Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Natalia Mietielewa „Północne psy”

Opowiadania Natalia Mietielewa - 28 listopada 2012

Lato zostało w ojczyźnie. Na północy z początkiem sierpnia zaczynała się jesień – z popielatym niebem, pożółkłą trawą i przenikliwym chłodem polarnego dnia.

Tylko ja zeszłam z parowca. Na przystani siedziała w kucki grupka dzieci – milczących, poważnych, o nieprzeniknionych twarzach. Nikogo nie witały – patrzyły na parowiec, nie zwracając nawet uwagi na wyładunek i załadunek worków z pocztą. Gdzieś wściekle szczekały psy.

Szkoła nie znalazła mi jeszcze kwatery, ale starsza fizyczka, która nie wróciła dotąd z urlopu, zaproponowała czasowy azyl w swoim domu i dyrektor zakomunikował przez telefon, że klucz mogę odebrać w szkole. Udałam się więc od razu do drewnianego budynku z walącymi się kominami.

Ze szczytu wzniesienia zobaczyłam coś niepojętego: szeroką, gruntową drogą okrążającą pagórek, czołgał się pierścień – mniej więcej piętnastometrowej średnicy – z nierówną, poruszającą się obręczą. To jego powolnemu przemieszczaniu się towarzyszyło przeszywające szczekanie.

Kiedy pierścień przypełzł bliżej, zauważyłam, że składa się z mnóstwa psów. W centrum tego żywego kręgu wlókł się stary Chant – rozczochrany, w wyliniałym kaftanie, z długą pałką w ręce. Zsunięty kaptur odsłaniał siwy warkocz zakończony czerwonym, szmacianym węzłem, opadający na ramię zmierzwionym wężykiem.

Starzec zatrzymał się, krzyknął coś, stukając pałką o ziemię. Psy histerycznie pisnęły, odskoczyły i natychmiast, z podwójną zajadłością, rzuciły się do obszczekiwania. Ale ani jedna rozwścieczona kulka nie przecięła niewidocznej granicy. Staruszek, szurając nogami i wspierając się na sękatym kiju, ruszył dalej. Psy, zachowując prawie idealną formę kręgu, także ruszyły: te z przodu cofały się, z tyłu – nacierały. Ochrypły, ale ich wściekłość nie malała.

Starałam się potem dopytać kolegów, co to właściwie było, ale odpowiadali krótko: psożerca. Północne serca – obcym niełatwo je zmiękczyć.

 

***

Liczne chaty w osiedlu spały, przykrywszy okna okiennicami albo firankami czekały na gospodarzy. Dopóki Ob spławny, latem prawie wszyscy miejscowi wyjeżdżają za pracą. W przekrzywionej ruderze stojącej na uboczu, jakieś pięćdziesiąt metrów od domu nauczycielki, okna bez firanek szarzały wiekowym brudem. Ogrodzenia także nie było – tutejsi nie marnują drewna na płoty, to tylko przyjezdni się ogradzają. Doszłam do wniosku, że chantyjski domek już dawno został porzucony.

W domu fizyczki zalatywało stęchlizną. Na kuchennym stole leżała notatka. Pośpieszne gryzmoły z prośbą o odbieranie poczty i numer telefonu. Bezużyteczna informacja: ani prefiksu, ani nazwy miasta, do którego wyjechała Jekatierina Pietrowna nie było. W skrzynce żadnych gazet – nie ma sensu prenumerować na lato. Dwa listy bez adresu zwrotnego powędrowały na milczący telewizor. Radio też nie działało. I dobrze. Żadnych kompromisów ani pokus, by szukać cywilizacji w tundrze. W szkole do września nie było nic do roboty, więc zanurzyłam się w milczącą samotność.

Rozpakowując torbę, natknęłam się na pasterski rożek z kory brzozowej. Przypadkowy upominek wręczony w trakcie przelotnego spotkania – ofiarodawca stał jak raz obok straganu z pamiątkami. Powiodłam palcami po korze, przywołując w pamięci jego oczy – obojętne, puste. Po co wzięłam ten przedmiot? Tu nawet krów nie ma, tylko nieładne, krępe, podobne nierealnym stworzeniom jelenie.

 

***

 

Pod wieczór następnego dnia wyszłam złagodzić swoją bezczynność na ganek. Polarny dzień jest wspaniały, ale trwa zbyt długo. Gapienie się na zachód słońca, irytująco powoli opuszczającego się na daleki pasek Uralu, to atrakcja, która staje się nudna już na samym początku. Gitara została za Uralem, a jak bez niej śpiewać? Zresztą śpiewa się sercem, a ono zgubiło się tam, dokąd odchodzi słońce, skąd nie wracają ukochani i żaden pasterski rożek nie pomoże go odnaleźć.

Nigdy nie podejrzewałam, że kora brzozowa może wydać taki gwałtowny i równocześnie popiołowo-smutny dźwięk, współgrający z moim nastrojem i beznadziejną tęsknotą. Od takiego dźwięku powinny pękać i płakać kamienną lawiną ściany twierdzy. Ale w tym niedużym osiedlu na brzegu Obu nie było kamiennych ścian, a na Uralu, który zaznaczał horyzont na zachodzie, może i osunęło się parę brył, ale góry ani drgnęły.

Za to sąsiednia chata po pierwszym dźwięku ożyła. Coś zawyło i rzuciło się w moim kierunku. Trzy antracytowe cienie. Psy. Skoczyłam w otwarte drzwi za plecami, ale kudłate sylwetki stanęły jak wryte i wyły przed niewidzialną granicą, za którą prawdopodobnie zaczynało się już moje terytorium. Przypomniał mi się stary Chant w środku szczekającego kręgu. Ale ja przecież nie jem psów. Czyżby tajemnica kryła się w kiełbasie, kupionej na śniadanie w miejscowym sklepie?

 

***

 

Gospodarzy chaty nie widziałam ani razu, ale od tego wieczoru stale wałęsały się tam psy. Wszystkie czarne, bez ani jednej łaty, szczupłe i potężne. Piękne zwierzęta. Nie oddalały się od chałupy, nie kręciły po osiedlu jak inne kundle, chociaż nie były uwiązane. Każdego dnia musiałam przechodzić obok tych bestii, umierając ze strachu, że rzucą się na mnie ujadając wściekle.

Po drugim przejmującym solo na rożku uciekły. Tylko jedna psina została i teraz w milczeniu warowała przy granicznej kępie. Na moje nieme pozwolenie zbliżyła się ostrożnie i otrzymała w nagrodę kawałek chleba. Poczęstunek został grzecznie przyjęty. Razem z imieniem – Carmen.

Od tamtej pory przywoływałam ją dźwiękiem rożka, jak świętą krowę, i pewnego razu pozwoliła się pogłaskać. Chyba kiedyś ktoś ją głaskał – ten prosty, przyjacielski „uścisk dłoni” wywołał tyle zachwytu, że z kruczoczarnej, białokłej bestii migiem przekształciła się w koziołkującego, popiskującego malucha.

Jej porywcza miłość okazała się bezgraniczna. Szczeniaka podarowanego mi przez kolegów omal nie zagryzła, nie mógł nawet wysunąć nosa na ulicę. Trzeba było zwrócić prezent. Gdzie bym nie szła – do świecącej pustkami szkoły, sklepu albo na niedaleki spacer dzikimi brzegami Obu – Carmen była przy mnie. Kiedy zdarzało mi się na ulicy zamienić parę słów z którymkolwiek z nielicznych znajomych, czarna duenna wiernym cieniem kładła się przy nogach i bezgłośnie obnażała kły. Znajomi szybko się żegnali i nikt nie dotrzymywał obietnicy zajrzenia wieczorem na pogaduszki. Mnie także nie zapraszano.

Ich nie interesował mój wyblakły świat, świat muchy, która chowa się w szczelinie, by uniknąć męki brzęczenia o codziennych problemikach. Mnie nie pociągał ten ich, który obracał się w przeciwną stronę. Oświetlały nas różne słońca i nasze równoległe światy przecinały się jak cienie padające na piasek. Samotność stała się ogłuszająca.

Co wieczór na ganku Carmen układała głowę na moich stopach i łączyła swoje dzikie serce z moją, także dziką, nieodłączną, palącą żywym ogniem tęsknotą – to za domem, to za światem, za pozostawionymi przyjaciółmi, niezakończonymi dyskusjami, nieupolowaną kaczką, nieprzeczytanymi książkami, niedognanym jeleniem, dopalającą się świecą, zdradzoną miłością, zrujnowanym życiem, które zostało w dalekim mieście.

 

***

 

Ludzie zaczęli ode mnie stronić. A może ja od nich? Pauzy w rozmowie przedłużały się. Życzliwi jeszcze niedawno koledzy zwracali teraz na mnie tyle uwagi, co na wzór tapety w pokoju nauczycielskim. Zaskoczeni potrząsali głowami, odzywając się „A?”, „Co?”, jakby dopiero zobaczyli rozmówczynię. Zresztą wkrótce zaczęli tylko patrzeć gdzieś w bok, a na ich twarzach pojawiał się dziwny, zamyślono-przestraszony wyraz. Zmieszana przestępowałam z nogi na nogę i odchodziłam. Być może bali się czarnego psa błąkającego się ze mną po szkolnych korytarzach?

Pustka dokoła przybierała coraz większe rozmiary. Nawet ci nieliczni, których znałam w osiedlu, przy spotkaniu tylko przyspieszali kroku. Nie zatrzymywałam ich. Było mi wszystko jedno. Czekałam w cudzym domu na przyjście jesieni, powrót gospodyni, i paliłam w piecu tylko po to, by patrzeć na ogień i czuć, że jeszcze żyję.

Chociaż nie rozumiałam po co.

Dźwiękiem rożka przywoływałam moją świętą „zębatą krowę” i szłam na stromy brzeg. Stałam nad rzeką, nad płaską i pustą równiną rozciągającą się jak ołtarz zapomnianych bogów, nad marznącym milczeniem rozpościerającym się po horyzont na zachodzie, czując obok oddech zwierzęcego „ja”, mojej Carmen. Patrzyłyśmy, jak płowieje niekończący się polarny dzień, gęstnieją cienie, posępnieje przestwór tundry po tej stronie Obu, purpurowym wężem umiera Ural. W czarnych oczach Carmen odbijała się bezsensowna, nieludzka Wieczność.

Wieczność, która zgubiła pasterza.

 

***

 

Zrozumiałam, dlaczego świat odwraca się od nas. Granie na pasterskim rożku i przyjaźń z półdzikim cudzym psem prawdopodobnie nie były tu dobrze widziane.

Zdradziłam Carmen.

Zdradziłam rożek i przez cały weekend wylegiwałam się, obłożona książkami z półki właścicielki, czytając wszystko po kolei. Chciałam ogłuchnąć, by nie słyszeć wycia, które dochodziło z sąsiedniej chaty. To tylko pies. Tam, za Uralem, ja też wyłam nocami, wtuliwszy twarz w poduszkę. Zdradzona. Nawet samo słowo jest okrutne. Zatykałam uszy i czytałam. Wzrok skrobał po stronach jak palce po nieheblowanej desce, gdy wbijają się w nie drzazgi wszystkich „zdrad”. Zdradzona. Nieważne. Chciałam wrócić do tego świata, gdzie z oczu czarnego psa nie patrzy samotna, zaniedbana Wieczność.

Wycie nie cichło. Brzozowy rożek wiszący na ścianie rezonował i huczał jakby był z kryształu. Zerwałam się, chcąc go spalić w piecu. Spopielić wraz z korą brzozową spojrzenie ofiarodawcy, rzucające mnie w wieczną zmarzlinę – obojętne, szklane spojrzenie zamglonych oczu w których odbijałam się jeszcze, ale już nie żyłam.

Stosik książek rozsypał się i wypadł z nich skrawek kartki. Nigdy nie czytam cudzych listów, ale prześlizgującego się spojrzenia nie można zatrzymać, jak nie można zatrzymać spadającej gwiazdy.

 

…ludzie przemykają jak kłujące i zimne smużki zamieci. Nie istnieje przyjaciel dla przyjaciela, jak cień nie istnieje dla cienia. Leny nie zatrzymałem. Nie potrafiłem – tak się złożyło. Kiedy się rozstaliśmy, nie potrafię wyrazić, jak było… Jednym słowem: pusto. Chciałem wrócić do domu. I powinienem. Ale teraz jest już za późno. Nie pytaj dlaczego.

Pamiętasz, jak opowiadałaś mi w dzieciństwie o pożarze w sąsiednim domu i jak potem bałyście się z siostrą ciemności i psów? I mówiłaś, bym się nie obawiał, ponieważ młodzieńcowi niestraszne są dziewczęce lęki. Przypominasz sobie? Proszę, napisz, jak wyglądał ten dom i ile psów tam się spaliło, bo zapomniałem…

 

Coś trzeszczało w palcach, zaciśniętych do bólu. Otworzyłam dłoń i nie od razu rozpoznałam zgniecioną brzozową grudkę. Tani souvenir, niegodny pamięci.

Przetrząsnęłam książki, ale dalszej części listu nie znalazłam. Nie rozbierając się, przeleżałam do rana, wsłuchując się w szum wiatru, cichnące wycie Carmen i przerażenie, które pulsowało we mnie w rytm dźwięków za oknem. W końcu i tak nie zapytałam kolegów, co to za dom w sąsiedztwie: bez gospodarzy, ale z psami. Cały czas wypadało mi to z pamięci.

Ile psów spaliło się w sąsiednim domu…

Oderwany kawałek listu znalazłam pod łóżkiem, utknął w szczelinie między ścianą i listwą.

 

…nie pisałbym do ciebie, ale nie chcę później udowadniać, że jestem przy zdrowych zmysłach i dobrej pamięci. Zresztą, sama prosiłaś, bym powiadomił, jeśli wydarzy się coś dziwnego. Po odejściu Leny wróciłem do nowo wybudowanego domu. Z okna roztacza się panorama, jak na mój gust, nieciekawa – śmietniska i pustkowie. Poprzednio nie zwracałem na to uwagi, ale w któryś wolny dzień wyszedłem z przyjacielem na balkon na papierosa, a tu na pustkowiu jakaś chatka z jednym oknem i siedzącymi obok czarnymi, złymi psami. Przyjaciel opowiadał akurat o pięcioletnim synku, który boi się ciemności. Opowiedziałem, w jaki sposób wyleczyłaś mnie ze strachu. Wskazałem na pustkowie, mówiąc, że domek był podobny do tego tutaj, ale on nie widział ani psów, ani domu. Wyjdźmy, powiedziałem, sprawdzimy, kto ma lepszy wzrok.

Idziemy. On przodem, żartuje. A potem psy rzucają się na nas. Dzieli nas nie więcej niż metr. Ujasają. Odciągam przyjaciela, a on rwie się do przodu – nic nie widzi i nie słyszy. Przyłożyłem mu nieźle i zacząłem uciekać, żeby pobiegł za mną, by odciągnąć go jak najdalej. Przyjaciela już nie mam. Pytałem potem sąsiadów, co to za chałupa tam stoi. Żadnych chat i psów nikt nie widział. Tylko że, ciociu Katiu, psy były jak najbardziej realnie: podczas bójki spadł mi but i w jednej chwili zostały z niego strzępy. Szczera prawda. To wszystko. Odpisz. Czekam. Aleks

 

***

 

Rankiem zaskoczyła mnie pustka przy sąsiedniej chacie. Psy nie wyskoczyły nawet kiedy zatrzymałam się na ścieżce, nie decydując się na przekroczenie niewidzialnej granicy. Z daleka przyjrzałam się ślepym oknom, spróchniałym szarym kłodom – żadnych oznak pożaru. Dlaczego uznałam, że w liście była mowa właśnie o tym domu i tych psach?

Zniknięcie psów przyniosło chwilową ulgę.

W osiedlowym sklepie niczego mi nie sprzedano. Sprzedawca mnie nie zauważył i zwrócił się do następnego w kolejce. Nie umiem się kłócić. Cicho wyszłam, truchlejąc ze strachu. Na ulicy zapytałam nieznajomego Chanta, gdzie jest poczta, chociaż doskonale wiedziałam, że znajduje się za rogiem. Może nie rozumiał po rosyjsku, a mój chantyjski, składający się z pięciu słów, pozostawiał wiele do życzenia. Ale obcy mężczyzna i tych pięciu nie usłyszał, tylko drgnął, rozejrzał się zmieszany, jakby usłyszał głos ducha, i przeszedł obok. Tak jakby mnie nie było, a po udeptanej, suchej ziemi, między ubogimi, ciemnymi chatami, ślizgał się cień.

Cień spalonego psa.

 

***

 

Na drzwiach poczty wisiała kłódka, ale szkoła była niezamknięta. Z pokoju nauczycielskiego dochodziły ciche głosy. Prześliznęłam się do gabinetu dyrektora. W szufladzie znalazłam książkę telefoniczną z numerami kierunkowymi. W notatce pozostawionej przez Jekatierinę Pietrownę był długi numer. To znaczy, że przebywa gdzieś w dużym mieście, a tych w Rosji nie ma aż tak dużo. Nauczycielka powinna wiedzieć o tych psach.

Ale najpierw zadzwonię do mamy. Być może wybaczyła mi już ucieczkę na Północ? Przecież urazy zacierają się z czasem. Ręce drżały, kiedy wybierałam numer.
– Halo? – odpowiedział aksamitny głos.
– Mamusiu, to ja.
– Halo! – Aksamitu w głosie ubyło. – Proszę mówić, słucham.
­– Mamo!!!
– Halo! – I do kogoś z boku: – Cisza! Może Dasza nie może się dodzwonić? – I znów do słuchawki, ciepłym, płaczliwym tonem: – Halo, Daszeńka? Dasza, to ty?
– Tak, mamo, to ja…

Odłożyła słuchawkę.

Jeszcze jedna próba. Za piątym razem przestała odpowiadać. Ona mnie nie słyszała. I nikt z przyjaciół. Nikt z ludzi. Dzwonić do kogokolwiek nie miało sensu. Na co ja jeszcze liczyłam? Przecież cienie milczą.

Drzwi otworzyły się gwałtownie. Zasępiony dyrektor, mały i okrągły jak piłeczka, szybko wtoczył się do gabinetu. Nie zwracając na mnie uwagi, zdecydowanie przysunął do siebie telefon, wyrywając go z moich rąk. Zaczął rozmowę, nerwowo postukując koniuszkiem ołówka po blacie.
– Nina Arsieniewna? Tak, to ja. Nie, nie znaleźli. Przyjeżdżali ratownicy z Salechardu. Powiadomiono miejscowych rybaków i myśliwych. Żadnych śladów… W tym właśnie sęk, że nikt nie pamięta, kiedy widziano ją ostatni raz. – Rzucił ołówek, wyciągnął z kieszeni kraciastą chustkę do nosa z atramentową plamą w rogu i osuszył spocone czoło. – Akurat rozumiem, że można nie pamiętać. Wydaje mi się, że widziałem i rozmawiałem z nią wczoraj, a jak tylko zacznę przypominać sobie szczegóły, to nic podobnego, przynajmniej od trzech tygodni nie widziałem jej na oczy. Gdyby nie wykaz… Dzwoniłem do domu. Tam też się nie pojawiła…

Zrozumiałam, o kim mowa. Jednak zauważyli. Nie mnie, ale moją nieobecność. Trzy tygodnie! Co oni nagadali mamie? Przecież jej serce nie wytrzyma! Rzuciłam się do dyrektora, chcąc potrząsnąć, zapytać. Ręka prześliznęła się jak po kamieniu. Grubasek jęknął, spąsowiał i powiedział z wysiłkiem:

– Proszę poczekać, niedobrze mi…

Rzuciwszy słuchawkę, wyciągnął z kieszeni marynarki buteleczkę, wytrząsnął tabletkę i włożył pod język. Ręce mu się trzęsły. Usiadł na krześle i zwiotczał, wpatrzony w szufladę. Poczułam się nieswojo – czyżby umarł? Ale po chwili mrugnął, potarł siwe skronie, znów przyłożył słuchawkę do ucha.

– Tak… Już lepiej, dziękuję… Sprawdzaliśmy z dzielnicowym. Pusto, jej walizka stoi nierozpakowana. Dom opieczętowano do przyjazdu Jekatieriny Pietrowny… Nie, ona jeszcze nie wróciła. Urlop skończył się jej tydzień temu. Krewni nie odpowiadają. Tak, będziemy szukać. Proszę mieć na względzie, że brakuje mi teraz dwóch nauczycieli. Nie panikuję, ale zostało pięć dni.

Położył słuchawkę jęczącą krótkim sygnałem.

 

***

 

Dom Jekatieriny Pietrowny rzeczywiście był opieczętowany, a na skoblu wisiała nowa kłódka mocno pachnąca towotem.

Pokaleczyłam ręce, próbując otworzyć szczelnie zamknięty, napęczniały lufcik – zasuwka, jak pamiętałam, była zepsuta. Potem długo szukałam bezpańskiego łomu albo grubego pręta. Nawet cienie muszą przecież gdzieś spać. Lufcik z trudem przepuścił moją chudą, ale wcale nie bezcielesną figurę. Rozcierając podrapany bok, cieszyłam się; ludzie mnie nie widzą, ale przedmioty rozpoznają. To znaczy, że jestem żywa.

Nocą z sąsiedzkiej chaty wyrwało się wycie niewidocznej Carmen. Niepohamowane, przechodziło w rozpaczliwy skowyt. Nie pomogła wata w uszach ani narzucona na głowę sterta poduszek – zaczynałam się dusić. Wyczerpana, wyciągnęłam spod łóżka stary kaseciak. Na szczęście działał, a na półce znalazłam kilka taśm. Zbiory weselnych czastuszek.

I rozwarła się piekielna otchłań.

Puszczone na pełny regulator wrzaskliwe pohukiwanie …mojego kochaneczka-a-a… i krztuszące się krwią psie wycie. Rozzuchwalone krzyki …wyjść za mąż, nic dobrego-o-o… i skowyt umierającego psa. Skrzeczenie …i-i-i …u-u-uuch! i śmiertelny jęk.

Błony bębenkowe pękały. Szkła brzęczały. Serce się rwało. Klawisz „stop” zaklinowało. Wyrwana wtyczka zawisła, kołysząc żmijową głową z rozdwojonym językiem. Wybiegłam z krzykiem na ganek:

– Zamknij się! Zdechnij!

Cisza. Dzwoniąca komarami cisza szarego poranka i żadnego szmeru przy chacie naprzeciwko. Ciężkie niebo opuszczało się mgłą na ziemię. Kłębiący się białymi oparami Ob odzywał się niewidocznymi ptakami. Siadając na schodku, zaniosłam się płaczem.

Komary przywróciły mnie do życia. Po zabiciu kilkudziesięciu uświadomiłam sobie, że jak na cień, zbyt dużo mam ciała i na dłoniach krew.

…I kłódka na opieczętowanych drzwiach, które dopiero co otworzyłam kopniakiem.

Potworne wycie palącego się żywcem psa zawibrowało głęboko w mojej piersi, podskoczyło do gardła i ucichło. Drzwi nie poddały się, deski nie ustąpiły, kiedy spróbowałam wrócić do opieczętowanego domu. Powlokłam się do lufcika.

 

***

 

Listy rzucone na telewizor nie miały adresu zwrotnego, ale był na nich moskiewski stempel. Kierując się datą nadania, otworzyłam pierwszy, który przyszedł. Proszę mnie nie potępiać, Jekatierino Pietrowna, że czytam cudze listy. Cień nie podlega osądowi.

Ciociu Katiu, traktuj to jak uzupełnienie do notatek obłąkanego. Wówczas nie zdecydowałem się opisać wszystkiego, udawałem śmiałka, a dzisiaj jest jeszcze gorzej. Na pewno nie doczekam się twojej odpowiedzi, nawet jeśli będzie. Tak to wygląda.

Po bójce z przyjacielem długo przyglądałem się pustkowiu. W dzień odwiedzało je wielu ludzi. Niektórzy, by wyrzucić śmieci, inni, by posprzątać. Gdy ktoś się zbliżał, psy wyskakiwały ze szczekaniem, a ludzie jakby się potykali i zawracali. Gdybym wówczas przyjaciela nie podkusił, nie poszedłby tam, gdzie one były. A rano dowiedziałem się, że nocą w tym miejscu znaleziono martwego bezdomnego. Niby to zmarł w wyniku zawału. Taki piknik na pustkowiu.

Psy – dwa samce i suka. Kiedy wyczują ruch – atakują. Jeden z nich, z szerokim łbem, zaczął mnie wyczuwać – podnosi głowę i patrzy, jakby się zastanawiał, dlaczego siedzę na kłodzie i pogwizduję.

Wynająłem pokój w starym domu, ze znajomym, aby było taniej, i zaczęła się prawdziwa karuzela. „Pustkowie” przeprowadziło się wraz ze mną. Piję kawę przy oknie, patrzę – pies z potężnym łbem wchodzi na podwórko. Przypomina Komandora. Położył się pod ławką, jakby spał, i dziwne, nie szczeka na nikogo. Niewidoczny, jak się domyślasz. Mikrus tam biegał, kolanka porozbijane. O ławkę.

Zanim ochłonąłem z wrażenia, zadzwonił znajomy, z którym dzieliłem pokój. Przed chwilą miał wypadek, wpadł na słup stojący przed wjazdem na podwórze i złamał nogę. Wybiegłem z domu – pies wlecze się za mną. Nagle, jakby ktoś mnie odepchnął, przeszedłem obok kolegi i nie pomogłem. Gdybyś widziała jego oczy w tym momencie! Jak dwie piłki golfowe. Czułem się jak ostatni drań, ale coś mi mówiło, że nie wolno mi tego zrobić, póki czarny pies za mną idzie.

Od tamtej pory chodzi za mną i nic na to nie mogę poradzić. Wiadomo, zjawa jest zawsze zjawą. Czytaliśmy przecież o takich baskervillach. Można żyć nawet z diabłem za plecami, jeśli się o tym wie. Gorsze jest co innego. Ludzie przestali mnie zauważać, tak jak nie widzą tych psów. Zupełnie jakbym umarł i nie docierało do mnie, że nie żyję. Czego ja nie robiłem, do kogo nie dzwoniłem – nawet do ciebie, do szkoły, próbowałem. Bezskutecznie. Słuchawkę podnoszą i nie słyszą.

Poszedłem jeszcze na to pustkowie, a tam po moim wyjeździe wszystko wróciło do normy, nawet chata zniknęła. Tak się sprawy mają. Wygląda na to, że przywlokłem ze sobą to diabelstwo. Co się dzieje, ciociu Katiu? Byłem pięciolatkiem, kiedy mama wywiozła mnie z osiedla, czyli dwadzieścia lat żyłem tu i tam, i nic się nie działo. Jak one przeniosły się tu znad Obu, i to wraz z domem? I dlaczego właśnie teraz?

Przypomniałem sobie jeszcze, że mama, już po tym, jak wyjechaliśmy, mówiła, że w spalonym domu były psy ludożercy. Zagryzły gospodarza i dlatego je spalono. Czy to prawda?

Na razie – Aleks

***

Dopisuję. Postanowiłem wysłać ten list, kiedy zbliżę się do granicy. Nie wiem, jak długo wytrzymam. Pal licho niewidzialność. Jak często widzimy i słyszymy tych, którzy są obok? Przyzwyczaić się do świadomości, że się nie istnieje dla ludzi, prawdopodobnie można. W stolicy to szczególnie łatwe, zwłaszcza dla przyjezdnych. Jesteśmy tu tylko pustym miejscem. Przyzwyczaiłbym się też, gdyby nie Komandor.

Parę razy już mnie atakował. Jeść nam, ciociu Katiu, chce się jak w realu. Nie mogę nasycić się teraz normalnymi potrawami, podobnie, jak nie można nasycić się obrazem z telewizora. Dla psa jestem prawdziwy. A skoro tak, to i Komandor może czuć się zagrożony. Nie opuszcza mnie uczucie, że jeśli rozprawię się z Komandorem, skończy się także i TO.

Tego, co piszę, ciociu Katiu, nie przekazuj matce nigdy. Wysyłam do niej listy, póki jeszcze mogę, i piszę jej, że czuję się dobrze i wszystko u mnie wspaniale. Może te koperty też znikają, skoro tylko wrzucę je do skrzynki na poczcie, ale nie chcę nawet o tym myśleć. Dlatego, kiedy zaginę bez wieści, wymyśl coś optymistycznego. Nie chcę, żeby myślała o mnie źle.

Kocham wszystkich – Aleks

PS. Głupie myśli lezą mi do głowy. Może przestałem istnieć znacznie wcześniej. Jeszcze przed tym, nim rozstaliśmy się z Leną. Z tego powodu nasze drogi rozeszły się – człowiek, którego kochała, został po tamtej stronie Uralu. Nie potrafiłem przyjechać tu wszystek i dlatego psy mnie znalazły. Wiesz, kiedy popatrzyłem w oczy Komandora, doznałem uczucia, jakby mnie prąd poraził. To nie jest zwierzę. Również nie duch. Komandor to ja.

 

Otworzyłam drugi list. Tysiąc razy przeczytałam jedyną linijkę, nakreśloną chwiejnym pismem, biegnącą przez całą wygniecioną, podziurawioną i nie do opisania brudną kartkę.

Granica osiągnięta.

Długo medytowałam nad tym krótkim komunikatem. Przeczytałam ponownie wszystkie trzy listy i dopiero wtedy uświadomiłam sobie, że chatka Aleksa w żadnym wypadku nie może być mirażem mojej. Jego ma jedno okno, tu są dwa. „Boże, jakie to wszystko ma znaczenie?”, pomyślałam. Nie ma dwóch osób o takim samym stopniu utraty rozumu, każdy dochodzi do tego po swojemu. Już nie jestem samotna w tym świecie.

Trzeba coś robić. Cokolwiek, by wrócić do zwyczajnego ludzkiego świata, bez mistyki, bez wieczności. Może być nawet bez miłości i przyjaciół. Jakich zaklęć trzeba użyć, jakie pentagramy nakreślić, żeby wrócić? Na pewno coś prostego, naturalnego jak ziewnięcie. Ludzkiego. Choćby się przebrać. Rozpakowałam walizkę. Kosmetyczka wprawiła mnie w łagodny szok. Kiedyś byłam kobietą? Lustro potwierdziło. Szare oczy, jasne włosy i zadarty, piegowaty nos w niczym nie przypominały czarnego psa.

Omletu nie udało się usmażyć: zapomniane jajka, stęchły w lodówce. Ugotowałam makaron. I nie mogłam jeść.

Przeczytałam ponownie listy. Trzy psy. Czarnego samca, o szerokim łbie pamiętałam. Ale mało to takich psów na świecie? Zwierzę i człowiek. Aleks walczył ze swoim zwierzęciem do końca. Do osiągnięcia granicy, cokolwiek to znaczy. Jeśli Aleks pozostał żywy, napisałby jeszcze. Czy Jekatierina Pietrowna znalazła siostrzeńca? W takim razie gdzie oboje są? Wyjeżdżała w środku czerwca, w wielkim pośpiechu, nawet śmieci nie wyniosła. Teraz jest koniec sierpnia. Aleksa dawno już…

Rozpełzający się po całej kartce gryzmoł ostatniego listu wyglądał tak, jakby go rysował tresowany koczkodan. Albo… pies, zaciskając ołówek w paszczy? Stąd dziury w papierze? Jakby od pazurów, z trudnością utrzymujących suwającą się po podłodze kartkę? Koperta najprawdopodobniej była zaadresowana zawczasu, sądząc po kolorze atramentu i równym charakterze pisma. A zaklejona…

Odwróciłam naddartą z boku kopertę. Była mocno zabrudzona, jakby zamknięcie zostało najpierw obficie oblizane, potem z wysiłkiem zagięte i ledwie przyciśnięte. Spod zaklejonego brzegu sterczało parę czarnych szczecinek. Zbyt twardych i krótkich na ludzkie. To jeszcze nic nie znaczy – próbowałam się opanować. Jakiego koloru włosy miał Aleks?

Gdzieś mignęły mi albumy z fotografiami, kiedy szukałam drugiej części listu.

Dwa z nich leżały pod stołem. Kobieta była prawie na wszystkich zdjęciach. Niewysoka, skromnie ubrana, zawsze w grupie uczniów. Na pewno Jekatierina Pietrowna. Często towarzyszyła jej czarnowłosa dziewczynka z poważnymi, szeroko otwartymi oczyma, ocienionymi długimi rzęsami. Potem dziewczynka zniknęła z fotografii, a twarz nauczycielki bardzo się zmieniła. Postarzała się, pokryła zmarszczkami, czasami wykrzywiona grymasem bez efektu imitującym uśmiech.

W drugim albumie było tylko jedno zdjęcie. Rozczochrany staruszek, z wyglądu tak samo wiekowy i szalony, jak widziany przeze mnie w kręgu splecionym zwierzęcą nienawiścią. I taka sama sękata pałka w podniesionej ręce. Stał w drzwiach sąsiedniej chaty.

Psy. Psożerca. Spalone psy ludożercy.

Złapałam się na tym, że głucho ryczę, krążąc w kółko na wolnej od mebli przestrzeni w centrum malutkiego pokoju. Rzuciłam się na łóżko, pisnęło sprężynami. Skoczyłam jak oparzona. Przerażenie, szarpiące w ostatnich dniach duszę, przekroczyło granicę i zmieniło się we wściekłość.

Aleks odnalazł swego zwierza. Ja odkryłam swego.

Powinnam zabić Carmen i zakończyć to wszystko.

 

***

 

Dzień płakał zimną marznącą mżawką. Koniec sierpnia za kręgiem polarnym jest podobny do października. Otuliłam się podartym bezrękawnikiem pożyczonym od gospodyni, wlazłam w kierżowe buty – znikoma ochrona przed psimi kłami. Schowałam włosy pod grubą chustką – ochroni głowę przed atakiem. Czułam, że to ważne.

Na klapce granatowej skrzynki pocztowej przykrywającej szczelinę na przesyłki wisiały zimne krople deszczu. Starłam je rękawem, żeby nie zmoczyły listu. Nie chciałam, by mama myślała o mnie źle.

Osiedle żyło, przekrzykiwało się, prychało kamazami, warczało silnikami i poszczekiwało – bez wściekłości, po domowemu. Dźwięki rozwarstwiały się, oddalały, jakby ich źródło pogrążało się w wodzie.

Chata nie wyszczerzyła się złośliwym szczekaniem, kiedy wstąpiłam na jej terytorium, ściskając jedną ręką żelazny pręt, drugą pęknięty pasterski rożek. Po co go wzięłam? Święte krowy stają się kiedyś ofiarnymi.

Droga strachu wydaje się nieskończona. Pół kroku do wykrzywionego domu. Krok. Chrzęst gałęzi pod stopą. Cisza. Prawdopodobnie pół dnia podkradałam się do rozklekotanych drzwi chałupy. Okazały się podparte polanem od zewnątrz. Dziwne. Kto na Północy otwiera drzwi na zewnątrz? Zasypie śniegiem – ani odgarnąć, ani wyjść. Ostrożnie zabrałam polano. Popchnęłam drzwi. Popełzły, otwierając się z dzikim, rażącym skrzypnięciem.

Wyleciały wypełniające szczeliny muchy. Wionęło zgniłym smrodem, jak z mięsnego straganu na targowisku. Zębami podniosłam kołnierz swetra i schowałam w nim nos. Trochę ulżyło. Ileż szczurów tu zdechło?

Ostry zgrzyt nad uchem. Półomdlała spełzam po ścianie, przeliczając bale każdym kręgiem. Dźwięk się powtórzył. Niech to diabli! Mucha w pajęczynie. Jeszcze żywa, szarpie się.

W przedsionku okazało się, że nie jest tak ciemno, jak wydawało mi się z zewnątrz. Naprzeciwko wejścia jeszcze jedne drzwi, uszczelnione, z motylkiem na gwoździu, jak w wiejskiej toalecie. Między deską i motylkiem zaklinowane drewienko, zasnute pajęczyną, z czarnymi, suchymi resztkami much.

Oparłam się o odeskowanie ściany. W głowie zahuczało.

Idiotyczny motylek. Kpiny. Wszystko tu jest nieprawdziwie. Nikt nie przegryza gardła. Żadnych spalonych psów. Wszystko się przyśniło. I listy, i chata, i ja sama.

Uszczypnęłam się w rękę i ryknęłam z bólu. Żaden dowód. Wrażenie nierealności bytu trwało we mnie od pierwszego dnia w osiedlu jak pustka wewnątrz pasterskiego rożka – pustka tworząca dźwięk, jeśli ktoś go potrzebuje. Przywiozłam ją ze sobą i ona mnie pochłonęła. Stworzyłam też Carmen.

Teraz już nieważne, gdzie i kiedy wypadłam ze świata jak moneta z portfela, która stanęła na sztorc: ni orzeł, ni reszka, ni życie, ni śmierć. Kiedy zabiję Carmen, świat powróci. Wrócę i ja, choćby nawet miedzianym grosikiem, drobnym pieniążkiem, którego nie żal wyrzucić w błoto, ale będę. Wpełznę w brudną, spoconą jak autobus w godzinach szczytu baryłkę, gdzie ludzie ocierają się o siebie, każdy ze swoim dostojeństwem, zabezpieczonym złotym zapasem wieczności.

Zdjęłam z drzwi lepką pajęczynę razem z drewienkiem, obróciłam motylek. Zepsute dziecko z gier komputerowych o dziesięciu zapasowych życiach. A jeśli psy – tam…

Nic się nie stało. Szczelnie zamknięte drzwi nie drgnęły od wstrząsu. Klamki, też nie ma. Rozejrzałam się za czymś, czym można by je podważyć. Trzymany w ręce żelazny pręt jest zbyt gruby i nie wchodzi w szczelinkę.

Obróciłam głowę i znów zahuczało, głośniej. Za deskami, do których się przytuliłam, coś brzęczało jak w ulu. Odsunęłam się. Okazało się, że zasłaniałam niewysokie, sięgające ramienia drzwiczki, zamknięte na taki sam motylek. Ale bez pajęczyny.

To już jest jakiś wybór. Nie można wejść przez dwoje drzwi równocześnie. Za jednymi martwa, potworna cisza. Za drugimi niespokojne, wrzące życie.

Otworzyłam drzwiczki.

Kiedy czarny woal much stał się przejrzysty i zapach przestał wywracać mi wnętrzności, wpatrzyłam się w to, co leżało za progiem.

Nie muszę zabijać Carmen.

Jest martwa.

Z mordą owiniętą łańcuchem i związanymi łapami, podciągnięta za obrożę do haka tak, żeby się nie udusiła i nie mogła poruszyć, zginęła od uderzeń. Tej nocy, kiedy rozbrzmiewało pohukiwanie weselnych czastuszek. Krwawa, już podsychająca skorupa okrywała ją zamiast zwisającej w strzępach skóry. Obok, na burej, oślizłej posadzce, poniewierała się sękata pałka.

W oczach Carmen już nie było Wieczności. Roiły się tam muchy.

Podniosłam pałkę psożercy i powlokłam się z powrotem.

Dookoła stopniowo narastało wściekłe szczekanie. Psy zbiegały się z całego osiedla, z całej okolicy – oszalałe, nienawidzące. Rzucały się z wściekłością i nie mogły się przedrzeć przez otaczającą mnie pustkę.

 

***

 

Idę do centrum niczego.

Powinnam znaleźć psa z oczyma pełnymi Wieczności, ale gdzie spojrzę, zwartą ścianą wiją się muchy. I szczekają.

Nie znam prawdy o losach ludzi i psów. Nie wiem, co stało się z zatraconą duszą Aleksa i kiedy wróci Jekatierina Pietrowna, żeby wyjawić prawdę.

Pęknięty pasterski rożek rzęzi przy moich wargach i pustka odzywa się na ten dźwięk, obrasta pierścieniem życia, kotłującym się jak fale dookoła rafy. Rafa przybiera rysy zmęczonej kobiety z rozczochranymi włosami, w podartym waciaku i kierżowych butach. Widzę to odbicie w setkach oczu nalanych krwią życia i pojmuję, że jeszcze żyję, ale tylko dopóki się odbijam.

Gdzieś tam, za wściekłym okręgiem, zostały jeszcze jedne tajemnicze drzwi z motylkiem chwiejącym się na gwoździku. Już się nie pomylę. Wejdę i dowiem się wszystkiego.

Tam czeka na mnie Carmen. Oddana. Żywa.

Siądziemy obok siebie nad cichą rzeką, moje palce zatopią się w czarnej sierści nocy, a w wodzie odbiją się gwiazdy.

 

Tłumaczenie: Tadeusz Rubnikowicz

 

 

Natalia Mietielewa o sobie:

Mieszkam w Rosji, w Kirowie (stare miasto Wiatka, przemianowane w czasach stalinowskich, z czym mieszkańcy do dziś się nie pogodzili). Z wykształcenia jestem filologiem, ale mam również drugi zawód – projektant. Urodziłam się pod znakiem Bliźniąt, stąd prawdopodobnie różnorodność zainteresowań. Byłam dziennikarką, projektantką, ale szczególne piętno odcisnęła na mnie praca w Muzeum Krajoznawczym, w którym badałam losy zesłańców. Do Wiatki często zsyłano ludzi niewygodnych dla władz, najpierw carskich, a potem radzieckich. Moja praca naukowo-badawcza poświęcona była twórczości pisarza Aleksandra Grina (potomka polskiego zesłańca do Wiatki – Stefana Hryniewskiego) i łotewskiego poety Jana Rajnisa.

Obecnie piszę książki i uczę dzieci grafiki komputerowej. Jako pisarz uczestniczyłam w warsztatach mistrzowskich najlepszych rosyjskich fantastów, Wadima Panowa i Nika Pierumowa. Debiutowałam powieścią fantasy „Dobrowolna ofiara”, która otrzymała tytuł „Najlepszy debiut 2008” od wiodącego czasopisma „Świat fantastyki i fantasy” (Rosja, Moskwa). Od tego czasu napisałam jeszcze kilka książek i opowiadań; wiele z nich zostało opublikowanych.

Ukochani przez mnie autorzy fantastyczni, którzy wywarli głęboki wpływ na moje pisarstwo to niedoścignieni Stanisław Lem i Andrzej Sapkowski, a spoza kręgu słowiańskiego Robert A. Heinlein, Clifford Simak i Ursula LeGuin. Uwielbiam ich twórczość i często do niej powracam.

Z całego serca życzę polskim czytelnikom pomyślności i uśmiechu.
Z poważaniem i wdzięcznością,
Natalia Mietielewa

 

A redakcja z przyjemnością zaprasza zainteresowanych na stronę Autorki. Strona w języku rosyjskim.




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Sławomir Nieściur „Shadow Raptors 3: Gniazdo”

Unia Zjednoczonych Organizacji układu Epsilon Eridani zaczyna chwiać się w posadach. Związek…

Graham Masterton „Noc gargulców”

Rebis Kontynuacja wydanego w 2009 roku Bazyliszka.Po pokonaniu profesora Zaubera i zniszczeniu bazyliszka Nathan Underhill…

Mike Carey „Mój własny diabeł”
Fantastyka Fahrenheit Crew - 16 kwietnia 2008

MAG Felix Castor to prywatny egzorcysta, jego podwórkiem jest Londyn. Praca pogromcy duchów…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit