Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Piotr Witold Lech „Ten z naprzeciwka”

Opowiadania Piotr Witold Lech - 19 czerwca 2017
Grafika: Adam Cebula

 

I

 

– Ratunku!

Zaspany André poderwał się na łóżku. Nasłuchiwał.

– Ratunku! – Rozpaczliwy krzyk wdzierał się do mieszkalni przez lufcik, jaki poprzedniego wieczoru na polecenie André pozostawiło termointeligentne okno.

– Ratunku!

– Znowu to samo. – Zrezygnowany André opadł z powrotem na łóżko. – Szczelność sto procent – powiedział głośniej w stronę okna.

Rozległ się cichy szczęk i w mieszkalni zapanowała błoga cisza.

André Grotkowski leżał przez chwilę, wpatrując się w sufit, i zastanawiając, czy nie spróbować jeszcze zasnąć. Niedziela, mógł się wyspać, ale tamten znów wszystko pochrzanił!

– Nie znam cię, nie wiem kim jesteś, współczuję ci, ale mam cię dość…– szepnął pod adresem wrzeszczącego codziennie człowieka z naprzeciwka.

Co mu dolegało? Może to jakaś choroba psychiczna? Może mózg codziennie projektuje mu jakieś piekło? A może to jednak inny ból? Bardziej fizyczny? Rak? Nie, na pewno wariat. Szaleństwo słychać było w opętańczym krzyku. Jedno słowo: „Ratunku!”. Codziennie. Obłęd! No dobra, tylko dlaczego, do diabła, wszyscy w koło mamy cierpieć razem ze świrem? No i gdzie są medsłużby? Gdzie orzecznicy ZUS-? Gdzie te ich zajebiste systemy? Gdzie Pielęgniarki?

Poczuł, że nadchodzi ból głowy. No jasne, jeszcze na dodatek szlag trafi niedzielę.

– Ekspres, kawa – polecił.

Zwlókł się z łóżka. Umył się i wykonał pięćdziesiąt pompek. Kiedy zasiadał z kawą przez holowizorem, był już w o wiele lepszym nastroju. Obejrzał wiadomość, potem jakiś program przyrodniczy o udanych introdukcjach pstrągów na Marsie i zadzwonił do Paris. Była w negliżu, a facet, z którym spędziła noc, jeszcze kręcił się po jej przedpokoju. André umówił się z Paris na obiad w Rynku. Potrzebował kilku informacji na temat najnowszych trendów w modzie i perfumach do gry dla kobiet Zakupoholiczka, w którą ostatnio wrobili go w firmie. Zdecydowanie nie był to szczyt jego zawodowych marzeń, gra miała jednak swoje plusy. Na przykład współpraca z Paris. Istniała realna szansa, że jutro to on, André, będzie na miejscu tamtego faceta. Ochoczo pobiegł pod prysznic. Dwie godziny później wydawał polecenie zamknięcia drzwiom wejściowym do mieszkalni.

Pożałował, że wybrał busa zamiast ruchomego chodnika. W stradobusach podkopułowych było pięćdziesiąt miejsc siedzących (pilotom MPK nie wolno było brać pasażerów stojących) i kiedy otwierały się pneumatyczne drzwi, na przystanku przy domu André prawie wszystkie były wolne. Ale ten śmierdzący niebaxtersonowy i dozorowany Pielęgniarką dziadek musiał usiąść obok niego! Na dodatek zamiast siedzieć spokojnie, wszczął jakaś bezsensowną awanturę.

Bus był monitorowany, nic więc dziwnego, że kiedy wylądowali w Rynku Głównym, na dziadka już czekał ambulans medsłuży. No proszę, jak się chce, to się da, pomyślał André. Naprawdę miał na dziś dość psychicznych.

Na szczęście przynajmniej co do Paris przeczucie go nie myliło. Po kilku godzinach spędzonych w mieście stwierdziła, że chętnie obejrzy, jak André mieszka, i doradzi mu kilka nowych elementów wystroju wnętrza. Tylko kretyn nie zrozumiałby tego prostego przekazu, i André pochwalił się w duchu za przezorność, że wychodząc, kazał mieszkalni się wysprzątać.

Pojechali systemem ruchowych chodników, a że byli po paru lampkach wina, świetnie reagowali na wzajemne żarty. Paris, śmiejąc się, wyglądała jeszcze bardziej zmysłowo. Chyba nie było faceta, który nie stwierdziłby, że jest seksy. Robiła się na znaną w początkach XXI wieku celebrytkę Paris Hilton, tyle że w tym przypadku kopia przewyższała oryginał. Zresztą zawód Paris – ekspert od wizerunku – wymagał odpowiedniego standardu.

Kiedy znaleźli się w mieszkalni, Paris nawet nie próbowała nadawać pozorów swojej wizycie. Suknia z bajońsko drogich kameleonów z saturiańskiego Tytana opadła tak szybko i naturalnie, jakby strzeliło zapięcie. Ale w rzeczywistości to żywy materiał posłuchał impulsu z mózgu posiadaczki sukni. Dzięki temu suknie z kameleonów saturiańskich (tak je nazywano, chociaż pochodziły z najbardziej znanego księżyca Saturna) można było kształtować, dostosowując do okoliczności bez powrotów do domu i mozolnego przebierania się. Wymagały jednak od swych właścicielek odpowiedniej wiedzy na temat krawiectwa i projektowania mody.

– Gorąco tu. – Paris owinęła ramiona wokół szyi André. – Otwórz okno, proszę.

– Okno trzy czwarte – zdążył powiedzieć, nim wsunęła mu język do ust.

Paris nie potrzebowała wiele, żeby doprowadzić mężczyznę do stanu naprawdę najwyższej gotowości. André, nie odrywając ust od ust Paris, pozbywał się spodni. Rzucili się na łóżko. Już czuł na prąciu jej wilgoć, kiedy rozległ się ten rozdzierający krzyk:

– Ratunku!

Paris zesztywniała.

– Co to było?

– Nic takiego, to tylko jakiś czubek z naprzeciwka. – André starał się rozsunąć nogi Paris.

– Ratunku!

– Nie, proszę, daj spokój! – Zerwała się z łóżka.

– Okno sto procent! – warknął André gniewnie.

Cisza.

– Paris, daj spokój, chodź tutaj. To tylko jakiś czubek. Już jest dobrze.

Paris podeszła do sukni, spojrzała na nią i uniosła ręce, a ta sama nasunęła się na jej zgrabne, opalone ciało.

– Przepraszam, André, ale w tym krzyku jest coś… coś… – Nie mogła znaleźć właściwego określenia. – Po prostu kiedy go usłyszałam, odeszła mi cała ochota. Nie wiem dlaczego. Przepraszam. – Wzięła torebkę i prawie wybiegła z mieszkalni.

André po raz drugi tego dnia opadł zrezygnowany na łóżko.

 

II

 

„Wariaci”, myślał André, spoglądając przez okienko PKS-busa, który kursował między Kopułą i odległymi osiedlami. „Nie znoszę wariatów, zawsze się ich bałem. Są nieobliczalni i nieprzewidywalni, a ja bardzo lubię mieć pewność co do kolejnych sekwencji swojego życia. Wariat zawsze coś pochrzani, zawsze skomplikuje, i w efekcie wszystko zepsuje.”

Niestety zdawało się, że ostatnio André przyciągał psycholi. Na przykład dzisiaj w pracy. Od dawna obserwował z kolegami dziwną kobietę chodząca na piechotę z Płaszowa do hipermarketu MacFerta w Wieliczce, usytuowanego tuż obok ich firmy. Nie uprawiała joggingu ani nordic walkingu, był to raczej codzienny, długi i monotonny spacer. Kobieta chodziła tą trasą nawet w deszcze i mrozy, a oni wyskakiwali do MacFerta w czasie lunchu, więc mogli jej się przyjrzeć. O dziwo, była ładna, ale nie na baxtersonie. To była uroda naturalna, już przebrzmiewająca, ale wciąż widoczna. Gdyby była zadbana, wciąż – pomimo niestosowania specyfiku czarodzieja z Oslo – mogłaby wzbudzać pożądanie. Niestety wystarczyło spojrzeć, żeby zauważyć rys choroby psychicznej. Schizofrenii? Psychozy? André nie wiedział. Do tego dochodziło zaniedbanie; długie i w gruncie rzeczy ładne włosy miała wiecznie przetłuszczone, twarz poszarzałą, dłonie brudne. Wciąż to samo ubranie. I ten smrodek… aż odrzucało. Nie odpowiadała na pozdrowienia, a ktoś z firmy, chyba Sabrina Wolczyńska-Szot z animacji, rzuciła sensacyjną plotkę, że to jakaś aktorka czy modelka, która oszalała z powodu nieszczęśliwej miłości. Chłopaki nieźle się ponabijali z Sabriny, która przez tydzień chodziła obrażona.

Dzisiaj jednak André wpadł na Schizofreniczkę (tak zaczęli ją nazywać) przy drzwiach wyjściowych z hipermarketu. Gdyby dostrzegł ją wcześniej, wybrałby inna bramkę, niestety, zamyślony wpadł centralnie na nią.

– Przepraszam. – Chciał czym prędzej uciec od tego duszącego i przyprawiającego o mdłości zapachu, ale kobieta spojrzała mu w oczy i nagle chwyciła go za rękę.

– Masz problem z sąsiadem – powiedziała spokojnie. Miała przyjemny głos.

André drgnął.

– Proszę?

– Pamiętaj: to, co realne, nie zawsze jest rzeczywiste. – Puściła jego rękę, wyminęła go i ruszyła w stronę hali głównej.

Bus zatrzymał się przy śluzie. Kilku facetów z antyterrorystycznej ze znudzonymi minami przeszło między siedzeniami. Jeden stanął przy André i przyjrzał mu się spod czarnych przeciwsłonecznych okularów. Wybiło go to z rozmyślań.

„Spadaj”, pomyślał rozdrażniony André, żałując, że nie może tego powiedzieć na głos.

„Sam spadaj, łebku”, usłyszał w sobie. Nieruchomą dotąd i obrzydliwie staranie ogoloną gębę w okularach wykrzywił ironiczny uśmieszek. „No jasne, on ma CWM”, pomyślał André.

– Inteligent – odezwał się na głos policjant, roześmiał i poszedł dalej. Kogoś jednak złapali, bo z tyłu rozległy się podniesione głosy i trzask wyładowania elektrycznego. Policjanci wynieśli jakąś dziewczynę z zielonymi dredami w ciuchach z iluzjonu. Modna tkanina, nieotrzymująca obecnie żadnych impulsów z mózgu właścicielki, przybrała formę startową – stała się kawałkiem przeźroczystej folii. Pozwoliło to André stwierdzić, że dziewczyna jest zgrabna. Ciekawe, do czego się przywalili? Pewnie miała bidulka działkę anka na miły wieczór. „Fiuty”, podsumował w myślach policjantów. Ten sam, który wcześniej stanął przy nim, teraz odwrócił się i pogroził mu palcem. Wyszli. André pokazał drzwiom środkowy palec.

Z wysokości stu metrów granica pomiędzy światami była wyraźna. Za plecami zostawiali szary świat blokowisk ciągnących się pod same Dobczyce, gdzie dopiero w dolinie Raby zaczynały się pierwsze oznaki natury. Świat ten miał do zaoferowania megamarkety, galerie handlowe, multikina, salony gier, holo i virtual reality, przedszkola, szkoły, place zabaw dla dzieci z karuzelami i sztucznymi miękkimi trawnikami, no i w końcu zakłady przemysłowe, warsztaty i biurowce dumnie wznoszące się ponad modernistycznie skomponowanymi osiedlami z wielkiej płyty pomalowanej w różne mniej lub bardziej udane kolorystyczne patchworki.

Po drugiej stronie rozpościerał się idylliczny pejzaż zabytków, zieleni i łagodnego ciepłego klimatu. Pod Kopułą, zaczynającą się od wschodniej strony na wysokości starego dworca kolejowego w Płaszowie, stworzono przytulną enklawę. Gruntownie odrestaurowano zabytki, które teraz, nienarażone na kwaśne deszcze i wiszące w krakowskiej kotlinie zanieczyszczenia, przez wiele lat nie traciły blasku. Większość dawnych ulic splantowano, tworząc pasy zieleni, przy czym na wzór ogrodu botanicznego zieleń sadzono tematycznie. Były więc ulice palmowe, paprociowe, brzozowe, świerkowe, dębowe, klonowe, kasztanowe i wiele innych. Pomiędzy drzewami, kwietnymi klombami, sadzawkami i fontannami z cichym szumem przesuwały się subtelnie ukryte ruchome chodniki, połyskiwały ścieżki rowerowe z gładkiej, twardej metapianki, suche nawet podczas największej ulewy. Podobnie ukryto platformy przystanków busów i parkingi dla stradolotów. Z fauny pozostawiono tylko kilka gatunków ptaków, w tym słowiki, skowronki i kolorowe papużki faliste. Ruch, z wyjątkiem pieszego i rowerowego, odbywał się tylko drogą powietrzną na obowiązującej wysokości stu metrów. Stamtąd, z góry – ale wciąż o wiele niżej, aniżeli sklepienie Kopuły – spływały ku zieleni pojazdy. Pogodę generowano sztucznie, ale zazwyczaj było to łagodne lato, dwadzieścia sześć, czasem dwadzieścia osiem stopni Celsjusza; dwa razy dziennie dla spłukania kurzu i podlania roślin generowano chmury i ciepły, piętnastominutowy deszcz. A ponad wszystkim, pod samym sklepieniem kopuły, przesuwały się raz za razem ogromne holograficzne reklamy. Był to świat przytulnych kawiarni, teatrów, opery i filharmonii, a także najbardziej ekskluzywnych biur bogatych kompanii biznesowych. Mieszkań prawie nie było, z jednym wyjątkiem – osiedla Podkopułowego. Zostało stworzone na terenie dawnego osiedla Podwawelskiego. Archaiczne i brzydkie bloki z szarej wielkiej płyty wyburzono i stworzono nowe, niemal całkowicie oszklone domy nawiązujące architektonicznie do najnowocześniejszych trendów. Większość z kilkunastu tysięcy mieszkań była własnością firm i korporacji, które w nagrodę lokowały tutaj swoich najlepszych ludzi z kadry kierowniczej albo tych, których chcieli zachęcić i zatrzymać w firmie. Na takich właśnie zasadach André wszedł w posiadanie obszernej garsoniery wewnątrz osiedla. Myślał, że znajdzie tutaj z jednej strony spokój, a z drugiej będzie w centrum życia towarzyskiego (kawiarnie z VIP-ami ) i kulturalnego. I wszystko byłoby super, gdyby nie ten cholerny krzykacz z naprzeciwka – myślał teraz ponuro.

Bus wylądował na platformie w środku oszklonego i całkowicie zatopionego w tropikalnej zieleni osiedla. Kiedy ruchomy chodnik dowiózł mieszkańców pod dom, André natychmiast pobiegł do moderatorki kwartałów, dokładnie tak, jak to sobie obiecywał przez cały dzień w pracy. Koledzy z firmy, a szczególnie ta świnia Wiszniewsky, docinali mu za Paris. Skąd wiedzieli? Cholera ich wie. Pewnie Paris coś chlapnęła na portalu społecznościowym, na którym przesiadywała całymi dniami z przerwami na kolejnych facetów. To naprawdę wkurzyło André. Postanowił, że coś musi zrobić z tym pieprzonym czubkiem z naprzeciwka. Zadzwonił do drzwi moderatorki. Otworzyła mu zdziwiona (dawno nikt z lokatorów na nic się nie skarżył). Wyglądała staro, na dobrą sześćdziesiątkę. Pewnie nie zdążyła wziąć baxtersona, co dodatkowo wprawiło ją w zły humor.

– O co chodzi?

– Chciałem złożyć skargę – wypalił sucho André, chociaż obiecywał sobie, że zacznie polubownie.

– Skargę?

– Czy pani nie słyszy, co się dzieje?

– A co się dzieje?

– Ten głos z pod trzynastki. Tam ktoś strasznie się drze, codziennie, nie da się otworzyć okien.

– A z którego piętra?

To pytanie trochę zaskoczyło André. Na dobra sprawę nigdy nie określił dokładnie piętra i kwartału mieszkalnego krzyczącego delikwenta.

– Wydaję mi się, że z pierwszego

– Wydaje się panu?

– Staram się szybko zamykać okno, gdy to się zaczyna. Ja, proszę pani, ciężko pracuję całymi dniami, i potrzebuję chwili spokoju po pracy. To skandal, że tutaj, na ekskluzywnym osiedlu, dzieją się takie rzeczy.

Moderatorka popatrzyła mu w oczy i André miał wrażenie, jakby lekki, ironiczny uśmieszek na sekundę przemknął po jej twarzy.

– Tutaj mieszkają sami ciężko pracujący – powiedziała. – Ale wiem, o czym pan mówi. Najprawdopodobniej chodzi o panią Starowiejską z kwartału ósmego na pierwszym piętrze.

– To kobieta?

– Tak, trzystuletnia staruszka. Baxterson już nie pomaga,  a ona jest cały czas w fazie rozkładu, umiera na raka, może nawet niejednego, ma choroby krążenia, układu pokarmowego, i Bóg jeden raczy wiedzieć, co jeszcze. Czasem nie wytrzymuje i zaczyna krzyczeć. Ale to już nie potrwa długo. Lekarze mówią o dniach.

André zrobiło się głupio.

– Rozumiem – mruknął zmieszany. – Czyli to jedna z Nieresetowanych.

– Dokładnie.

– Po co oni to robią?

– Nie wiem. – Moderatorka zrozumiała, co miał na myśli. – Ja też tego nie ogarniam, proszę pana.

André odwrócił się i zaczął iść w kierunku wyjścia.

– Czy mam oficjalnie zgłosić pańską skargę do Spółdzielni?

– Nie, oczywiście, że nie.

 

III

 

– Ratunku!

André wyszedł na balkon. Spoglądał na budynek na przeciwko, starają się określić numer mieszkalni-kwartału.

Nowoczesne budynki osiedla Podkopułowego wyglądały jak piramidy z plastrów miodu; stanowiły zbiór odizolowanych od siebie pustymi przestrzeniami kwartałów, które łączyła tylko jedna wewnętrzna klatka schodowa. Poza klatką mieszkańcy mogli wydostać się na zewnątrz również indywidualnymi quadkopterami miejskim stanowiącymi wyposażenie każdego balkonu.

– Ratunku!

Ze względu na specyficzną akustykę pomiędzy domami trudno było z całą pewnością wskazać na mieszkalnię-kwartał, z którego krzyk dochodził. Być może był to rzeczywiście numer osiem na pierwszym piętrze. Brzmienie głosu także trudno było określić. André rozgrzeszył się za pomyłkę. Każdy mógł się pomylić. To z równą pewnością mógł być rozpaczliwie krzyczący mężczyzna.

– Ratunku!

„Nie, tego na dłuższą metę nie da się psychicznie wytrzymać”, stwierdził w duchu i wycofał się do mieszkalni. Nakazał oknu sto procent szczelności. Póki co musiał bazować na klimatyzacji, która na szczęście działała bez zarzutów.

Od rozmowy z moderatorką kwartałów minęły cztery dni. Pani Starowiejska wciąż cierpiała. Wzbudzało to u André współczucie, ale z drugiej strony powodowało także rozdrażnienie, które starał się odpychać. Nachodziły go pytania o sens życia Niereseteowanych, a także o poziom pracy medsłużby, szczególnie opieki paliatywnej. Zastanawiał się, dlaczego nie zastosują u Starowiejskiej Pielęgniarki Paliatywnej, programu, który serwuje się umierającemu, wprowadzając go w stan błogiego przeżywania rzeczy przyjemnych, i utrzymuje w tym stanie do spokojnego końca.

Paris unikała go od tamtego czasu, co przekładało się także na spowolnienie prac nad Zakupoholiczką. André musiał samodzielnie poszukiwać wielu drobnych informacji z dziedziny mody i wystroju wnętrz, co go dodatkowo drażniło. Ślęczał nad tym po godzinach w domu, surfując po sieci. W pracy pokłócił się z kilkoma dobrymi kumplami, ponieważ nie znajdował motywacji na tradycyjne wyskoki na piwo. W końcu przyłapał się na tym, że wyczekuje już tylko wiadomości o śmierci biednej staruszki z naprzeciwka. To powodowało poczucie winy, co też go drażniło.

Na środek pokoju spłynął uśmiechnięty hologram Jenny Yomoto, japońskiej prezenterki pogody, którą wybrał za awatar budzika.

– Dzień dobry, André – powiedziała głośno. – Czas do pracy.

– Dziękuję, już nie śpię – powiedział. Hologram zniknął.

Niechętnie powlókł się do łazienki, potem odwiedził aneks kuchenny i poszperał w lodówce, ale niczego ciekawego nie znalazł. Wczoraj nie chciało mu się wstępować do sklepu, a po powrocie do mieszkalni po prostu zapomniał o zadzwonieniu do firmy Shopping Makara Expres, zajmującej się realizowaniem sprawunków dla mieszkańców osiedla. Nie chcąc iść do pracy na głodnego, musiał szybciej wyjść i zjeść coś po drodze. Quadkopterem dostał się z balkonu mieszkalni pod bar śniadaniowy Emmy Walczak.

– Dzień dobry – pozdrowił właścicielkę, oczywiście młodą i ładną, wizerunkowo około trzydziestoletnią. André oceniał jednak, że Emma liczyła sobie gdzieś około setki, ponieważ miała dorosłe dzieci, które już od kilkunastu lat także zażywały baxtersona.

– Witam, panie André. – Emma błysnęła w uśmiechu nienagannym uzębieniem i poprawiła opaskę na lśniących blond lokach. – Na co ma pan dziś ochotę?

– Może jajecznica?

– Na bekonie, szynce, kiełbasie, cebulce, czy pomidorach?

– Na kiełbasie proszę, i do tego zwykłą herbatę bez cytryny.

Emma zaczęła się krzątać po odkrytym aneksie kuchennym, na oczach André przygotowując posiłek. Trzeba przyznać, że była naprawdę dobrą kucharką, jej potrawy, robione domowymi metodami, były smaczne, i ludzie z osiedla często ją odwiedzali. Po lokalu rozszedł się wspaniały zapach podpiekanej kiełbasy.

– Wygląda pan na zmęczonego – zagaiła Emma.

– Mam sporo pracy, a do tego jeszcze dość uciążliwe sąsiedztwo.

– Uciążliwe sąsiedztwo? To dziwne, do tej pory nie słyszałam, żeby ktoś się tutaj skarżył na sąsiadów.

– Wiem, że nie powinienem tak mówić o pani Starowiejskiej, ale tego naprawdę czasami psychicznie nie da się wytrzymać. Wciąż mam zamknięte okno. Nie rozumiem, dlaczego nie zastosują u niej Pielęgniarki Paliatywnej.

Emma wbiła jajka i zaczęła mieszać drewnianą łyżką na teflonowej patelni.

– Rozumiem – powiedziała. – Faktycznie, biedna staruszka bardzo cierpiała… dziwne – zastanowiła się – wydawało mi się, że stosowali Pielęgniarkę Paliatywną. No, ale teraz już ma pan spokój.

– Spokój?

– Tak. – Emma z uprzejmym uśmiechem postawiła przed André talerz z jajecznicą i koszyczek z pieczywem. – Proszę.

– Dlaczego pani tak sądzi?

– Skoro nie ma babci Starowiejskiej, chyba już nikt nie zakłóca pana spokoju.

– Jak to: nie ma?

– Nie czytał pan klepsydr?

– Nie.

– Jadwiga Starowiejska zmarła dwa dni temu.

 

IV

 

Natychmiast po przyjeździe z pracy André pobiegł do moderatorki. Otworzyła mu ładna czarnulka o piwnych oczach, lat najwyżej dwadzieścia pięć. T razem zdążyła się przygotować na wizytę, ponieważ André zadzwonił do niej wcześniej.

– To pani? – upewnił się André.

– Tak. – Uśmiechnęła się, mniemając, że zrobiła na jeszcze niebaxtersonowym młodzieńcu wrażenie. – Już zamykam i idziemy. –  Oczywiście od razu zrobiła się uprzejma. Jednak opacznie zrozumiała André, którego rozkojarzenie wynikało przede wszystkim z szoku, jaki wywołała u niego wiadomość o Starowiejskiej, i który nie opuszczał go przez cały dzień.

Dozorczyni nakazała drzwiom zamknąć się na zamek i ruszyła z André w stronę domu numer trzynaście. Jeszcze na deptaku wskazała otwarte teraz na oścież okno.

– Tam jest ósemka. Okna pootwierane, widocznie jest rodzina i sprząta. To było mieszkanie własnościowe, więc pewnie zaraz wprowadzi się któryś ze spadkobierców. – Stała się bardzo rozmowna. – Albo wynajmą, ja przynajmniej bym tak zrobiła, za wynajęcie mieszkania na tym osiedlu można wieść spokojne życie poza Kopułą…

– Zaraz, chwileczkę – przerwał jej André. – Jest pani pewna, że to jest mieszkanie pani Starowiejskiej?

– Oczywiście. Dlaczego pan pyta?

– Ponieważ wydaje mi się, chociaż całkowitej pewności nie mam, że wołania, o których pani wspominałem, dochodziły gdzieś ze środka budynku, o, na przykład mogłoby to być tamto mieszkanie. – Wskazał kwartał z zaciemnionymi i zamkniętymi teraz szczelnie oknami.

Moderatorka spojrzała na André.

– To niemożliwe, proszę pana. – Ponownie wyczuł dystans i niepewność w jej głosie.

– Dlaczego?

– Ponieważ tam nikt nie mieszka.

W milczeniu wspięli się po schodach, zapukali i weszli do mieszkalni. Wnukowi  Starowiejskiej i jego narzeczonej złożyli kondolencje i coś tam powiedzieli o oględzinach z ramienia Spółdzielni. André szybko spojrzał przez okno na swój kwartał. Nie, wołanie nie dochodziło stąd, teraz był pewien.  Dał znak moderatorce i nim zdążyli wzbudzić podejrzenia, ulotnili się z powrotem przed budynek. Raz jeszcze stanęli na deptaku przy ogromnym klombie egzotycznych kwiatów, których nazwy André nie znał. W ich gąszczu buszowały papużki faliste.

– Dlaczego ten kwartał obok jest niezamieszkany?

– Należy do jakiejś firmy, teraz nie pamiętam, czym się zajmującej, musiałabym sprawdzić. Pewnie trzymają je dla jakiegoś kierownika albo managera. Przypuszczam, że wkrótce ktoś się wprowadzi, choćby dlatego, że nie opłaca się trzymać niezagospodarowanego mieszkania pod Kopułą, to są gigantyczne koszty.

– Tak – zamyślił się. – I jest pani pewna, że Starowiejska zmarła dwa dni temu?

– Czy pan dobrze się czuje? – Spojrzała zatroskana. – Pyta pan już czwarty raz o to samo, na dodatek wydaje mi się, że jest pan strasznie blady. Może wezwać medsłużby?

– Nie, wszystko w porządku – burknął André. – A w momentach ataków bólu, co krzyczała?

– Starowiejska?

– Tak

– Nic konkretnego. To był tylko taki zwykły krzyk, zresztą krótki , nawet dziwię się, że tak bardzo zwracał pan na to uwagę.

– A nie krzyczała „Ratunku!”?

– „Ratunku!”? Nie, chyba nie, ja przynajmniej niczego takiego nie słyszałam.

– Dziękuję pani bardzo za pomoc.

– Proszę. –  Wzruszyła ramionami.

André poszedł do swojej mieszkalni. Był głodny, ale nie wstąpił do baru Emmy, miał dość rozmów, potrzebował spokoju.

Położył się na łóżku. Wpatrywał się w sufit i rozmyślał. Słyszał o sile sugestii, zjawisku natury psychologicznej, polegającym na wmówieniu sobie istnienia rzeczy, których nie ma, na przykład dźwięków. Być może jego nerwy, zszargane przez poprzednie tygodnie, teraz, przez kolejne dwie noce po śmierci staruszki Starowiejskiej, płatały mu figle, i wciąż słyszał głosy, których nie było? No dobrze, jeżeli to prawda, i jeżeli teraz odkrył tę anomalię, głosy powinny zniknąć. Tak czytał w jakimś psychologicznym magazynie dostępnym online. W przeciwnym razie czekało go najgorsze: wizyta u psychiatry. A tego nie dało się ukryć przed pracodawcą.  Ogólnoregionalny system PZZP (Pacjentów  z Zaburzeniami Psychicznymi) dostępny był każdemu działowi kadr od granic Donieckiej Republiki Imperium Rosyjskiego do portugalskich brzegów Atlantyku, a więc w całej europejskiej strefie Unii Zjednoczonego Świata. Natychmiast byłby pod lupą. Diagnoza najmniejszego nawet schorzenia psychiatrycznego skutkowałaby wprowadzeniem Pielęgniarki, rentą i próżnią zawodową.

– Okno trzy czwarte – powiedział. Muszę sprawdzić, pomyślał.

Przyjemne powietrze, nasączone wilgocią po wieczornym kontrolowanym opadzie deszczu, zapachem roślin i dźwiękiem ostatnich ptasich treli, owionęło mieszkalnię. Na zewnątrz wygaszano oświetlenie i wkrótce wygenerowana zostanie noc, pełna cykad i rozgwieżdżonego kosmosu, przybliżonego przez obraz z teleskopu Hubbble’a.

André wstał i przyrządził sobie kolację. Potem usiadł przed holowizorem z butelką piwa w ręku. Poczuł się bezpiecznie. Obejrzał jakiś film, potem polecił chłodziarce podać drugie piwo. Chłodziarka, mrucząc wesoło, pomknęła w jego stronę z butelką w wysuniętym podajniku jak dobry kumpel, lekko podchmielony, ale zabawny, wołający z przedpokoju: „Stary, wciąż jeszcze mamy browara”!

W połowie drugiego piwa poczuł przypływ dobrego humoru. Zastanawiał się, czy nie zadzwonić do Wiszniewskiego, Dudka i Zalasa, i nie wyskoczyć z nimi na miasto. A może właśnie siedzieli w którejś z tysiąca knajp w okolicach Rynku, obalali któregoś już litra i zastanawiali się, co się z nim dzieje?

W tym przypływie dobrego nastroju André wziął holofon i wyszedł na balkon. Spojrzał jeszcze w piękne, kosmiczne niebo, i już chciał wybrać numer do Wiszniewskiego, kiedy usłyszał to.

Holofon wypadł mu z dłoni.

– Ratunku!!!

Trzęsąc się ze strachu André zauważył w dole parę młodych ludzi jadącą ruchomym chodnikiem.

– Halo! – zawołał. – Proszę państwa!

Podnieśli głowy.

– Pan nas woła?

– Tak, chciałbym, żebyście powiedzieli, czy słyszycie jakiś krzyk.

– Oprócz pańskiego?

– Oprócz mojego.

Chwilę nasłuchiwali, a ruchomy chodnik unosił ich dalej w głąb osiedla.

– Ratunku!!!

– O, teraz! – krzyknął André

– Nie, proszę pana, niczego nie słyszymy.

– Na pewno?

Roześmiali się i powrócili do rozmowy.

– To chyba jakiś… no wiesz… – mówiła dziewczyna.

– Cicho… nie wiadomo, co takiemu strzeli do głowy – odpowiedział chłopak.

Chodnik zakręcał i wkrótce młodzi znikli  za rogiem.

– Ratunku!

André wpatrywał się w ciemność okien mieszkalni naprzeciwko. To było obok kwartału Starowiejskiej.

Coś mignęło w tamtym oknie. Twarz? Dopiero teraz André spostrzegł, że jest otwarte.

Po omacku odszukał na balkonie upuszczony holofon. Wbiegł do mieszkalni, ale nie zamykał już okien ani balkonu. Bał się, ale chciał mieć kontrolę. Drżącymi palcami wystukał numer do Paris. Nie odbierała, ale André ponowił wybieranie sześć razy.

W końcu w przestrzeni ukazała się jej gniewna twarz, bez makijażu, z włosami ukrytymi pod kapturem szlafroka.

– Mam nadzieję, André, że zdołasz się jakoś wytłumaczyć z tej napaści, ponieważ, co od razu muszę ci powiedzieć, strasznie mnie wkurzyłeś!

André z zafascynowaniem spoglądał na znikające w błyskawicznym tempie zmarszczki wokół jej oczu. Zrozumiał dlaczego Paris tak długo nie odbierała. Nie przypuszczał nigdy, że jest baxtersonowa. „Do cholery, to wszystko mnie przeraża!”, pomyślał. Paris zreflektowała się i szybko sięgnęła po czarne okulary.

– Paris, powiedz mi, proszę, czy wtedy, no wiesz, kiedy byłaś u mnie, słyszałaś ten głos?

– Ty naprawdę zaczynasz mnie coraz bardziej… – zaczęła, ale przerwał jej szybko.

– To ważne, Paris, przysięgam

– Dlaczego niby to ma być takie ważne?

– Ponieważ… tylko błagam, nie rozłączaj się, ponieważ… nikt inny oprócz nas dwojga, mnie i ciebie, tego głosu nie słyszy.

– Chcesz się ze mną bawić w horrory, André? – syknęła z wściekłością, sięgając do wyłącznika poza ekranem. – Z ciebie jednak jest straszny gnojek! – Wyłączyła się.

– Ratunku!!! – rozległo się bardzo blisko. Jakby…

André drgnął ze strachu. Spojrzał na otwarty balkon.

Coś tam przebiegło w ciemnościach.

– Balkon i okna sto procent! – krzyknął przerażony.

Trzasnęły zamki. Został odgrodzony od świata zewnętrznego.

Na balkonie z brzękiem przewróciła się butelka piwa, którą tam zostawił. André poczuł ciarki na karku. Jednocześnie jednak jego druga – bardzo racjonalna – strona kazała mu myśleć i nie poddawać się całkowitej panice. Duchy nie przewracają butelek, przemknęło André przez głowę. A może – po raz pierwszy zaświtała mu ta myśl – może ktoś chce mnie nastraszyć?

Na palcach podszedł do drzwi balkonowych. Przyłożył ucho. Cisza.

– Kurwa, dość tego! – wrzasnął i pobiegł do szafy. Wyrzucił z niej kilka pudeł i z ostatniego, ukrytego na samym spodzie, wyciągnął laserowego browninga, prezent od chłopaków z pracy ( „…to do obrony przed natrętnymi laskami, hahaha!”) na któreś urodziny.

– Balkon sto procent plus! – rozkazał i z dzikim okrzykiem wybiegł w ciemność, gotów wypalić do każdego, kogo spotka na balkonie.

Nikogo nie było.

Spojrzał w okna naprzeciwko. Mógł przysiąc, że w głębi tamtej mieszkalni poprzez otwarte na oścież okno widzi stojącą nieruchomo postać. Jednak mrok panujący wewnątrz mamił oczy; nie widać było twarzy.

Chwilę stali, wpatrując się w siebie.

– Ratunku!

André mógł przysiąc, że dostrzega otwarte usta.

Nie czekając, rzucił się do drzwi wejściowych. „Dorwę cię, sukinsynu!”, myślał, biegnąc po dwa stopnie w dół.

 

V

 

Wbiegł na klatkę schodową domu numer trzynaście. Przez chwilę otoczyły go ciemności, ale krzyknął:

– Światło! – I rozbłysły ukryte w suficie reflektorki.

W pięć sekund znalazł się na pierwszym piętrze. Załomotał kolbą browninga.

– Otwieraj! No otwieraj, czubku!

Cisza.

– Co? Boisz się? – nakręcał się André. – Otwieraj, bo rozwalę ci te pierdolone drzwi!

Już miał strzelić w zamek, kiedy rozległ się trzask zwalnianej zasuwy.

Drzwi uchyliły się, ale nikt nie wyszedł.

André przystopował. Może tamten chce mnie zwabić w pułapkę? Nie wiadomo, z kim mam do czynienia. Może jednak wezwać policję? Cofnął się dwa kroki.

Światło na klatce zgasło.

To dodatkowo przestraszyło André, do chwili, kiedy uświadomił sobie, że to tylko czujnik czasowy wyłączył oświetlenie.

– Światło! – Ponowił komendę

Kiedy ponownie rozbłysło chłodne białe światło, André zauważył jakiś ruch za drzwiami. Potem usłyszał stłumiony śmiech.

– Co jest, do cholery! – Ponownie wściekłość przyćmiła rozsądek, i z impetem ruszył na drzwi.

Wpadł do przedpokoju. Znów ciemność.

– Światło sto procent! – Włącznik musiał być zaprogramowany jedynie na głos właściciela, ponieważ nie błysnęła żadna lampa.

André przycisnął się do ściany z pistoletem gotowym do strzału. Oczywiście właśnie teraz przypomniały mu się wszystkie, nawet te najgłupsze i całkowicie pozbawione sensu horrory.

W pokoju zaszurało przestawiane krzesło. Wziął głęboki wdech.

Przesunął się wzdłuż ściany. Wyjrzał zza rogu. W poświacie bladego światła tysięcy gwiazd migających na rozgwieżdżonym niebie Kopuły i padającego teraz poprzez otwarte okno mieszkalni zobaczył postać wyraźnie odcinającą się od tła.

– Nie ruszaj się, bo strzelam! – krzyknął i wsunął się do pokoju.

Usłyszał śmiech, ale gdzieś z boku. Spojrzał i zobaczył w ciemnościach kolejną postać, tym razem na fotelu. Obejrzał się. Za nim, w przedpokoju, też ktoś był. Został osaczony.

– Co to ma znaczyć!? – krzyknął. – Zapalcie te cholerne światła! – Trząsł się ze strachu.

Ktoś chwycił go za prawą rękę z pistoletem, a ktoś inny unieruchomił lewą. André zaczął się szamotać.

– Budzimy się, kochanie. – Usłyszał znajomy kobiecy głos i poczuł na ramieniu ukłucie igły.

Wydawało mu się, że coś eksplodowało mu pod czaszką. Nagły, oślepiający błysk, po którym jednak już nie powróciła ciemność.

Otworzył oczy.

Zobaczył uśmiechniętą od ucha do ucha gębę Wiszniewskiego.

– Ale odlot, stary!

Gwar, śmiechy.

André powiódł nieprzytomnym jeszcze spojrzeniem po twarzach przyjaciół i kolegów z pracy: Anne MacFert, córka królowej hipermarketów, przyjaźnili się od dziecka, zawsze świetnie gotowała; Sabrina Wolczyńska-Szot, plastyczka i animatorka z ich firmy (jak mógł jej nie poznać po tych czerwonych włosach i  kiecce z iluzjonu!?); Damian Zalas z gębą nadającą się albo dla mordercy, albo dla policjanta (ale tylko z brygady specjalnej ), Alek Dudek, brunecik, zawsze miał zacięcie aktorskie, ale żeby tak świetnie zagrać kobietę! I ona… Paris. Jego Paris, śliczna, szykowna, modna i pachnąca, i z tym ironicznym, cholernie złośliwym poczuciem humoru!

– Smakował torcik? – zapytała słodko Paris, krztusząc się ze śmiechu.

Spojrzał na talerzyk stojący przed nim na ławie. Wokół pełno było innych talerzyków z kawałkami tortu, sałatkami, śledziami, wędlinami i roztopionymi lodami. A pomiędzy nimi butelki wina. Dużo butelek.

– Co wyście mi zrobili? – wychrypiał.

Ponownie roześmiali się, jakby nic się nie stało.

– Chciałeś dostać na imieniny coś ekstra, no to dostałeś – wołał dobrze już wstawiony Wiszniewski. – Paris to wymyśliła!

– Musisz od razu wszystko wypaplać – prychnęła na niego Paris. – Normalnie subtelność nosorożca!

– Od dzisiaj będziesz miał ksywkę Aniołek – zapiszczała Sabrina

– Aniołek? – jęknął André i chciał wstać, ale zakręciło mu się w głowie. Czuł jakiegoś dziwnego i jednocześnie straszliwego kaca.

– Od anka, stary, od anka! – wrzeszczał Wiszniewski

– O Boże, co za prymityw! – Wzniosła wzrok Paris.

– Wiszniewski, od teraz pijesz po pół – stwierdził Dudek.

– Bezapelacyjnie – zgodził się Zalas.

– Ale o co wam chodzi?– obruszył się Wiszniewski.

– Spokojnie, tylko nie zacznijcie się kłócić – odezwała się Anne MacFert. Ona jedna się nie śmiała.

– A ty co taka sieriozna? – Zaczepiła ją Paris.

– A z czego tu się śmiać? Nafaszerowaliśmy go narkotykiem i to ma być zabawne?

– Jakoś wcześniej nie protestowałaś.

– Myślałam, że inaczej będzie to wyglądało.

– No nie, Anne, chyba nie chcesz wszystkim znowu popsuć zabawy?

– Okej, ja się już nie odzywam.

Do André powoli docierało. Miał urodziny. Na podłodze leżał futerał od browninga, gwarancja, instrukcja obsługi i kabura. Ostatnią rzeczą, jaką sobie przypominał, był tort. Zdmuchiwał świeczki, kroił, i rozlewał wino. Potem odleciał. A teraz już wiedział, dlaczego. Nafaszerowali tort ankiem, narkotykiem przenoszącym najnowszej generacji. Wystarczyło tylko w pokoju robić psychodramę, żeby osoba pod wpływem anka ( nazywanego też przez młodzież pieszczotliwie aniołkiem) realnie przeżywała zasugerowane sceny. Od otoczenia więc zależało „w kogo się bawimy”. Na szczęście na działanie anka istniało antidotum. Wystarczył prosty podskórny zastrzyk, żeby odurzony powrócił do realnego świata.

Dopiero teraz, kiedy wszystko zrozumiał, André poczuł ulgę. Zaserwowali mu po prostu takie reality show. To samo można było już osiągnąć w virtual reality, ale trzeba było iść do salonu gier, podpisać papiery i w ogóle się przygotować, więc o zaskoczeniu raczej nie mogło być mowy. Z ankiem sprawa była prostsza. I zabawniejsza. Wprawdzie była to substancja całkowicie zabroniona, podobnie zresztą  jak wszystkie narkotyki przenoszące, ale dla Paris, która kręciła się blisko światka artystycznego, zdobycie paru gramów nie stanowiło problemu.

– Będziesz musiała mi to wszystko solidnie wynagrodzić. – Przyciągnął Paris do siebie. Usiadła mu na kolanach.

– Wynagrodzę – szepnęła mu do ucha i pocałowała w usta.

– No dobra, chłopaki, polejcie! – wrzasnął Wiszniewski.

– Ale tobie pół – roześmiał się Zalas.

– Chyba tobie!

André oderwał usta od ust Paris.

– Po całym! – krzyknął. – Nie będzie się nikogo dyskryminować! Nawet Wiszniewskiego!

Towarzystwo wybuchnęło śmiechem. Ktoś puścił muzykę.

 

VI

 

„Pamiętaj, to co realne, niekoniecznie jest rzeczywiste.” Twarz długowłosej wariatki: ładna i zniszczona, młoda i stara.

André Grotkowski poderwał się. Nasłuchiwał z bijącym sercem, na szczęście nic się nie wydarzyło. Senna, leniwa, nocna cisza. Przez otwarte na oścież okno wpadało świeże powietrze, ale wciąż czuć było zapach przetrawionego alkoholu, kawy, perfum i papierosów. Paris zakryła się kołdrą po czubek głowy.

André cicho wstał i na palcach wymknął się do kuchni. Znalazł napoczętą butelkę wody mineralnej i łapczywie dopił ją do końca.

Potem podszedł do okna. Tam, po drugiej stronie, pod jedenastką, w jego mieszkalni z narkotycznej wizji, która w rzeczywistości okazała się nie jego, paliło się światło. Czyli ktoś, kto w rzeczywistości tam mieszkał, także nie mógł zasnąć. „Dziwna psychodrama”, pomyślał.

W nocnej ciszy zaszumiał ruchomy chodnik w dole. André spojrzał i zobaczył jadąca nim postać. Wydała mu się znajoma, ale światło przygaszonych latarń nie oświetlało wyraźnie twarzy. Drobna, długie włosy. Zaraz! A czy to nie jest…? André wychylił się z okna. Schizofreniczka spoglądała na niego, pomachała mu ręką i znikła za rogiem.

Do mnie machała? Ale skąd wiedziała, gdzie mieszkam? André poczuł się nieswojo.

Usłyszał, że Paris wstała.

– Ty też, kochanie, nie możesz spać… – odwrócił się i głos ugrzązł mu w gardle.

Zamiast pięknej twarzy Paris zobaczył kawałki skóry zwisające na czaszce, jeden oczodół i jedno wpatrzone w niego oko, pulsujący system mięśniowy i nerwowy. Kawałki ciała, mięśni i nerwów zwisały też z żeber, piszczeli i kości miednicy. Wewnątrz odsłoniętego kręgosłupa przemykały świetliste iskry. Cały pokój za plecami stwora pulsował; migotały plami bieli.

I liczby. Dużo liczb. Cyfry szalejące w przestrzeni.

– André, kochanie, co z tobą? – To coś, co powinno być Paris, zbliżało się do niego z wyciągniętymi rękami szkieletu. – Przestraszyłam cię tym ankiem? Chodź  tu, głuptasie.

Cofał się, aż plecami trafił na otwarte okno.

– Ratunku! – wrzasnął.

– André, kochanie…

– Ratunku!

– Doktorze! Doktorze!

– Co się dzieje, Barbaro?

– System nawala!

– Szlag by to trafił!

– Ratunku!

– Szybko, doktorze!

– Zapisy!

– Jeden, sześć, dwa, jeden, dziewięć, dwa, osiem, dwanaście, dziewięć.

– Aa… aaaa… ndre… ko… ko…chanie… nie… nie… nie…

– Ratunku!

– Nic z tego! Dzwoń do Jasieniowej!

– Coo… ooooo… się… dzieeeeeee… Annnndreeee…

– Halo, tutaj Barbara Skoczeń z hospicjum. Pani profesor, mamy tu kłopot z Paliatywną. Coś jest nie tak z systemem u André Grotkowskiego, nie radzimy sobie, pacjent doznaje szoku. Tak, tak, to ten trzystulatek. Doktor Milski prosi o konsultację. Tak, słucham.

– Głuuuupppp… ttaaa… sie…

– Tak, rozumiem: resetować sekwencję. Doktorze, słyszał pan? Dobrze, zaczynamy.

– Ratunku!

Zaspany André poderwał się na łóżku. Nasłuchiwał.

– Ratunku! – Rozpaczliwy krzyk wdzierał się do mieszkalni przez lufcik, jaki poprzedniego wieczoru na polecenie André pozostawiło termointeligentne okno.

– Ratunku!

– Znowu to samo. – Zrezygnowany opadł z powrotem na łóżko. – Szczelność sto procent – powiedział głośniej w stronę okna.

Przez chwilę delektował się ciszą.

Piotr Witold Lech




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Nie znaleźliśmy żadnych powiązań.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit