się i ewoluowały tylko i wyłącznie na jednej wyspie, w jednej okolicy czy jednym jeziorze. Inne migrowały i rozwijały się w różnych środowiskach – tak jak driady i nereidy, jedne wylazły z wody i wspięły się na drzewa, a drugie zostały w potoczkach. Żaden łowca nie znał wszystkich paskudztw, jakie rozpleniły się po ziemi. Gdyby który zetknął się z czymś nieznanym, mógł zawsze sprawdził w podręcznym bestiariuszu – pierwszą rzeczą, jaką robili łowcy spotkawszy się, było porównanie zapisków. Drugą – picie.

Błażej o kuglarzach wiedział prawie nic. To „prawie” to był schematyczny rysuneczek przekopiowany z bestiariusza arabskiego łowcy, z uwagą, że podstępne to stworzenia, ale występujące tylko w Afryce. Może i kiedyś tak właśnie było, ale po Morzu Śródziemnym pływały statki, jachty, łodzie rybackie… Taki sprytny myciak miał całkiem spore możliwości, żeby się z tej Afryki wydostać i zwiedzić świat. I trafić do portu, wprost na spotkanie z młodym łowcą, który dopiero co okrył się sławą, pokonując nereidę.

Michał był sam, Błażej wcześniej pozwolił mu na samotną wędrówkę po mieście – w końcu był już prawie samodzielnym łowcą. Gdyby wiedział… Ech, gdyby wiedział, to w ogóle nie brałby go do terminu. Ani Zygmunta. Ani Bogny. Gdyby wiedział…

Obaj mieli pecha – Michał, że trafił na nieznaną bestię, kuglarz, że trafił na łowcę. Obaj zginęli. I tylko oni wiedzieli, jak wyglądała walka.

Zniszczeń było dużo, bardzo dużo. Michał nie sprzedał tanio swojego życia, kuglarz też bronił się wszelkimi siłami. Kiedy Błażej, wraz z innymi ludźmi, przybiegł na miejsce, zwabiony widokiem i hałasem wywoływanym przez coś, co przypominało szaleńcze fajerwerki, było już po wszystkim. Został tylko pusty plac, połamane skrzynie, okopcona ściana jednego z magazynów i płonące zgliszcza drugiego. I dwa ciała, opalone, osmolone, martwe.

Chłopaka trzeba było pogrzebać, kuglarza pokroić i dokładnie obejrzeć. Jednym i drugim zajął się Błażej, do obu czynności przykładając się z wielką starannością. Wszystko zrobił jak należy.

A potem wyjechał z Hiszpanii, wrócił do zimnej Polski. Prawie przestał polować, rzadko dawał się wywabić ze starej chaty Włodzimierza. Częściej rąbał siekierą drwa niż łby potworów. I tak sobie żył spokojnie na zewnątrz, niespokojnie w duchu.

Troje martwych uczniów. Żaden nie przeżył szkolenia. Inni łowcy już zaczynali po kątach szeptać, że trening u Bykomłota to istna rzeźnia. Że tylko szaleniec tam pójdzie. Że to pewna śmierć, ale i pewna sława, jeśli ktoś szkolenie przeżyje.

Rzecz jasna, chętnych do zajęcia wolnego miejsca na terminie nie brakowało. Ba, wręcz przeciwnie – nagle zaroiło się od zainteresowanych, że ho ho. Każdy wierzył, że jego pech ominie, że przeżyje i przewyższy swojego mistrza, tak jak kiedyś Błażej przewyższył Włodzimierza.

Odsyłał ich wszystkich tam, skąd przyszli, co bardziej upartych przeganiał kijem. Nie chciał szkolić więcej łowców. Miał dość. Dość porażek, dość wyrzutów sumienia. Chciał spokoju.

Problem w tym, że spokój nie chciał jego. Nie pasowali do siebie i już. Błażej nie był z tych, co mogą w miejscu usiedzieć, miotał się, szukał sobie zajęcia, starał się czymś zająć myśli – a tym czymś nieodmiennie stawały się łowy. A im więcej łowił, tym bardziej rosła jego sława i tym więcej chętnych na terminatorów przybywało do małej chatki, nękając go i nie dając mu spokoju. Tak się po prostu nie dało żyć.

Nie pamiętał już, skąd przyszedł mu do głowy pomysł z jednorożcami, ani co w ogóle skłoniło go do zainteresowania się nimi bliżej. Nie polował na nie – niektórzy łowcy to robili, on nie. Polowało się w końcu na szkodniki, a jednorożce w szkodę wchodziły rzadko. Ale jakoś tak się złożyło, że dla odciągnięcia myśli od łowów zaczął czytać księgi o stworzeniach, z którymi styczności łowcy prawie nie mieli. I ani się obejrzał, jak coraz więcej i więcej jego myśli pochłaniały one, jednorożce. Pożyteczne, piękne, szlachetne. Całkowite przeciwieństwo innych myciaków i legendziaków. A ci, co je hodowali, byli zdaniem mistrza całkowitym przeciwieństwem łowców.

A od tego wniosku był już tylko krok do pomysłu, żeby właśnie kogoś takiego wyuczyć. Kogoś dobrego, spokojnego, kto nie ma szans zginąć w walce, kto nie będzie parał się zniszczeniem, ale tworzeniem. Długo Błażej bił się z myślami, długo zastanawiał. Aż w końcu podjął decyzję.

Trójkę zesłał mu los. Czwartego ucznia, tego, co miał zostać zaprzeczeniem łowcy, wybrał sam. I okazało się, że jednak los był mądrzejszy. Albo złośliwszy. Chciał Błażej wyszkolić zaprzeczenie łowcy – i wyszkolił. Kto to widział, żeby łowczyni zamiast bezlitośnie rąbać myciaki słuchała się ich jak wierny pies? No kto?!

Z tym wyborem też nie było tak prosto. Zaczął od pytania tych, co chcieli do niego, do terminu na łowcę pójść. Żaden nie chciał, ba, niektórzy wręcz wybuchali śmiechem i pytali, czy zwariował. Pogonił ich wszystkich kijem. Kwalifikacje na hodowcę jednorożców to poważna sprawa, nie jakieś śmichu chichu. Jeden pożytek z tego był, zrozumiał, że musi szukać młodszych.

Pomogła mu znajoma hodowczyni jednorożców, miła, matczyna kobieta o pooranej zmarszczkami twarzy. Błażej, choć swoje lata przecież już miał, zawsze czuł się przy niej jak mały wnuczek przy mądrej babince-starowince. Od niej dowiedział się o szkołach. Wcześniej, wyjaśniła mu, młodych z darem wyszukiwali starsi i nauczali ich w swoich domach. Ale to już nie te czasy. Teraz wszyscy chodzą do szkół, papiery, biurokracja… więc ci, co wiedzieli co w trawie piszczy założyli szkoły dla dzieci z darem. I poszedł tam, z rekomendacją babinki-wcale nie takiej starowinki, pogadał z dyrektorem, dostał prawo wyboru ucznia. I wybrał…

– Mistrzu – z zamyślenia wyrwał go głos uczennicy.

Stała jak zawsze w drzwiach, oparta o framugę, zawsze w tej samej pozycji. Nie musiał odwracać głowy, żeby o tym wiedzieć, zresztą wraz z postępem umierania coraz trudniej było mu poruszać mięśniami.

Ubrana była trochę inaczej niż zwykle, jakoś bardziej wytwornie. A tak, miała rozmowę o pracę. Co za czasy, kiedyś łowca brał zlecenie i już, a teraz trzeba się odfiokować i odegrać komedię przed urzędasem, co nie odróżni bazyliszka od kikimory.

– Wychodzę – odwróciła się. Za chwilę usłyszał jak przekręca klucz w zamku.

Byłaby taką wspaniałą opiekunką jednorożców. Nie, nie byłaby, poprawił się w myślach. Zabrakło jej chęci. Nie jego wina, nie znał się przecież na dziewczynkach. Wybrał Kruczkę, bo wydawała mu się grzeczna, miła, uczynna… i nie należała do żadnej z rozchichotanych, dziewczęcych grupek. Chciała należeć, było to po niej widać, ale nie udawało jej się dopasować. Mała outsiderka, idealny materiał na wiecznie samotną i pozostającą na uboczu opiekunkę jednorożców. Mała grzeczna dziewczynka, która w głębi duszy marzyła o tym, by być niegrzeczną. I miała dość odwagi, żeby zrobić choć krok w stronę realizacji tych marzeń.

Tak samo stała przy plocie tego dnia, kiedy powiedziała mu, że „straciła kwalifikacje” do opieki nad jednorożcami. Chciała, żeby jej głos brzmiał obojętnie i nonszalancko, ale z każdej głoski wyzierał bunt.

Pamiętał swoją wściekłość. Pal licho jej cnotę, chrzanić to ile miała lat, chrzanić durne młodzieńcze chucie, najgorsze, że zniszczyła jego marzenia. Jego plany. Jego szansę na odkupienie, na wyszkolenie kogoś, kto by nie zginął. Musiały minąć lata, musiał zacząć umierać i lec na tym katafalku ze wzrokiem wbitym w sufit, by zrozumieć, że ta jego wściekłość była najbardziej egoistyczną złością, jaka mogła istnieć.

Pocieszał go wtedy Szymon. Mówił coś o szalejących hormonach dziewcząt. Gdyby mistrz wtedy wiedział, że to z nim, poprzedniej nocy, Krucza… Rozszarpałby go gołymi rękami za to, że mag ośmielił się zniszczyć jego marzenia.

A potem spił się i postanowił, że jeśli smarkata durna chce być łowczynią, to on z niej łowczynię zrobi. Prawdziwą. I co gorsza, okazało się, że mu się to udało.

Była dobra. Nie najlepsza, nie wybitna, ale dobra.

Przeżyła, wyuczyła się, zaczęła odnosić sukcesy… i zawiodła go najbardziej jak tylko uczeń mógł zawieść mistrza.

Nie chodziło już o tego durnego smoka. Sam był sobie winien, że takie durne przysięgi po pijaku składał. Nawet gdyby Krucza rzeczywiście zabijała bestie, to szanse na to, że w ogóle znajdzie na tym świecie jakiegoś smoka do zabicia były… nie było szans w ogóle, bo nie było i smoków. Wymarły cholerniki. Co do jednego, jak nic. A zanim wymarły, to łowcy, rycerze i inne tałatajstwo wytrzebiło je prawie do cna. Nawet, jeśli jakiś jeszcze dotrwał do tych czasów, to jak nic siedział zagrzebany w jakiejś niedostępnej grocie i tam zdychał.

Krucza nie miała szans go zabić, nawet gdyby chciała…

Ale nie chciała, psia kość. Zastanawiał się czasem, czemu nic nie zauważył, czemu przegapił tę chwilę, kiedy w głowie jego uczennicy coś się przestawiło. Jasne, dla tych… tfu, tfu.., nie chciał nawet w myślach ich nazywać… zaczęła pracować dopiero, kiedy on zaległ i zaczął umierać. Ale coś w niej musiało być wcześniej, coś co sprawiło, że ledwo mistrz przestał jej na ręce patrzeć, to sama do nich poszła.

Sama… Tak mu powiedziała. Ogólnie, bez wdawania się w detale. Poszła, powiedziała, że nie chce zabijać myciaków i legendziaków, a oni jak nic fajerwerki z radości wystrzelili na jej cześć…

Żałował, że nie ma dość śliny, żeby splunąć. Ale w co niby miałby pluć? Nie był w stanie wycelować, do sufitu by flegma nie doleciała… Siebie by tylko mógł opluć. Może i słusznie. Zasłużył.

Zadzwonił telefon. Kruczej nie było, jeszcze nie wróciła. Automatyczną sekretarkę już dawno postawiła w jego pokoju, żeby przynajmniej miał jakieś zajęcie.

Pokój wypełnił monotonny głos automatu.

– … po usłyszeniu sygnału proszę zostawić wiadomość.

Dzwonię ze sklepu zoologicznego „Arka”. Pani zamówienie niestety nie może zostać zrealizowane w ciągu najbliższego tygodnia. Jeśli chce je pani zmienić, prosimy o kontakt.

Mistrz jeszcze bardziej pożałował, że nie ma już dość śliny.

Już dawno nauczył się rozpoznawać jeden głos. Głos tej… gdyby miał jeszcze ślinę, to by splunął. Myciaczki. Ścierwa. Tej diablicy, za sprawą której Krucza szargała honor swój, jego i całej profesji.

Zapiekł się w swojej złości, zaczął ją rozpamiętywać. Ocknął się z tego szału dopiero, gdy w zamku szczęknął klucz. Krucza wróciła.

Jak zawsze po telefonie ze sklepu zoologicznego miał chęć wykrzyczeć jej, że jest zdrajczynią, diablim pomiotem, zakałą cechu.

Jak zawsze, z jego gardła dobiegło tylko nieartykułowane charczenie.

Drzwi uchyliły się, pojawiła się w nich blada twarz Kruczej otoczona schludnie zaczesanymi włosami. Diablica zawsze wyglądała, jak prosto spod igły.

– Dzwoniła ta… ta… – aż zgrzytnął zębami. Poszło z nich trochę pyłu, który powoli opadł na zasuszoną twarz umierającego mistrza.

Łowczyni weszła do pokoju, odsłuchała wiadomość. Nie patrzył na nią. Spoglądał w sufit i klął w myślach, już nie ją, a siebie. W końcu czyja to była wina? Kto ją uczył? Kto ją wychowywał? Kto nie rozpoznał, co się w niej czai?

– Idę do sklepu – powiedziała. Włożyła do odtwarzacza kasetę z nagranymi odcinkami „Słonecznego Patrolu” i wyszła z pokoju.

Mistrz ani drgnął. Spoglądał tępo na obrazy przemykające po zawieszonym na suficie telewizorze, ale ich nie widział. Nie słyszał też słów wypowiadanych przez aktorów. Nasłuchiwał krzątania się Kruczki. Poszła do siebie, potem do kuchni, jeszcze do łazienki… Przedpokój, szczęknął zamek w drzwiach. Poszła. Tam.

Kiedy wróciła, nie powiedziała ani słowa. Zajrzała do niego potem tylko po to, żeby zmienić kasetę w odtwarzaczu. I jeszcze raz, kiedy zadzwonił telefon. Wyczulony słuch mistrza wyłapywał każde słowo, jakie wypowiadał ktoś po drugiej stronie. Ktoś zdenerwowany jak się patrzy. Umówiła się z nim na następny dzień rano.

To oznaczało łowy.

Nigdy nie zaglądała do niego przed wyjściem na polowanie. Mógł tylko nasłuchiwać jak szykowała broń, ubranie. O tym, że wyruszyła, zawiadamiał go dźwięk klucza przekręcanego w zamku, a potem jej oddalające się kroki – wolne i spokojne.

Nie mówiła, gdzie idzie, ani na jak długo. Czasem dowiadywał się tego podsłuchując jej rozmowy telefoniczne z kolejnym zleceniodawcą, ale najczęściej pozostawała mu tylko niepewność. Nie wiedział, co tropiła, czy wytropiła, czy upolowała… a raczej schwytała żywcem. Odkąd poznał prawdę – całą prawdę, przestała mu opowiadać o łowach. Jeśli była w domu, to milczała i robiła swoje. A jeśli jej nie było…

Niby nic się nie zmieniało, bo i jak się miało zmienić? Błażej nadal leżał niemal nieruchomo na swoim katafalku, liczył wyimaginowane rysy na suficie, nasłuchiwał, co też przyniesie mu błogosławiona akustyczność bloku.

Ale czekał. Czasem jeden wieczór, czasem dzień, czasem tydzień. Póki Krucza nie otworzyła sobie drzwi do mieszkania, nie weszła do środka, nie zajęła się odkładaniem na miejsce ekwipunku.

Dziwne, ale kiedy jeszcze myślał, że jego uczennica jest porządnym łowcą, że robi to, co powinna, nie wyczekiwał tak bardzo jej powrotów. Oglądał telewizję, rozmyślał – ale nie o niej, był jakiś spokojniejszy. Ale odkąd wiedział… Jakoś trudniej było mu znosić w spokoju ciszę pustego mieszkania.

Czasami łapał się na tym, że zalewała go gorycz. Żal starca, któremu nie pozostało nic innego – jak tylko żałować. Że nie żył inaczej, że tylu rzeczy nie zrobił. Że zmarnował nie tylko swoją starość, ale też życie Kruczej. I gorzka świadomość tego, że teraz on, Błażej Bykomłot, wielki łowca, leży niczym wyschnięte truchło i czeka, mając nadzieję, że nikt nie odkryje zdrady Kruczej, że i po tych łowach dziewczyna wróci, będzie krzątać się w milczeniu po mieszkaniu. Że nie zostawi go samego.

Ciężko było się przed samym sobą przyznać, jak bardzo jest mu potrzebna. Ciężej, niż uznać swoje winy wobec niej.

Ale czy można zaprzeczać prawdzie? Przecież tak właśnie było – on był już tylko cieniem człowieka, skazanym na wieczną zapewne egzystencję w charakterze schnącej mumii. A ona jego jedynym łącznikiem z życiem, jedyną towarzyszką chroniącą go przed samotnością. Dobrze wiedział, że nie zajmowała się nim z potrzeby serca – robiła to, bo tak należało. Cholerna Krucza, zawsze robiła to, czego od niej oczekiwano, nie zważając na nic. Na siebie też. Ze dwa razy tylko się zbuntowała. Wtedy, z tymi jednorożcami, i z tą cholerną mito-ekologią… Nie, nie dwa razy. Raz. Błażej był niemal pewien, że ta cała ekologia, to było coś, na co należało zwracać uwagę i czym należało się przejmować. I jak nic Krucza doszła któregoś dnia do wniosku, że i ona powinna – zwracać uwagę i się przejmować. I zdradzić to wszystko, czego ją uczył, żeby postąpić tak, jak należy.

Już nawet miał ją o to zapytać, kiedy tylko wróci z łowów czy tropienia tego czegoś, co właśnie tropiła, ale nie zrobił tego. Ledwie Krucza wróciła po kolejnej kilkudniowej nieobecności, zaczęła malować ściany.

Nienawidził, kiedy to robiła. Śmierdziało w całym mieszkaniu. Ale to nie było najgorsze. Najgorsze było to, jak ona to robiła. Wchodziła do domu, czasem się przebierała, czasem nawet nie zrzucała butów, tylko szła do siebie, pobrzękując kupionymi puszkami z farbą. Metodycznie przykrywała wszystkie meble gazetami – słyszał ich szelest, czasem coś przesuwała, a potem zaczynała machać pędzlem. Równo. Rytmicznie. Bez słowa i bez przerwy. Póki nie skończyła.

Czasem nie dawała nawet farbie wyschnąć, tylko zaczynała drugi raz.

Zupełnie jakby dokonywała jakieś dziwnego rytuału, wymagającego całkowitego skupienia. Mistrz łapał się na tym, że zaczyna się wtedy bać. On, który stawał przeciw najstraszliwszym bestiom tego świata, zaczynał się bać. Nie wiedział tylko, czy jej, czy o nią.

Przerwała dopiero, kiedy zadzwonił dzwonek do drzwi. Błażej usłyszał głos Szymona, rozpoznał jego kroki. Krucza jak zwykle przywitała go obojętnie i poszła do kuchni robić herbatę.

Mag w tym czasie wszedł do krypty. Przysunął do katafalku stolik z szachami. Zaczęli grać.

Czasem rozmawiali, ale rzadko. Nie było o czym – Szymon niekiedy relacjonował nowinki ze świata, a mistrz uprzejmie ich wysłuchiwał, chociaż prawdę mówiąc, chyba wolałby ich nie znać. Po co mu to, tamten świat już dla niego nie istniał. Został mu tylko ten pokój, telewizor na suficie i Krucza.

A o Kruczej nie rozmawiali nigdy.

Nie robili tego nawet wtedy, kiedy mistrz nie znał jeszcze całej prawdy. Szymon nie był chętny do podejmowania tematu. Dużo, dużo później Błażejowi przyszło do głowy, że może on wiedział – nie o tym, że Błażej wie, co się stało, tylko o tym, że Krucza go wykorzystała. Śmiesznie to brzmiało, ale było prawdą. Wykorzystała go. Musiała stracić kwalifikacje do opieki nad jednorożcami, uroiła sobie, że inaczej Błażej jej nie odpuści. A może nie uroiła, może rzeczywiście innego sposobu na niego nie było… Kto to wiedział? Już się nie przekonają. I wykorzystała Szymona.

Kiedy Błażej pierwszy raz o tym tak pomyślał, zrobiło mu się chłopaka żal. Młody był, nieżyciowy, jak to magowie, świat poza czarami i księgami był dla niego dziką niewiadomą. Co on wiedział o życiu… o kobietach…

Musiał mieć do małej słabość, jak nic. I musiał w końcu zrozumieć, że ona wykorzystała i jego, i tę słabość. Metodycznie, bez wahania, precyzyjnie – jak to Krucza.

A mimo to przychodził tu, może pograć z Błażejem w szachy, może do Kruczej, chociaż ona tylko witała się z magiem i przynosiła mu herbatę. O to, jaki cel miały Szymonowe wizyty, Błażej bał się zapytać.

To dopiero było śmieszne, leżąc na tym katafalku więcej myślał o własnym strachu, mocniej go odczuwał, niż kiedy walczył z potworami. Bezradność była znakomitą pożywką dla lęków. I nic nie mógł na to poradzić.

Rozegrali trzy partie. Krucza do nich nie zaglądała, do uszu mistrza dochodziło tylko systematyczne szur-szur pędzla.

A potem Szymon poszedł, a Krucza dalej malowała ściany. Już chyba drugi raz.

Telefon zadzwonił rano.

Dzwonię ze sklepu zoologicznego „Arka”. W dzisiejszej dostawie trafił do nas pokarm dla rybek szwajcarskiej firmy „Hegt”, o który pani pytała.

Mistrz nie miał pojęcia, co to znaczy. Krucza, pachnąca farbą i upstrzona zielonymi plamkami, weszła do jego krypty i wykasowała wiadomość. A potem zrobiła coś dziwnego. Poszła po swoją komórkę, po czym wróciła do niego i stojąc mu niemal nad głową zadzwoniła do jakiegoś ważniaka. Jakby chciała, żeby słuchał.

Najpierw rozmawiała z sekretarką, potem w słuchawce zabrzmiała durna melodyjka, a potem dopiero odezwał się ważniak.

– Znalazłam bazyliszka – powiedziała Krucza. – Jutro zaczynam łowy.

– Świetnie. Zabierze pani z sobą eksperta – dodał po chwili przerwy. Mistrz słyszał wyraźnie każde jego słowo. I absolutnie sztuczną nonszalancję.

– Słucham?

– Nasz ekspert zajmie się wycięciem oczu i gruczołów. Nie chcemy poddawać w wątpliwość pani umiejętności, ale wolelibyśmy, ze ktoś z grupy badawczej pobrał organy.

– Jedzie na waszą odpowiedzialność. Moim zadaniem są łowy, a nie ochrona jakiegokolwiek naukowca.

– To oczywiste.

Zgodziła się. Głupia, no normalnie głupia. Na łowy nie zabierało się innych, niewyszkolonych ludzi. Łowy były dla profesjonalistów. Pal licho tego laika, chciał jechać, to niech sobie jedzie i ginie, ale taki głupek stanowił zagrożenie dla niej, dla łowczyni.

Podwójne zagrożenie.

Przecież ona nie zamierzała zabić tego bazyliszka. Krucza, zwolenniczka tego durnego ruchu ekologicznego, nie zabijała plugastwa. Grała na dwa fronty i tym bardziej nie powinna była zabierać ze sobą żadnych potencjalnych świadków.

Dopiero, kiedy zamknęła za sobą drzwi, do jego krypty, zdał sobie sprawę, że nie wyszła od razu po zakończeniu rozmowy, tylko stała jeszcze nad nim, jakby czekając aż coś jej powie.

A on milczał. Sam nie wiedział, co mógłby powiedzieć. Nie rób tego? Zostaw chłopaka z dala od terenu łowów, pod byle pretekstem? Zabij tak, żeby wyglądało na wypadek?

Nagle dotarło do niego, jak jest źle, jak bardzo źle, jak daleko zabrnęli, jego głupia uczennica i on, nie mądrzejszy od niej, a mieniący się mistrzem. Za daleko. Już było za późno na wszystko.

Ona pojechała na łowy, a on mógł tylko leżeć i czekać, mając nadzieję, że Krucza wróci. Żywa, zdrowa, cała. I nie sama.

Czekał tak całą noc.

Od dawna było już jasno, kiedy szczęknął zamek w drzwiach. Cichutko, bo Krucza zawsze dbała, żeby w domu nic nie skrzypiało czy zgrzytało. Ale mistrz ostatnie lata spędzał już tylko na słuchaniu. Znał szelest gazety, którą latem przeglądał na balkonie sąsiad z czwartego piętra, znał warkot wiertarki majsterkowicza z pierwszego. Płacz dziecka z parteru też rozpoznawał – inaczej płakało, gdy rodzice nie spełniali jego zachcianek, inaczej, gdy biegając potknęło się i upadło.

I kroki swojej uczennicy też znał. Ostrożne jak zawsze, prawie niesłyszalne. Prosto od drzwi poszła do warsztatu. Odkładała ekwipunek na miejsce, starannie, tak jak ją uczył.

Nie, nie aż tak starannie. Do uszu mistrza dobiegło kilka stuków burzących ustaloną rutynę. Coś poturlało się po podłodze, musiało jej wypaść.

Po kilku minutach wyszła z warsztatu, nie zamykając za sobą drzwi. Zawsze zamykała, żeby nie denerwować się, że inkasent sprawdzający licznik dojrzy coś, czego nie powinien.

Błażej zorientował się, że, wiedziony dawnym odruchem, wstrzymuje oddech. Po co, przecież i tak już prawie nie oddychał? Rozśmieszył sam siebie, mało brakowało, a zaniósłby się suchym śmiechem, bardziej przypominającym kaszel konającego. Ale opamiętał się w porę.

Coś było nie tak, a jedyne co mógł zrobić, to nasłuchiwać.

Krucza poszła do kuchni po taboret. Szurała nim po podłodze, jak zawsze, kiedy sięgała do pawlacza. Cichy brzęk – to musiały być puszki z resztki farb. Resztki zostające po kolejnych malowaniach dziewczyna przelewała do mniejszych puszek i trzymała nie wiadomo po co.

Kilka razy wchodziła na taboret i z niego schodziła. Najpewniej zabrała z pawlacza całą zawartość. Może wreszcie poszła po rozum do głowy, i postanowiła wyrzucić.

Nie, nie wyrzucała. Poszła do łazienki, musiała coś stamtąd przynieść, bo postawiła to na podłodze. Otwierała po kolei puszki i wlewała do tego czegoś resztki farby, jedną puszkę po drugiej.

Mistrz nie wytrzymał. Co też tej latawicy znowu przyszło do głowy?

– Krucza – ryknął, tak głośno jak tylko mógł. Zaraz zaniósł się kaszlem, bo stare płuca nie były już w stanie znieść takiego wysiłku.

Usłyszała go. Puszki przestały brzęczeć. Powoli, straszliwie powoli podeszła do drzwi jego krypty. Uchyliła je, stanęła w progu.

– Co się stało? – wychrypiał.

– Będę malować pokój – odpowiedziała grzecznie.

Błażej powoli, z trudem obrócił głowę, tak żeby zobaczyć co dziewczyna trzymała w lewej ręce. To było wiaderko, czerwone, plastikowe. A w nim kłębiła się szara breja, miejsca upstrzona pasemkami kolorów. Krucza musiała zlać tam wszystkie resztki farb.

– Tym?

Jego uczennica spojrzała na zawartość wiadra, jakby dopiero zdała sobie sprawę, co w nim ma. Trzymanym w prawej dłoni pędzlem powoli zamieszała lepki płyn. Niewiele to pomogło, w wiadrze nadal była bura, miejscami pstrokata breja.

Krucza podniosła głowę. Napotkała spojrzenie mistrza. Gdyby mięśnie Błażeja jeszcze działy, pewnie przeszedłby go dreszcz. Bo niebieskie oczy dziewczyny były puste, jakby wszystko co się za nimi kryło umarło, pozostawiając tylko opuszczoną, samotną skorupę, która nie umie sobie ze swoim osieroceniem poradzić.

– To wystarczy – orzekła spokojnym głosem uczennica.

Wyszła, zamykając za sobą drzwi. Mistrza dobiegł szelest rozkładanych na podłodze gazet. Krucza zabierała się do przemalowywania pokoju tą dziwną, wręcz obrzydliwą mieszanką farb.




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

„Neverout” – premiera klimatycznej gry logicznej na PlayStation 4
Gry komputerowe MAT - 23 października 2018

Gamedust, poznańskie studio deweloperskie informuje o premierze Neverout na platformie PlayStation 4…

Joseph Nassise „Krzyk aniołów”
Fantastyka Fahrenheit Crew - 17 września 2013

Tytuł: Krzyk aniołów Autor: Joseph Nassise Przekład: Aleksandra Zielińska Premiera: 24 września…

Anna Kańtoch "Miasto w zieleni i błękicie"
Anna Kańtoch „Miasto w zieleni i błękicie”
Patronaty F-ta Anna Kańtoch - 12 listopada 2004

W sąsiedztwie rodzinnego domu Melisandry zamordowano człowieka, a jego pamięć została usunięta. To może zrobić…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit