Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Milena Wójtowicz „Zanim mchem obrosły trolle”

Redakcja uczciwie uprzedza, że niniejszy tekst stanowi część trzecią i ostatnią cyklu Mythpeace. W związku z powyższym, tym, którzy nie mieli jeszcze okazji poznać Kruczej zalecamy lekturę: na początek opowiadania „Skąd odeszły bazyliszki”, na środek „Gdzie wymarły wszystkie smoki”, by wreszcie na koniec dowiedzieć się, co z tymi trollami.

RedAkcja

 

Ilustracja: John Bauer
Ilustracja: John Bauer

Łowczyni spokojnym, beznamiętnym głosem, patrząc prosto w obiektyw kamery, mówiła o tym, jak użyła szarego pyłu Zawiszy, żeby obezwładnić bazyliszka. Nawet się nie zająknęła, relacjonując, jak Paweł Strzelecki, podekscytowany widokiem potwora, wszedł prosto w unoszącą się w kanale chmurę. O tym, że podczas łowów kazała mu się trzymać z daleka, wspomniała tylko raz. Nie próbowała nikogo do niczego przekonać, nie broniła ani siebie, ani Strzeleckiego. Tylko relacjonowała fakty. Słuchający jej ludzie kiwali smętnie głowami – no trudno, nic nie dało się zrobić, nieszczęśliwy wypadek, należało się z tym liczyć…

Nawet im do głowy nie przyszło, że dziewczyna kłamie. Bardzo dobrze zresztą, Tomasz Marczyk, sam często i bez skrupułów mijający się z prawdą, umiał docenić kunszt łgarza. Krucza siedziała cały czas wyprostowana, nie zacinała się, ani nie zastanawiała zbyt długo nad tym, co mówiła, oddech miała spokojny, spojrzenie zdecydowane. Zdanie raportu było częścią misji, a łowczyni znana była z tego, ze wyjątkowo skrupulatnie wypełniała swoje obowiązki.

O tym, że przy okazji wykańczała wysłanych z nią naukowców, w jej referencjach nie wspomniano.

Może to był pierwszy raz.

A może, co równie prawdopodobne, po prostu nikt nie znalazł żadnych nieścisłości w składanych przez nią raportach.

Tomasz patrzył na słuchających jej zaspanych ludzi. Kobieta z pionu badawczego, dwóch facetów z pionu kryzysowego. Ściągnięto ich tu na gwałt, kiedy łowczyni zadzwoniła do centrali i poinformowała o „drobnej komplikacji”. Mieli wysłuchać sprawozdania, ocenić jego wiarygodność i wymyślić jakieś w miarę bezbolesne dla firmy rozwiązanie – przecież nikt nie powie rodzinie, że doktor Strzelecki wskutek nieszczęśliwego wypadku przy polowaniu na bazyliszka zmienił się w warzywo…

Już myśleli o tym drugim, widział to po ich twarzach. Wiarygodności Kruczej ani myśleli podważać – po pierwsze, łowcy mieli opinię prostolinijnych i uczciwych , po drugie, historia była spójna, po trzecie, nikt zebranych nie miał pojęcia, że kto jak kto, ale ta łowczyni z całą pewnością nie użyłaby szarego pyłu Zawiszy przeciw legendziakowi…

Nikt z nich nie brał prywatnych lekcji u Błażeja Bykomłota.

Tomasz sam nie wiedział, co go podkusiło, żeby pobierać nauki u starego mistrza. Wiedza o łowach na potwory nie była mu do niczego potrzebna – w przyszłości miał zająć miejsce ojca i zarządzać Aucturiusem, a nie ganiać po lasach i bagnach za jakimiś zwierzaczkami na wymarciu. To był kaprys, o dziwo przyjęty wyjątkowo przychylnie przez starego. Ojciec zawsze był zdania, że władza jest wszystkim. A wiedza była jedną z dróg do niej prowadzących, którą tylko głupiec zaniedbywał.

Gorzej poszło z sędziwym łowcą. Krzywo na Tomasza patrzył, jakby nie wierzył w jego gadkę o „chęci poszerzenia horyzontów”. Ale w końcu dał się przekonać, Marczyk wciąż nie był pewien, czy decydującą rolę odegrał w tym jego upór, czy pieniądze. To zresztą nie było aż takie istotne. Grunt, że przez dwa tygodnie, co wieczór, zachodził do ponurego domku Bykomłota, wyglądającego jak skrzyżowanie chatki ze skansenu ze scenografią z „Władcy Pierścieni”. Całkiem niezłe miejsce do zdobywania wiedzy o polowaniu na potwory.

A wiedzę to Błażej miał, i to jaką. Dwa tygodnie wystarczyły zaledwie na liźnięcie podstaw, gdyby Tomasz chciał nauczyć się wszystkiego, musiałby poświęcić na to lata. A może i to by nie wystarczyło. Czas szybko płynął, stary łowca był świetnym gawędziarzem, choć odrobinę pryncypialnym i ze skłonnościami do tyraństwa. I strasznie łatwo wpadał w złość. Prowokowanie go byłoby może nawet zabawne, ale Tomasz nie przychodził do małej chatki dla zabawy. Więc starał się trzymać język za zębami, nie ulegać pokusie i grzecznie słuchać, co mistrz gadał. Oczywiście, czasami z tym językiem mu się nie udawało. Zwłaszcza, gdy słowa Bykomłota stały w sprzeczności z tym, co jacyś od dawna martwi mędrcy napisali w księgach traktujących o łowach. Zawsze, kiedy Tomasz powtórzył jakiś fakt z tych książek, który zadaniem Błażeja był oczywistą bzdurą, ten ostatni dostawał niemal piany na ustach. Tak było i tamtego wieczoru, kiedy rozmawiali o Zawiszy i jego wynalazku.

– Nie! – ryknął mistrz, kiedy zaczęli omawiać działanie proszków. – Źle!

– Ale w książkach jest napisane… – zaprotestował Tomasz, podsuwając mu otwarty na właściwej stronie „Traktat o substancyjach otumaniających, odbierających zmysły i uśmiercających, w łowach na potwory przydatnych wielce”.

– Gdyby łowów można się było nauczyć z książek, nie potrzeba by było terminu! – warknął z furią Błażej, chwytając księgę i cisnął nią przez cały pokój. Skórzana okładka walnęła w przeciwległą ścianę i odłupała kawał tynku. Całkiem niezły rzut, ocenił Tomasz.

Mistrz był cały czerwony na twarzy, przypominał starą brodatą rzodkiewkę. Starą brodatą rzodkiewkę, która właśnie wyrwała sobie pęk włosów z czubka głowy.

– Ale… – chciał dodać, że „to wcale nie znaczy, ze zabytkowymi, wartymi kupę szmalu książkami należy rzucać jak piłką”, ale nie zdążył.

– Książki piszą tacy jak ty, co nigdy w życiu nie stali naprzeciw smoka! – mistrz nadal mówił podniesionym głosem. Gorączkowo wymachiwał rękami, strącając przy tym ze stolika resztę ksiąg i papierzysk. – Nigdy nie mierzyli strzałą w błędny ognik! Siedzą tylko na swoich rosnących dupach w miękkich fotelach i nastawiają uszu, co tacy jak ja im powiedzą! Jakby przed nimi postawić myciaka i legendziaka, to bez rycin w książkach by ich nie odróżnili. Gówno wiedzą, gówno! Krucza! – krzyknął w stronę drzwi prowadzących najpewniej do kuchni.

Kiedy przychodził do mistrza, jego uczennica zachowywała się niczym duch. Czasem podawała coś do picia, a potem znikała. Diabli wiedzą gdzie – chodziła bezszelestnie, mimo że podłoga skrzypiała i uginała się pod nogami.

Szczerze mówiąc, na początku był nawet jej ciekawy – nie codziennie spotyka się łowczynię. Spodziewał się… cóż, młodociana fantazja, wstyd przyznać, podsuwała mi wizję młodszej wersji Xeny. No i jeszcze pamiętał, jakie plotki krążyły po szkole, kiedy ucząca się na opiekunkę jednorożców dziewczyna nagle wyjechała z Błażejem, żeby odbyć przyśpieszony kurs łowiectwa. Jedni szeptali, że Bykomłot nie zdzierżył koni, inni, że mała straciła kwalifikacje… Na temat tego z kim, plotkowano jeszcze energiczniej. Jak było naprawdę, nikt się nigdy nie dowiedział.

Z plotkami i fantazjami było niestety tak, że do prawdy często miały się jak piernik do wiatraka. Krucza ani nie przypominała Xeny, ba, nawet do Gabrieli jej było daleko, ani na demona seksu, który nie dał rady powściągnąć swych żądz w imię wyższego celu, też nie wyglądała. Była idealnie nijaka, bezbarwna i totalnie przygłuszona. Nie odzywała się niepytana, nie reagowała na powarkiwania mistrza i bardziej przypominała Kopciuszka niż przyszłą pogromczynię smoków. A, poprawka. Kopciuszek po zmyciu brudu z twarzy okazał się niezłą laską. Krucza twarz miała zawsze czystą i widać było jak na dłoni, że do niezłej laski jej daleko.

– Tak, mistrzu? – powiedziała tym swoim obojętnym, monotonnym głosem, stając w drzwiach.

– Cisnęłabyś szarym pyłem Zawiszy w bazyliszka? – zapytał mistrz. I w jego słowach i we wbitym w Tomasza spojrzeniu czaił się triumf, tylko czekający, by wypłynąć na powierzchnię.

– Nie, mistrzu – cholera, mówiła tak grzecznie, że tylko dygnięcia po każdym słowie brakowało.

– A czemu? – Mistrz już nie krył triumfu. Uśmiechał się szeroko, ukazując szczerby między zębami.

– Szary pył nie działa na legendziaki. Powoduje konfuzję myśli, a myślą tylko istoty o rozumie ludzkopodobnym. Na legendziaki używa się pyłu białego, który wprowadza chaos wśród zwierzęcych uczuć i instynktów – wyrecytowała bez zająknięcia. Kiedy skończyła, spojrzała na mistrza, a że ten już na nią całkiem nie zwracał uwagi, wróciła tam, skąd przyszła.

Dopiero kiedy dziewczyna znów znikła za drzwiami, ośmielił się zapytać szeptem mistrza:

– A ona? Będzie dobrym łowcą?

Błażej spojrzał najpierw na niego, potem na drzwi prowadzące do kuchni. Milczał dłuższą chwilę.

– Będzie – powiedział wreszcie, ociągając się lekko. W jego głosie było coś dziwnego, czego wtedy Tomasz nie umiał zidentyfikować. Teraz wiedział, że w słowach starego czaiło się kłamstwo. – Ale nigdy nie będzie tak dobra jak mogłaby być, przez te trzy lata zmarnowane na jednorożce i tą jej… – urwał.

Tomasz dyplomatycznie nie pytał dalej. Obiło mu się co nieco o uszy – w końcu okoliczności rezygnacji mistrza z nauczania swojej terminatorki opieki nad jednorożcami były tak sensacyjne, że nie mogło obejść się o plotkach. Mówiono o pijackim szale, w jaki wpadł pewnego dnia mistrz. Niektórzy, płonąc przy tym mniejszym lub większym rumieńcem, wspominali coś o tym, ze niedoszła opiekunka „straciła kwalifikacje”. Co mniej lotni dopytywali się, jakie.

Jak było naprawdę, nie wiedział nikt – poza samym mistrzem i jego uczennicą. Ale im tylko kompletny głupiec zadawałby pytania.

Zresztą, prawdę mówiąc, uczennica Błażeja w plotkach i opowieściach prezentowała się całkiem inaczej niż w rzeczywistości. Co tu ukrywać, lepiej. Prawdziwa – cholera, jak jej było na imię? – była zwyczajnie nieciekawa. I już.

Trochę się to zmieniło.

Wyrosła od czasu, gdy widział ją po raz ostatni. Była wysoka, szczuplutka, prawie jak modelka. Z twarzy jej do modelek było co prawda daleko, ale Tomasz lepiej od innych wiedział, jaką ważny jest makijaż i photoshop. Często zdarzało mu się spotykać oszałamiającą piękność, a potem budzić się rano obok panienki, za którą nie obejrzałby się na ulicy.

Przesłuchanie dobiegło końca. Dyrektor podziękował łowczyni za współpracę, któryś z ekspertów stłumił ziewnięcie. Dziewczyna wstała, odwróciła się i ruszyła do drzwi. Kiedy go mijała, jej spojrzenie prześlizgnęło się po nim.

Poznała go. Sam nie wiedział, dlaczego był tego taki pewien. Nie zmieniła wyrazu twarzy, nie zwolniła ani nie przyśpieszyła kroku, minęła go obojętnie. Ale poznała go. Na sto procent. I co więcej – wiedziała, że on wie.

Pchnięty impulsem oderwał się od ściany, o którą się opierał i poszedł za nią. Wślizgnął się do windy, zanim zamknęły się drzwi.

Łowczyni oparła się ramieniem o ścianę, skrzyżowała nogi. Lekko przechyliła głowę na bok i spojrzała wprost na niego.

Uśmiechnął się. Cholera, pomylił się oceniając ją wtedy, w domu mistrza. Miała w sobie coś z Xeny. Może to tylko jego wyobraźnia dorabiała historię do stojącej naprzeciwko kobiety, ale… No dobra, czas było przyznać to przed sobą. Była interesująca. Przez to kim była, przez to co zrobiła, przez to, że wyglądała jak mała szara myszka, którą wcale nie była… Mała szara myszka, która okazuje się dziką panterą.

W ułamku sekundy uświadomił sobie, że jedzie windą z kobietą, która najprawdopodobniej z zimną krwią praktycznie zabiła człowieka… co najmniej jednego człowieka, ze znanych tylko sobie powodów. Z kobietą, która zawodowo zabijała potwory, z którymi nie poradziłby sobie niejeden facet. Ba, może nawet oddział marines by wymiękł. I ta kobieta wiedziała, że on wie coś, co może jej zaszkodzić…

Nie przestając się uśmiechać, sięgnął do przycisku oznaczonego trójką. Winda właśnie mijała czwarte piętro, więc zaraz stanęła.

Tyle że ucieczka wcale nie była rozwiązaniem. Poza tym, nie chciał uciekać. Może powinien, ale czym byłoby życie bez małego – albo całkiem dużego – dreszczyku emocji. Chciał podjąć grę.
Zdecydował się w jednej chwili, zrobił wielki krok i znalazł się tuż przy niej. Serce waliło mu mocno – szczerze mówiąc, trochę się bał, czy kobieta zaraz go nie powali jakimś specjalnym ciosem łowców. Chociaż z drugiej strony był niemal pewny, że nie zrobiłaby tego tutaj, w siedzibie firmy, przy świadkach. Nie ona. Ona planowała każdy ruch, nigdy nie traciła zimnej krwi, panowała nad niebezpieczeństwem.

Pochylił się ku niej, tak blisko, że jego policzek ocierał się o jej.

– Oni nie wiedzą – szepnął. I wyszedł z windy.

Kiedy stał na trzecim piętrze, na którym nie miał właściwie nic do roboty, poczuł, że się spocił. Cholera, kto by przypuszczał, że jednym z najbardziej emocjonujących doświadczeń w jego życiu będzie jedno zdanie wypowiedziane w windzie do dawnej znajomej ze szkoły…

Problem w tym, że nie wiedział co dalej. Zwyczajnie nie wiedział i już.

Jasne, miał jej dane. W końcu po co mu by była pozycja zajmowana w firmie ojca, gdyby nie mógł jej wykorzystywać? A, prawda. Jeszcze po kasę.

CV było, musiał to przyznać, imponujące. Pięć stron. Każde polowanie szczegółowo opisane: rodzaj stworzenia, waga, przypuszczalny wiek… W życiu by mu nie przyszło do głowy, że po skończonych łowach łowcy targają truchło na wagę weterynaryjną, żeby potem sobie w CV cyferki wpisywać… Nigdzie ani słowa o technice. Prawda, pod tym względem łowcy byli raczej skryci, nawet na prywatnych lekcjach z Błażeja nie można było za wiele wydobyć.

W papierach nie było jeszcze jednej ważnej rzeczy – jej imienia. Miała jakieś, na pewno, i na pewno nie brzmiało ono Krucza. Nikt tak nie nazywa dziecka! Nie wspominając o tym, że „Krucza Pietrzykowska” brzmiało trochę… No cóż, nie tak się powinny nazywać waleczne heroiny. Już „Lara Croft” byłoby odpowiedniejsze.

Był za to jej numer telefonu.

Dzwonienie do kobiet nie było zajęciem Tomaszowi obcym. Nie były mu też obce nerwy związane z tym czy zadzwonić, kiedy zadzwonić – w końcu był tylko człowiekiem.

Jednak aktualnie stanął przed większym problemem. O wiele większym.

Nie było co się oszukiwać, leciał na nią. I to jak. Była jak dziewczyna Bonda, tylko że w realu, nie na kinowym ekranie. Niebezpieczna, pociągająca, tajemnicza…

Niebezpieczna, to było kluczowe słowo. Łowczyni należało się bać. W teorii to zalecenie dotyczyło tylko myciaków i legendziaków, ale praktyka właśnie pokazała, że ludzie też nie są bezpieczni.

A konkretniej – ludzie, którzy stają łowczyni na drodze lub w czymś jej przeszkadzają. Tacy jak Paweł Strzelecki. I co gorsza, tacy jak on.

Po raz kolejny zaczął się zastanawiać, co mu do głowy strzeliło. Mógł siedzieć cicho. Albo wręcz przeciwnie, mógł głośno powiedzieć, że łowczyni wszystkim wciska kit i śmierć Strzeleckiego na pewno nie była przypadkiem. A on zrobił najgłupszą, najbardziej idiotyczną rzecz, jaką można było zrobić: powiedział jej, że tylko on zna tajemnicę.

Świetnie, po prostu świetnie.

Pieprzony testosteron mu mózg zalał, krew w żyłach – w bardzo konkretnych żyłach w bardzo konkretnym miejscu – zawrzała i zamiast myśleć jasno, trzeźwo i rozsądnie uroił sobie, że jest jakimś… Bondem czy innym macho-agentem, zdolnym do tego, by podjąć grę z morderczynią. Wyszkoloną morderczynią, która nie tylko posiadała większą od niego wiedzę na temat zabijania, śledzenia i osaczania, ale też wiedziała, o co się ta cholerna gra toczy.

Głupek.

Dureń.

Nie był żadnym cholernym Bondem. Nazywał się Tomasz Marczyk i był… no dobra, formalnie był wicedyrektorem ds. badań i rozwoju, a tak naprawdę po prostu synem prezesa. Tylko. Żadnym supermanem, liznął trochę wiedzy na temat łowów, owszem, bo wydały mu się… fajne. Dupa, wcale fajne nie były, były nudne jak cholera. A stary Błażej, choć czasem zmieniał się w świetnego gawędziarza, przez większość czasu był upierdliwym, czepiającym się najmniejszych szczególików pedantem. Gdy mówił o polowaniu, nie było w tym nic z romantycznego mitu herosa stającego przeciw bestii. Był tylko cały szereg porad: pamiętaj o tym, o tamtym, najpierw zrób to, potem tamto, nigdy na odwrót i nigdy, ale to przenigdy… Tomasz uważał to wszystko za bełkot, póki nie dał się gromadzie równie beztroskich jak on młodzieńców namówić na polowanie. Co z tego, że żaden z nich nie był łowcą. Każdy trochę wiedzy liznął, coś tam słyszał, jakby to wszystko zsumować, to wychodziło, że pozjadali wszystkie rozumy, niech się prawdziwi łowcy schowają…

Mieli cholerne szczęście, że ta szczeniacka wyprawa skończyła się tylko jednym martwym i dwoma okaleczonymi uczestnikami. Ten martwy miał rzecz jasna pecha, ale już kaleki mogły mówić o wielkim szczęściu.

Wtedy Tomasz zrozumiał, że bełkot Błażeja wcale nie był bełkotem, ciekawostką etnograficzną, tylko kawałkiem solidnej wiedzy. A łowcy nie przypominali Indiany Jonesa czy Lary Croft, bo byli od nich lepsi. Prawdziwsi, skuteczniejsi, bardziej niebezpieczni.

Co mu, kurwa, strzeliło do głowy?

Uderzył pięścią w stół tak mocno, że aż leżący obok telefon komórkowy podskoczył.

Ewentualna – bądźmy szczerzy, bardzo mało prawdopodobna – możliwość przelecenia jednej laski nie była warta ryzykowania życia.

Oczywiście, jeszcze nie było za późno. Spojrzał na telefon. Mógł zadzwonić do biura, wyjaśnić co i jak, powiedzieć, że właśnie mu się przypomniało i w związku z tym… Cały problem miałby z głowy. Zero seksu, rzecz jasna, w każdym razie z nią, ale też zero lęku o życie. No chyba, że panienka chciałaby się mścić… Wyglądała na taką, cholera jasna. Na taką, co wyznacza sobie cel, a potem metodycznie, bezwzględnie, nieubłaganie do niego dąży.

Westchnął.

No cóż, kręciły go dziwne rzeczy. Pocieszał się, że przynajmniej nie jest fetyszystą.

Nie zadzwonił. Ani do niej, ani do firmy. Wieczorem z dziesięć razy posprawdzał, czy wszystkie drzwi i okna są zamknięte, alarm włączony, a broń – cholera, dopiero teraz sobie zdał sprawę, jaki śmieszny był ten jego gadżecik do samoobrony – ma w zasięgu ręki. A potem zajął się fantazjowaniem o tym, co by było, gdyby przyszła, niekoniecznie po to, by go zabić.

Zobaczył ją przypadkiem cztery dni później.

Przez te dwa dni chyba z dziesięć razy stał czy siedział, wpatrując się w telefon i zastanawiając się, czy powinien zadzwonić. I jeśli powinien, to do kogo – do niej, czy do firmy.
Telefon do firmy był opcją bezpieczniejszą, rozsądniejszą i czymś, co powinien zrobić odpowiedzialny pracownik – i syn – któremu leży na sercu dobro rodzinnej firmy. Telefon do niej był to, co bardzo, wręcz szaleńczo mocno chciał zrobić on, Tomasz, człowiek, mężczyzna, aktualnie chodzący po ścianach z powodu niepozornej, żeby nie powiedzieć wizualnie nieciekawej dziewczyny, która pod tą wizualnie nieciekawą powłoką kryła… No dobra, tu wyobraźnia i fantazja brały górę. Wręcz opętały go myśli o tym, co się kryje w jej wnętrzu. To nie było normalne, zdawał sobie z tego sprawę. Ani zdrowe. Ani rozsądne. I oczywiście wszystkie jego wyobrażenia mogły być tylko fantazjami napalonego faceta, absolutnie nie przystającymi do rzeczywistości, a ona mogła być w rzeczywistości tak samo nieinteresująca wewnętrznie jak zewnętrznie.

Problem w tym, cholera jasna, że sam nie potrafił się co do tego przekonać.

Z jednej strony to, że nie zadzwonił, uznawał za swój sukces. Z drugiej – za kompletną porażkę, bo wręcz czuł, jak z każdym niewykonanym telefonem jego obsesja rosła. Im dłużej przekonywał się, że do jasnej cholery, tak naprawdę nic o niej nie wie i daje się uwieść swojej własnej wyobraźni, tym bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że wie wszystko.

Trzeciego dnia uznał, że dobrze zrobi mu zmiana klimatu i wyjazd. Najlepiej na drugi koniec świata. Tam uciszy obsesję, a gdy tylko to się stanie, zadzwoni. Do firmy.

I może by właśnie tak było, gdyby nie to, że na kilkanaście godzin przed podróżą na lotnisko obiekt jego krótkotrwałej, lecz gwałtownej obsesji przeszedł przez ulicę na pasach tuż przed jego autem. W pierwszej chwili nie wiedział, czemu sylwetka wydaje mu się znajoma. Dopiero po chwili, kiedy pomiędzy kołnierzem kurtki, a czapką mignął mu fragment jej twarzy, poznał, że to ona.

Wyglądała zupełnie inaczej… No, w sumie nic dziwnego, w roboczych łachach nie chodzi się na zakupy, a ona szła właśnie w stronę pobliskiego hipermarketu. Ubrana była w dżinsy i jakąś niekształtną kurtkę. Włosy miała schowane pod czapeczką z daszkiem. Nie wyglądała na pogromczynię potworów. Prawdę mówiąc, w ogóle nie wyglądała. Gdyby nie to, że wiedział, kto się pod tą kurtką kryje, nie spojrzałby na nią po raz drugi.

Dopiero kiedy szukał miejsca do zaparkowania, wyciągając jednocześnie szyję i wytężając wzrok by dostrzec ją w zapadającym zmroku i upewnić się, czy łowczyni na pewno wejdzie do sklepu, czy może pójdzie gdzieś dalej, przypomniał sobie o wszystkich swoich rozważaniach na temat igrania z ogniem.

Zaparkował, zgasił silnik, na chwilę zamknął oczy.

Pal licho. No risk, no fun.

Mimo że prawie biegiem wpadł do galerii handlowej, łowczyni zniknęła mu z oczu. Zaklął pod nosem. Jeśli weszła na teren hipermarketu, to szukaj wiatru w polu, chyba żeby zajął się czatowaniem przy kasach. Ale jeśli poszła do któregoś ze sklepów w pasażu handlowym… Nie wzięła z parkingu koszyka, więc może rzeczywiście była w galerii.

Szybkim krokiem przemierzał pasaż, zaglądając przez szyby do sklepów. Znalazł ją w końcu, ku swojemu zaskoczeniu, w zoologicznym. Oglądała myszoskoczki. Ich klatki stały tuż przy witrynie i kiedy podniosła wzrok, dostrzegła go, stojącego po drugiej stronie szyby.

Nawet nie drgnęła. Cholera, naprawdę liczył, że jednak coś zrobi. Uśmiechnie się kusząco. Wyciągnie katanę i z wrzaskiem rzuci się go mordować. Coś. Cokolwiek. A ona spojrzała na niego niemal obojętnie i wymieniła jeszcze kilka uwag ze sprzedawczynią, podczas gdy on, jak głupek, tkwił po drugiej strony witryny i gapił się na nią.

Już prawie zdecydował się zmyć stamtąd jak najszybciej, kiedy w drzwiach sklepu stanęła Krucza. Nie podeszła do niego. Stała tam, z rękami w kieszeniach, obojętna i chłodna. I patrzyła na niego.

Podszedł do niej. Skoro się powiedziało A, należało powiedzieć B. O ironio, najbardziej prawdopodobne było, że powie właśnie „beee” albo wyda z siebie jakiś podobny, oszałamiająco kreatywny odgłos. Kiedy ją zobaczył, zajechał pod hipermarket, łamiąc przy tym, zdaje się, jakiś przepis ruchu drogowego – prawdę mówiąc, nie był do końca pewien, czy go złamał, czy nie. Zwyczajnie nie zauważył, po prostu nie myślał, co robi. Potem biegiem wpadł do sklepu i zaczął jej szukać – po co? znał jej adres, nie było obaw, że mu ucieknie. A teraz ją znalazł. I nie miał absolutnie, ale to absolutnie pojęcia, co robić.

Powiedzieć: „nie zabijaj mnie”? „Cały czas o tobie myślę”?

Powiedzieć po prostu: „cześć”?

Zanim zdążył się zdecydować, ona lekkim skinieniem głowy wskazała na restaurację znajdującą się kilkanaście metrów dalej. A potem po prostu do niej poszła, nie oglądając się na niego.

Nie miał wyboru. Poszedł za nią. Zupełnie jak pies uwiązany na smyczy.

Usiadła przy stoliku przodem do szyby wychodzącej na hall galerii handlowej. On naprzeciwko niej. Nie mówili nic, póki nie przyszedł kelner. Ona zamówiła sok, on – właściwie nie zastanawiając się w ogóle co mówi – to samo.

Dopiero kiedy kelner odszedł, cisza stała się naprawdę krępująca.

– W CV nie ma twojego imienia – powiedział w końcu. Coś trzeba było powiedzieć, a imię… no cóż, nie umiał określić, jakie do niej by pasowało. Przydomek był taki… nieosobisty. Wpisywała go przecież nawet w CV. Imię ukrywała. Do tej pory myślał o niej per „ona”, a to tylko przydawało jej tej cholernej kuszącej tajemniczości.

Rzuciła mu krótkie, badawcze spojrzenie.

– Łowcy używają przydomków.

– Wesolutki Jędrzej, Anastazy Cztery Włócznie, Błażej Bykomłot – wyliczył, rozmyślnie dodając do dwóch wielkich łowców jej mistrza. – Ale ty masz tylko przydomek. Nie pamiętam twojego imienia ze szkoły – przyznał się nagle. Przyszło mu do głowy, że może nie powinien jej tego mówić. Ale z twarzy Kruczej nic się nie dało wyczytać, absolutnie nic. Tomasza doprowadzało to niemal do szału: dziewczyna wydawała się absolutnie, całkowicie pusta. Była niemal swoją własną karykaturą. Nie odzywała się niepytana, nie podtrzymywała rozmowy, nie okazała ani odrobiny myśli czy uczuć. To było wręcz nienaturalne. Miał wrażenie, że ona sobie z niego drwi.

– Widocznie nie było warte zapamiętania – powiedziała spokojnie.

Kelner przyniósł dwie szklanki z napojami. Dopiero teraz zauważył, że zamówił sok pomarańczowy, którego nie znosił.

– A dlaczego Krucza?

Przez chwilę myślał, że znowu udzieli mu wymijającej odpowiedzi. Najpierw spojrzała mu prosto w twarz, a jej spojrzenie było chłodne i nieodgadnione, potem jej wzrok powędrował gdzieś za jego plecy, a potem… Uśmiechnęła się nagle. Do niego.

– Wiwerna osmaliła mi kiedyś włosy. I całą głowę. Koszmarnie. Wyglądałam, jakbym wytarzała się w sadzy. Co gorsza, nie dawało się tego zmyć. Trzy dni chodziłam osmalona, a potem jeszcze przez dwa tygodnie wyglądałam na niedomytą. Mistrz zaczął mnie przezywać czarnym krukiem. I tak zostało.

Pochyliła się i objęła wargami słomkę. Pociągnęła łyk soku.

A potem zaczęła mówić dalej. O łowach, o potworach, o przygodach. Przez cały czas patrzyła prosto na niego, nawet kiedy białymi zębami chwytała niesforną rurkę, żeby napić się soku.

– To była strasznie wielka wiwerna. I sprytna. Napatoczyła się nam przypadkiem, gdy szukaliśmy w Grecji trolli. Byłam jeszcze wtedy na terminie, dopiero zaczynałam szkolić się na łowcę. Mistrz był zdania, że jeszcze za wcześnie na to, żebym polowała na takie bestie jak wiwerny. W zasadzie trolli też nie mieliśmy w planach, ale na dwa dni przed wyjazdem mistrz zgodził się przyjąć zlecenie, bo było banalne – żadnych żywych legendziaków, tylko wyprawa w góry w poszukiwaniu skruszałych trolli. Nie wiesz, o co chodzi z trollami? To wielkie, zwaliste i niezwykle szybkie stworzenia. Ale szybkie tylko w stanie aktywności – to ma jakiś związek z metabolizmem. Dokładnie nie jestem w stanie tego wyjaśnić, nie uczyłam się tego, jak te stworzenia żyją, tylko jak je można zabić. A zabić jest je bardzo łatwo, właśnie dzięki temu metabolizmowi. W stanie aktywności są szybkie i niemalże niepokonane – w każdym razie w starciu jeden na jeden nawet bardzo dobry łowca nie miałby szans. Ale szybko mogą się poruszać tylko przez pewien okres czasu. Potem metabolizm gwałtownie zwalnia, aż troll znajdzie się w stanie przypominającym hibernację. W zależności od rozmiarów i wcześniejszej aktywności taki stan trwa od kilkudziesięciu godzin do kilkudziesięciu dni. W tym czasie są praktycznie bezbronne, co nie oznacza, że siedzą takie wielkie na widoku. Maskują się. Niewprawne oko nie odróżni takiego trolla on kawałka skały czy drewna, choć oczywiście dokładniejsze oględziny plus ewentualnie obmacanie obiektu zdradzają jego prawdziwą tożsamość. Z obmacywaniem jednak lepiej uważać, jeśli okres hibernacji trolla zbliża się ku końcowi, to bodziec może go przerwać – a wtedy nagle ma się przed sobą nie kawałek niby-skały, tylko wielką i cholernie szybką bestię. Dlatego lepiej nie dotykać, tylko od razu zabić, ale ostrożnie, tak, żeby nie naruszyć skóry. Za skórę najlepiej płacą. W Azji ją suszą, mielą i przerabiają na jakieś lekarstwo. Nie wiem, czy skuteczne, ale straszliwie drogie. Zleceniodawca miał dojścia handlowe i dogadał się z mistrzem – pół sumy uzyskanej ze sprzedaży dla niego, pół dla nas. Trolli w górach podobno było z pięć, więc zarobek byłby słuszny, o ile tylko mielibyśmy do czynienia z młodymi osobnikami. U starych skóra jest w gorszym stanie, podczas okresu hibernacji często porastają ją mchy i obłażą owady. To psuje jakość. Chociaż, prawdę mówiąc, nawet skóra ze starego osobnika jest wiele warta. Na łowy wyruszyliśmy we troje, mistrzowi i mnie towarzyszył lokalny łowca, choć właściwie nazwanie go łowcą to przesada. Nie był specjalistą, nie takim jak my, po prostu odrobinę bardziej wyuczonym myśliwym. Mistrz Błażej bardzo go szanował i powtarzał, że powinnam patrzeć uważnie i uczyć się od niego, skoro mam okazję. Więc patrzyłam. Znaleźliśmy trzy trolle, pierwszego zabił miejscowy myśliwy, drugiego Błażej, trzeciego pozwolili zabić mnie. Miałam straszną tremę, chociaż oczywiście nie przyznałam się do tego. Trolle zabija się długim, cienkim ostrzem, żeby jak najmniej uszkodzić skórę. Wbija się tak, żeby przebić serce, albo wątrobę. Udało mi się, rzecz jasna. To była czwarta bestia, jaką zabiłam. Na początku jeszcze je liczyłam. Skórę też mi pozwolili ściągnąć. I wszystko by poszło łatwo i prosto, gdyby nie to, ze gdzieś w okolicy ukrywała się wiwerna. Musiała tam przebywać od niedawna, inaczej przyjaciel mistrza by ją wytropił. Potwór wyczuł świeże mięso trolla. To dla legendziaków łakomy i rzadki kąsek. Same nie są w stanie wytropić zahibernowanego trolla – przestaje on wtedy wydzielać zapach. A atakowanie trolla aktywnego to trudna sprawa. Zatem kiedy wiwerna wyczuła świeże trollowe mięso, rzuciła się, by je pożreć. To, że było obok nas troje, nie miało znaczenia, wiwerny nie boją się ludzi, w każdym razie nie samotnych albo skupionych w małych grupkach. Wiwerny, zanim zaatakują, zastraszają przeciwnika dymem – właściwie to nie jest sam dym, ale też splunięcie. Mają przy przewodzie pokarmowym takie zakole, gdzie gromadzi się specjalna mieszanka – coś jakby ślina wymieszana z sadzą. Trafiła tym prosto we mnie, bo byłam najbliżej trolla, no i nie miałam jeszcze refleksu. Okropieństwo. Dech mi zaparło od dymu, a ta lepka ślina skleiła mi oczy i wleciała do ust. Mistrz i jego przyjaciel walczyli z potworem, a ja parę metrów dalej rzygałam jak stado kotów. Zanim skończyłam, już było po wszystkim. Od razu było widać, że się na tym znają. Wiwerna nie miała żadnych szans, a ja nawet nie zobaczyłam, jak ją zabijają. Mistrza strasznie to wszystko rozbawiło, tydzień się ze mnie śmiał.

Słuchał jej i nie odzywał się ani słowem. Był cholernie szczęśliwy, że sam nie musi nic mówić, bo wciąż nie miał pomysłu, co niby mógłby powiedzieć. A jednocześnie, mimo że jej opowieść była naprawdę, ale to naprawdę interesująca, przez cały czas miał poczucie niedosytu. Miał wrażenie, że bezimienna łowczyni ślizga się po powierzchni, unikając powiedzenie czegokolwiek co… mówiło coś o niej? Mogło jej zaszkodzić? Miało znaczenie?

– Muszę iść – powiedziała nagle. A potem po prostu wstała, zabrała leżące na krześle obok czapkę i kurtkę. I wyszła. Ot tak, bez żadnego wyjaśnienia, po prostu wyszła, zostawiając go.

Zatkało go. Autentycznie.

Zanim otrząsnął się z oszołomienia, uregulował rachunek i wyszedł z restauracji, po niej nie było już śladu. Rozglądał się gwałtownie, szukając jej w tłumie ludzi, ale na próżno. Zderzył się z jakąś dziewczyną – całkiem ładną – wymamrotał jakieś przeprosiny i niemal ruszył do wyjścia. Łowczyni nigdzie nie było. Przebiegł dwa razy całą galerię, zanim w końcu wyszedł na zewnątrz. Zdążył już zapaść zmrok, ale parking był rzęsiście oświetlony i na pewno by ją zauważył, gdyby tylko tu gdzieś była… Musiała gdzieś tu być!

Czuł się dziwnie oszołomiony, zupełnie jakby słowa, których wysłuchiwał przez ostatni kwadrans? Pół godziny? Miał kłopot ze skupieniem się na tarczy zegarka… Zupełnie jakby te słowa były jakimś narkotykiem czy alkoholem. Niemal zataczał się idąc przez parking do samochodu. Wygrzebał z kieszeni pilota i odblokował drzwi. Dobry pilot, dobry zamek centralny, z kluczykiem nie poszłoby tak łatwo.

Przez kilka chwil siedział w samochodzie przy otwartych drzwiach, oddychając głęboko. Nie rozumiał, co się z nim dzieje? Do diabła, nawet tego soku nie wypił, nie wspominając o tym, że nawet gdyby wypił, to upić by się nie zdołał. A mimo to czuł się niemal jak pijany…

Gdzieś kiedyś przeczytał zdanie „miłość to narkotyk”. Śmieszne. Śmieszne, że w ogóle o tym pomyślał. Nie był zakochany. Nie. Nic z tych rzeczy. Zauroczony. Co najwyżej. Człowiek z obsesją na punkcie dziwnej kobiety, która właśnie sobie poszła. I zostawiła go. Samego. Z telefonem. Mógł teraz zadzwonić do niej. Mógł zadzwonić do firmy. Jedno i drugie nic by mu nie dało. Ona nie dałaby mu tego, co chciał. Sam nie wiedział co to takiego, ale wiedział, że mu to potrzebne. Bardzo. Firma też by mu tego nie dała. Gdyby im powiedział, usunęli by ją pewnie. A on zostałby bez… Bez tego czegoś. Za swoim niezrealizowanym, trawiącym go zauroczeniem.

To była obsesja. Nie miłość. W żadnym razie. I żadne alkohole czy narkotyki. Grypa go pewnie łapała, albo coś z tych rzeczy. Właśnie wyszedł z dużego skupiska ludzi. Duże skupiska ludzi to wylęgarnia zarazków. Jak nic się czymś zaraził.

Jakby mu mało było obsesji. Miał chorą duszę, teraz będzie miał chore ciało.

– Hipermarkety to zło – wymamrotał niewyraźnie pod nosem, zamykając drzwiczki i zapalając silnik.

Będzie musiał pamiętać, żeby przed snem wziąć jakieś lekarstwa. Grypa to poważna choroba. Ci ludzie wokoło na parkingu na pewno mieli grypę. Pchali się pod koła. Gdyby byli zdrowi, wiedzieliby, że nie powinni.

Wyjazd z parkingu też projektował ktoś chory. Architektom z grypą powinno się takich rzeczy zabronić, za wąskie ulice robili. Po takich ulicach ciężko się jeździło. Najlepiej było przyspieszyć, im szybciej wyjedzie na porządną dwupasmówkę, tym lepiej. Albo czteropasmówkę… Cholera, nie mógł sobie przypomnieć ile pasów miała ta ulica, z której w stronę hipermarketu właśnie skręcał TIR. Jakoś na Ka… No ładnie, teraz będzie się pół nocy nad tym zastanawiał…

Boże, dziecko! Tuż przed nim, na ulicy. Gdzie kurde są rodzice, powinni pilnować bachorów, żeby nie wybiegały pod koła… Gwałtownie szarpnął kierownicą.

Zanim dotarło do niego, że lewe przednie światło jadącego powoli z naprzeciwka TIRa nagle znalazło się dziwnie blisko drzwiczek od strony kierowcy, przemknęło mu jeszcze przez głowę, że to było strasznie brzydkie dziecko.

 

Milena Wójtowicz




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Lubelskie Spotkania z Komiksem
Komiks MAT - 19 kwietnia 2017

W sobotę (22.04.2017) rozpocznie się kolejna edycja „Lubelskich Spotkań z Komiksem”. Na…

Szedariada 20 lat później – galeria zdjęć

Zgodnym chórem stwierdzamy jedno: jeśli Edyta Muł-Pałka zorganizuje lub zwspółorganizuje jakikolwiek konwent…

Hanna Karwowska „Chłopiec z XXI wieku”
Opowiadania Hanna Karwowska - 1 czerwca 2014

Od redakcji: Dziś, z okazji Dnia dziecka, mamy dla Was ciekawostkę, rarytas. Tekst został…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit