Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Radomir Darmiła „Chłopiec do umierania”

grafika: A.Mason

Tego ranka Chłopiec umierał w wyjątkowo parszywym nastroju. Klient był niezdarny, na dodatek strasznie sapał, nawet jeszcze zanim zabrał się do rzeczy. Dłonie miał zimne i spocone, nieprzyjemnie śliskie, o krótkich, tłustych paluchach. Chłopiec chętnie by go w te palce ugryzł, ale tego nie było w scenariuszu, a każde odstępstwo od scenariusza mogło skutkować utratą pięćdziesięciu patyków (po potrąceniu podatku). Szarpał się więc tylko i szamotał, lecz gdy nieomal udało mu się wyrwać, uznał, że i z szarpaniem nie może przesadzać. To właśnie wtedy ją dostrzegł — w ciągu krótkiej jak mgnienie oka chwili, kiedy prawie wolny przypadkiem obrócił głowę. Stała wśród widzów po prawej stronie Macaulaya, młoda, wysoka, niesamowicie piękna. Zdążył zauważyć tylko tyle, zanim klient znowu przycisnął go do materaców.

Męka była straszna jak zawsze. Potem nadeszła chwila, gdy już nie czuł własnego ciała, ale jeszcze nie utracił świadomości, krótka chwila uniesienia, niemal rozkoszy, tuż przed zapadnięciem w ciemność. Jak zawsze nie było żadnego światła, w stronę którego mógłby podążać. Żadnego ojcowsko łagodnego głosu przyzywającego go do siebie. Tylko cisza, pustka, ciemność; nirwana, cudowny sen, brutalnie przerwany tańcem wymiotno-białych świateł i szarpiącym mięśnie cierpieniem, gdy jego ekipa przystąpiła do reanimacji.

Później godziny tępego bólu. Bólu, którego odurzony środkami znieczulającymi nie powinien był czuć, jak autorytatywnie stwierdzał Macaulay. I ten nieznośny bezruch, w którym niezdolny do wymówienia choćby słowa mógł tylko wpatrywać się w sufit i czekać bezczynnie, podczas gdy szprycowano go kolejnymi substancjami mającymi przyśpieszać gojenie. Drugiego dnia odwiedzili go adwokaci grubasa. Wykrzywiał się do nich w bezbarwnym uśmiechu, gdy oglądali go z pełną profesjonalnej obojętności dokładnością. Wyglądali na zadowolonych: wracał do zdrowia zgodnie z planem, a uszkodzenia ciała były w zakresie wyszczególnionym w umowie. Gdy wyszli, Macaulay podniósł do góry kciuk. Potem wyjął z kieszeni kartkę z nabazgraną na niej sumą i przytrzymał ją w powietrzu na tyle długo, by dało się jej dokładnie przyjrzeć. Wyszczerzył zęby i wyszedł. Jeszcze w drzwiach wpadł na kogoś, przeprosił, i już go nie było.

Pięćdziesiąt tysięcy: dwadzieścia pięć na lekarzy, pięć dla Macaulaya, dziesięć dla reszty ekipy, pięć na te wszystkie niby-legalne leki, na-wpół-narkotyki, pięć pozostałe koszta. Pozostaje okrągłe zero, a nawet mniej niż zero, bo przecież trzeba będzie jeszcze zapłacić za rekonwalescencję. Chłopiec westchnąłby, gdyby mógł. Miał nadzieję, że Macaulayowi następnym razem uda się wytargować większe honorarium z telewizji.

Zaraz – tylko mu się zdawało, czy naprawdę Macaulay zderzył się z kimś w drzwiach? Zmrużył oczy, wytężając wzrok, i rzeczywiście kogoś – coś – dojrzał. Wysoki, smukły, niebieski cień. Chłopiec chciał krzyknąć, aparatura obok jego łóżka zapiszczała; chwilę później do pokoju wpadła zaalarmowana pielęgniarka.  Gdy zaczęły działać środki uspokajające, Chłopiec uświadomił sobie, że widziany cień był do kogoś podobny; nie potrafił jednak zdecydować, do kogo.

Tydzień później mógł już chodzić o własnych siłach, wolał jednak dalej leżeć w łóżku. W sali miał telewizor z dostępem do trzystu kanałów. Lubił wyłączać dźwięk i skakać między programami, z krótkich fragmentów filmów składać zupełnie nowe opowieści. Samotny mężczyzna wyciąga pistolet — następny kanał — dziewczyna patrzy na niego przerażona — klik — do pokoju wpada pajac przebrany za tabletkę i wyciąga dłoń z kolorowym pudełkiem — klik — pijany podrabiany ksiądz udziela ślubu całującej się parze.

— Dziękuję, że uratowałeś mnie przed tym dilerem narkotyków, John — powiedział Chłopiec falsetem. Mlasnął, naśladując dźwięki obleśnych pocałunków. — Gdyby nie ty, ten facet by mnie zastrzelił.

Roześmiał się i odłożył pilota. Czuł się już całkiem dobrze. Sięgnął dłonią po asystronika i przejrzał ostatnio otrzymane wiadomości. Macaulay przysłał listę ofert od potencjalnych klientów, ale Chłopiec nie miał jeszcze ochoty ich analizować. Cudak z wydawnictwa zawiadamiał, że biografia słabo się sprzedaje i zostanie wycofana z oferty. Jakiś cwaniak oferował mu interes życia, przekonując przy tym do kontaktów koniecznie bezpośrednich, bez pomocy agentów.

Na samym końcu był pusty list, bez tematu, zawierający tylko jedno zdjęcie. Chłopiec zmarszczył brwi — asystronik powinien wyłapać ten list jako spam i automatycznie skasować. Wahał się chwilkę, wreszcie otworzył załącznik i zamarł. Jakość była bardzo kiepska, zdjęcie było rozmazane, zawierało tylko niewyraźny dziewczęcy profil. A jednak był pewien, że tę dziewczynę ze zdjęcia zna.

Zaintrygowany, uruchomił wyszukiwarkę; program wyrzucił kilka tysięcy wyników: ludzkich twarzy, nazwisk, a nawet jakiś łańcuch górski o z grubsza zbliżonym kształcie. Do tego kilka samouczków dla artystów oraz mnóstwo porno. Żadne z odnalezionych nazwisk nic mu nie mówiło. Zamknął wyszukiwarkę, marszcząc brwi. Doszedł do wniosku, że odpoczywał już wystarczająco długo. Kazał asystronikowi zadzwonić do Macaulaya.

— Potrzebuję samochodu z kierowcą — powiedział, zanim usłyszał zaspane „dzień dobry”. — I nieco gotówki.

— Jasne — ziewniecie. — Czytałeś mój list? Dzwonili z BungaJee, chcą wykorzystać twój wizerunek…

— Później.

— To nie może być później, chcą odpowiedzi w tym tygodniu.

— Czyli może być później. Nie zapomnij o gotówce. Do zobaczenia.

Trzy godziny później był już w drodze do Clairmont. Miał tam ulubiony mały hotelik i równie ulubiony tyci bar. Macaulay obiecał przysłać tam także jego ulubionego fachowca od rekonwalescencji. Chłopiec zignorował wszystkie próby nawiązania rozmowy przez kierowcę i otworzył jeszcze raz zdjęcie z profilem tajemniczej dziewczyny.

— Fanka-prześladowczyni — zawyrokował wreszcie. — Stalkerka. Albo przypadek.

Po namyśle zdecydował, że mimo wszystko wolałby stalkerkę. Bywały męczące, zwłaszcza te starsze, ale jakoś pomagały mu radzić sobie z nudą. Zresztą, minęło już nieco czasu od ostatniej stalkerki. Jak jej było? Marianna? Uwielbiała grzebać w jego śmieciach. Chłopiec uśmiechnął się, przypominając sobie jej minę, gdy znalazła podłożonego specjalnie dla niej martwego szczura. Ze wstążeczką i karteczką „dla mojej najwierniejszej wielbicielki”.

W hotelu machnął ręką do obsługi i nawet się nie witając, podszedł do windy. Odpowiednio poinstruowana zatrzymała się na pierwszym piętrze. Pokój wynajął już wcześniej asystronik.

— Korytarzem w lewo, pokój 112 — zabrzęczało mu cicho w uszach. — Pozwoliłem sobie przełożyć rekonwalescencję na jutro. Kolacja o siedemnastej w pokoju.

Chłopiec machnął dłonią i głosik w słuchawkach umilkł. Drzwi do pokoju otwarły się, kiedy tylko się do nich zbliżył. Nie zdejmując butów i ubrania, położył się na o wiele za dużym łóżku. Zamknął oczy. Żaluzje w oknach automatycznie zasunęły się.

— Potrzebuję urlopu — powiedział na głos. — Potrzebuję… zmian.

Poprzednim razem też tak mówił. Wtedy zabijała go kobieta, już niemłoda, ale wciąż ładna. Zamienili kilka gładkich słów, potem ona przebrała się w strój pokojówki. On miał na sobie elegancką marynarkę, krawat i jedwabną koszulę ze sztywnymi mankietami i wysokim, wykrochmalonym kołnierzykiem. Długo próbowali jej wyperswadować ten kołnierzyk, ale strasznie się przy tym upierała. Do tego wybór miejsca… koniecznie chciała to zrobić w obrzydliwym, pstrokatym pokoju zagraconym starymi meblami, chociaż dla niej był to „gustowny wiktoriański wystrój”. Wszystko musiało być zgodnie ze scenariuszem: najpierw podała mu herbatę w pięknej porcelanowej filiżance na błyszczącej srebrnej tacy. Następnie miał zażądać gazety.

— Emmo! Emma poda mi gazetę.

Seria figurek z pokojówką duszącą młodego panicza sprzedawała się całkiem nieźle, nawet w porównaniu do czasów, kiedy jeszcze był na topie, kiedy dopiero co porzucił pracę aktora i wszyscy go rozpoznawali. Niestety, przez tą cholerną herbatę Persico nie chciała przedłużyć z nim kontraktu, i co gorsza, zażądała odszkodowania. Chłopiec przed śmiercią pije tylko Persico. Przedstawiciele firmy przyznawali, że nigdy to nie było wprost ujęte w kontrakcie, ale argumentowali, że tak pośrednio wynikało ze spotów, w których występował. To Persico miała pomagać Chłopcu pokonać lęk przed śmiercią, a nie byle herbatka z Cejlonu. Jak teraz konsument ma uwierzyć w szczerość tego przekazu, skoro na własne oczy widział Chłopca siorbiącego właśnie herbatkę z porcelanowej filiżaneczki? Ostatecznie skończyło się polubownie. Macaulay zagroził puszczeniem plotki, że Chłopiec rzygał już tą Persicą i cholerni reklamiarze odstąpili, niezmiennie fałszywie uśmiechnięci.

Chłopiec westchnął i zdjął buty ze spoconych nóg. Powinien wziąć prysznic, przebrać się, umyć zęby. Nie miał na to ochoty. Uznał, że jeden dzień może spać brudny; szybko zrzucił ubranie i nago padł na łóżko.

***

W Clairmont było zaledwie kilka miejsc, w których można było usiąść i wypić coś mocniejszego. Mieścina nie umierała, po prostu trwała w letargu — wszyscy mieszkańcy, którzy chcieli z niej uciec, dawno już to zrobili, a zostali ci, którzy mieli zbyt mało energii na cokolwiek innego poza siedzeniem na tyłku. Być może właśnie dlatego tak dobrze się tu czuł — w pewnym sensie Clairmont przypominało jego samego.

„Różowy słonik” był niewielkim skrzyżowaniem knajpy z barem, omijanym zazwyczaj przez gości spoza miasta. Sama nazwa stanowiła już wystarczająco złą reklamę, a fatalne wrażenie potęgowała odrapana fasada z wymalowaną sceną z dziewiętnastowiecznej restauracji. Gości niezniechęconych przez nazwę i wyblakłe malowidło zaskakiwało przytulne wnętrze, rozświetlone jasnym, ciepłym światłem. Na stołach brakowało popielniczek, na ścianach wisiały zakazy palenia, właściciel nigdy nie puszczał muzyki. W środku przesiadywali głównie miejscowi, stali bywalcy cicho sączący piwa przy ladzie lub siedzący przy swoich ulubionych stolikach.

Zamówił to, co zwykle. Barman jak zwykle zażądał dowodu tożsamości mogącego potwierdzić pełnoletniość. Ten żart nie śmieszył nawet za pierwszym razem, ale Chłopiec nigdy się nie denerwował, to była część rytuału, taka sama, jak później wybuch tubalnego śmiechu barmana.

— Witamy z powrotem — powiedział wreszcie mężczyzna, stawiając przed nim wysoki kufel i butelkę ciemnego, bardzo gorzkiego piwa z lokalnego browaru. — Widziałem pana ostatni występ.

Chłopiec kiwnął głową, kończąc rozmowę niewyraźnym mruknięciem. Na tym rytuał ulegał zakończeniu. Barman nie oczekiwał niczego więcej i wracał do oglądania meczu na małym, bardzo starym telewizorze, pochodzącym z jakiegoś azjatyckiego tygrysa.

Brzęknął dzwonek przy drzwiach, zwiastując nadejście nowego gościa. Barman oderwał wzrok od telewizora i nagle zastygł. Trwało to może sekundę, chwilę później mężczyzna znowu śledził piłkarskie zmaganie w telewizorze. Wystarczająco długo, by Chłopiec to dostrzegł. Zaintrygowany, obrócił się, by zobaczyć, kto wywarł na mężczyźnie takie wrażenie.

Dziewczyna. Oszałamiająco piękna, wysoka, niepokojąco znajoma. Mogłaby być modelką z reklamowych animacji wyświetlanych na bilboardach.   Chociaż nie, nie mogłaby, każdy zapamiętałby tylko jej twarz, nie zwracając uwagi na reklamowany produkt. Więc nie modelka, nie aktorka, a przecież czuł, że ją zna, że już ją kiedyś widział.

Dziewczyna zauważyła go i natychmiast ruszyła w jego kierunku — bo od samego początku był pewien, że idzie właśnie do niego. Zupełnie jakby przyszła tutaj tylko po to, by go spotkać. Z pełną uroku niezdarnością wdrapała się na wysoki stołeczek przy barze, odłożyła na blat torebkę i odwróciła się do niego, poprawiając ciemne włosy.

— Witaj, Joao — powiedziała. Miała śliczny uśmiech i twarz jakby stworzoną do tego, by ten uśmiech na niej gościł. — To nieładnie się tak gapić.

Zwykle w takich chwilach Chłopiec zbywał natrętkę, ale tym razem miał ochotę na rozmowę.

— Już dawno nikt się do mnie w ten sposób nie zwracał — odparł. — Jesteś moją fanką?

— Strasznie pewny siebie chłopczyk. — Pogroziła my palcem. — Kiedyś byłam. Widziałam dużo twoich filmów. „Ostatni chłopiec”, „Słońce zachodzi nad sierocińcem”. Oczywiście „Rodzina na swoim”, kultowy serial mojego dzieciństwa. W każdą niedzielę marnowałam na niego czas, zamiast pójść z koleżankami na miasto. Potem w poniedziałki na przerwach kłóciłyśmy się, która z nas miałaby u ciebie większe szanse. Ale to stare dzieje.

— Teraz mnie zapytasz, dlaczego przestałem grać.

— Jeżeli poprosisz, zapytam. Ale przecież nie przestałeś grać.

Chłopiec uniósł brwi.

— Każdy z nas gra — rzekł w końcu.

— Strasznie trywialne zdanie — odparła. — Powinieneś się wstydzić, próbując wcisnąć taki tekst pięknej nieznajomej. Drinka też mi pewnie postawisz najtańszego z możliwych.

Wzruszył ramionami.

— Jeszcze nie wiem, czy warto się starać — mruknął. — W ogóle nie mam zamiaru czegokolwiek ci stawiać.

— A dlaczego miałbyś tego nie zrobić?

— Choćby dlatego, że znasz moje imię, a ja twojego nie. To niesprawiedliwe.

— Życie nie jest sprawiedliwe — odpowiedziała. — Joao.

— Próbujesz być tajemnicza?

— Ja jestem tajemnicza. Po prostu okropecznie tajemnicza, przerażająco piękna nieznajoma — odpowiedziała dziewczyna i nieoczekiwanie wybuchła śmiechem. Zupełnie jakby ktoś wysypał tuzin dzwoneczków do porcelanowej miski. Bardzo ten śmiech do niej pasował. — Więc jak będzie? Zamówisz mi coś w końcu?

Wbrew samemu sobie Chłopiec podniósł dłoń, przyzywając barmana. Kiedy składał zamówienie, na chwilę odwróciła się do niego profilem i wtedy nagle zrozumiał, kogo dziewczyna mu przypomina.

— To ty — powiedział, uśmiechając się mimowolnie, olśniony własnym odkryciem. — To ty wysłałaś mi ten list.

— Ja ci coś wysłałam? — Dziewczyna wyglądała na zdziwioną. Świetna aktorka, uznał w czasie gdy potrząsała czarną grzywką.

— Tak. Niedługo po moim ostatnim wystąpieniu.

— Aha. A więc wysłałam ci list — powtórzyła i zaśmiała się radośnie, aż zakołysało nią na krzesełku. — I co napisałam?

— Właściwie to nic. Wiadomość bez tematu, bez treści.

— Aha — powiedziała dziewczyna, wciąż uśmiechnięta. — Pusty list. Dlaczego więc myślisz, że to ja byłam autorką?

— Miał załączone zdjęcie. Z twoim profilem.

— Aha. Usiądziemy przy stoliku?

Skinął głową. Dziewczyna zeskoczyła ze stołka przy barze i ruszyła do ławy stojącej przy ścianie za ażurowym przepierzeniem ze sztucznych liści. Usiadł naprzeciwko niej.

— Monique — powiedziała. — Tak mam na imię. Zadowolony?

— A dalej?

— Tajemnica — odparła. — Nie pamiętasz? Próbuję być tajemnicza.

— Szukałaś mnie — raczej stwierdził niż zapytał. — Dlaczego? Czy to także tajemnica?

— Fascynujesz mnie, Joao. Jesteś pierwszym człowiekiem, który uczynił z umierania sposób na życie.

— Nie byłem wcale pierwszy — zaprotestował Chłopiec. — Właściwie to wszedłem w ten biznes po przeczytaniu artykułu…

Dziewczyna roześmiała się. Chyba wszystko na tym świecie było dla niej okazją do śmiechu, do pokazania dołeczków w policzkach i idealnie równych białych zębów. Jej ciągła radość musiała być udawana, normalna dziewczyna nie mogła aż tyle się śmiać. Udawana? Czy może jednak prawdziwa? Chłopiec pomyślał, że to wszystko jedno.

— Ty jesteś pierwszym, któremu się udało — powiedziała Monique, poważniejąc. — Pierwszym, który na tym faktycznie zarabia, a nie tylko próbuje. Prawdziwe osiągnięcie.

— A ty? Ty czym się zajmujesz? Oprócz wyłudzania drinków od nieletnich chłopców, rzecz jasna.

— Nigdy w życiu bym nie wyłudzała drinków od nieletnich! — oburzyła się dziewczyna. — O wiele przyjemniej jest wyłudzać je od siedemdziesięcioletnich facetów tylko wyglądających na nieletnich.

— Z tego chyba nie da się wyżyć — zauważył Chłopiec.

— Raczej nie — przyznała Monique. — Za mało potencjalnych ofiar.

— Więc serio, czym się zajmujesz?

— Przewidywaniem.

— Wróżysz z dłoni?

— Raczej z komputera. — Monique poprawiła opadającą grzywkę. — Żadnej magii. Czysto naukowe podejście. Widzisz, jestem BFS.

— To jakiś skrót?

— Tak. Zajmuję się analizą probabilistyczną potencjalnego behawioru.

Teraz z kolei Chłopiec wybuchnął śmiechem. Dziewczyna spokojnie czekała, aż się uspokoi.

— Wymyśliłaś to chyba na poczekaniu — powiedział wreszcie. — Potencjalny behawior, dobre sobie.

— Nie moja wina, że tak to się nazywa. Myśl sobie, co chcesz. Ja z tego żyję, i to bardzo dobrze. Można wręcz rzec, że jestem obrzydliwie bogata.

— No dobrze, a tak po ludzku to o co w tym chodzi?

— Mając odpowiednie dane, mogę z dużą dokładnością przewidzieć, co ktoś zrobi.

— To niemożliwe. — Chłopiec wzruszył ramionami. — Weźmy na przykład mnie: ja sam nie wiem, co będę jutro robił, a ty chcesz mi wmówić, że jesteś w stanie to przewidzieć?

— Nie rozumiesz mnie, Joao. Ja nie przewiduję przyszłości. Ja przewiduję tylko, jak się ktoś zachowa w określonej sytuacji. Powiedzmy, że dostałabym ciebie do rozpracowania i ktoś zadałby pytanie, co zrobisz, kiedy zobaczysz długonogą, ciemnowłosą dziewczynę.

Chłopiec parsknął śmiechem, dzwoniąc zębami o brzeg kieliszka, a dziewczyna zawtórowała mu z ochotą, poprawiając włosy.

— No więc, dostałaś takie zadanie, i co wtedy odpowiadasz? Co ja zrobię?

— Wypisuję kilka możliwości z ich odpowiednim prawdopodobieństwem. Oczywiście nie pracuję sama. Mam do pomocy kilku specjalistów. Możesz mi jednak wierzyć, że znam się na mojej pracy. Nie jestem po prostu dobra — jestem najlepsza.

Dziewczyna odłożyła kieliszek i wstała, podnosząc z lady torebkę.

— Najlepsza, Joao. A wiesz, co mi wychodzi najlepiej? Manipulowanie ludźmi. To jest nawet łatwiejsze niż przewidywanie, co zrobią. Wiem, jak kogoś do czegoś nakłonić. I potrafię ci to udowodnić.

Pochyliła nad nim głowę, delikatnie muskając palcami jego wargi.

— Na początek sprawię, że się we mnie zakochasz.

Zachichotała i wyszła z baru, zostawiając za sobą tylko delikatny zapach. Jej głos dźwięczał w uszach Chłopca jeszcze długo potem, nawet wtedy, kiedy w samotności swojego pokoju na ślepo wciskał przyciski pilota, przelatując między kolejnymi programami kablówki.

***

Kiedy następnego dnia nie zastał jej w „Różowym Słoniku”, nie poczuł ani ulgi, ani rozczarowania. Zamówił to, co zwykle, i usiadł przy barze, w milczeniu obserwując pantomimę aktorów na maksymalnie wyciszonej ścianie telewizora. Siedział dłużej niż zazwyczaj, chociaż nie wiedzieć czemu piwo smakowało gorzej niż wczoraj. Wreszcie wstał i wyszedł na zewnątrz, w głowie mając tylko lekki szmerek.

Wiał lekki, chłodny wiatr, przyjemnie orzeźwiając jego rozpaloną skórę. Kochał wieczory takie jak ten. Mrugające światła, nieliczni przechodnie, ciemniejące niebo, miasto zapraszające do szukania przygód na pustoszejących ulicach. Chłopiec zdecydował, że spacer dobrze mu zrobi przed powrotem do hotelu.

Włóczył się bez celu prawie godzinę. O tej porze Clairmont szykowało się do snu. Ostatni przechodnie wracali pośpiesznie do domów, powoli gasły światła w oknach. Jemu to nie przeszkadzało. Gdyby nie chłód, mógłby chodzić tak jeszcze długo. Niestety, na sobie miał ubranie niezbyt pasujące do wieczornego spaceru. Uznał, że lepiej wracać do hotelu.

Chciał od razu pójść na górę, do swojego pokoju, ale zatrzymał go gestem recepcjonista.

— Proszę zaczekać! — powiedział, wyciągając rękę z kopertą. — Polecono mi coś panu przekazać.

Chłopiec otworzył kopertę, zaintrygowany. W środku była zwykła kartka z jutrzejszą datą, godziną i adresem. Oprócz tego jeszcze inicjał, fantazyjne duże M okolone wianuszkiem małych kwiatków.

W pokoju długo obracał kartkę, oglądając ją ze wszystkich stron. Przytknął ją nawet do nosa, węsząc niczym myśliwski pies łapiący woń zwierzyny. Powinien wyrzucić ją do kosza, powinien podrzeć karteczkę na drobne kawałki, ale nie mógł. Wreszcie, rozwścieczony własnym niezdecydowaniem, odłożył ją  i rzucił się na łóżko.

Dziewczyny nie miał zamiaru znowu widzieć. W głowie miał mętlik. Sięgnął po asystronika, mając nadzieję, że uda mu się zająć myśli czymś innym. Jeszcze raz obejrzał niewyraźne zdjęcie z listu bez tematu i nadawcy. To zdecydowanie była ona. Męczyło go wrażenie, że widział ją już kiedyś wcześniej.

W poczcie czekały trzy wiadomości od Macaulaya. Chłopiec westchnął.   Jego agent miał nieznośny zwyczaj dokładnego opisywania każdego szczegółu przeprowadzonych rozmów, nawet tych, które nie zapowiadały konkretnego rezultatu. Druga wiadomość zawierała zaktualizowaną listę ofert. Trzecią, równie długą jak pierwszą, dałoby się skrócić do lakonicznego pytania: „Czy wreszcie przejrzałeś oferty?”. Chłopiec odpisał jednym słowem: „Nie”.

***

— Spóźniłeś się — powiedziała, kiedy stanął za jej plecami.

— Nie przewidziałaś tego? — zdziwił się fałszywie. — Przecież na tym polega twoja praca.

Tak naprawdę nie chciał tutaj przychodzić. Nawet wychodząc z hotelu i miętosząc w spotniałej dłoni karteczkę z wypisanym adresem, wciąż się zastanawiał, czy nie lepiej byłoby po prostu wyjechać.

— Przewidziałam — odpowiedziała i zachichotała, zupełnie jakby tylko czekała na pretekst do śmiechu. — Widzisz? Jeszcze niczego nie zamówiłam.

— Pierwszy raz tutaj jestem — powiedział Chłopiec, rozglądając się dokoła. — Kto by pomyślał, że w Clairmont jest tego rodzaju kawiarenka.

— Niedawno ją otwarli — powiedziała dziewczyna. — Wyobraź sobie, jakaś zblazowana milionerka ubzdurała sobie, że nieźle może na tym zarobić.

Chłopiec nie mógł powstrzymać uśmiechu. Kawiarenka była cała różowiutka i świeżutka, pasująca do Clairmont jak polukrowana truskawka do befsztyka wołowego.

— Myślę, że twoją bogaczkę czeka spore rozczarowanie — powiedział, bawiąc się przyniesioną przez kelnerkę kartą dań.

— Dlaczego? — zdziwiła się dziewczyna. — Zakochani są wszędzie. Zresztą coś mi mówi, że Clairmont może wkrótce znacznie zyskać na popularności.

Wzruszył ramionami.

— Mam coś na twarzy? — powiedziała, wyciągając lusterko. — Strasznie się na mnie gapisz.

Nie zdążył odpowiedzieć. Natrętny dzwonek powiadomił go, że Macaulay znowu chce z nim porozmawiać. Polecił asystronikowi, by od tej chwili aż do odwołania odrzucał wszystkie połączenia z jego agentem. Po namyśle wysłał mu wiadomość: „jestem na urlopie, nie przeszkadzaj”.

— Chciałaś się ze mną spotkać — powiedział, kiedy skończył.

— Być może — odparła, jakby czekała na to pytanie. — Mogłam też zauważyć, jak bardzo ty chcesz się ze mną spotkać i po prostu się zlitowałam.

Kelnerka postawiła przed nim kubek z gorącą czekoladą.

— Hej, ja tego nie zamawiałem.

— Ja ci to zamówiłam.

— Wolałbym piwo.

— Ach, no tak. Musisz przecież wszystkim pokazać, że jesteś dorosły.

— Nie. Po prostu lubię piwo — Chłopiec podniósł kubek i obrócił go w palcach. — Ty, jak widzę, zamówiłaś sobie coś z alkoholem.

— Ja jestem pełnoletnia — zachichotała dziewczyna. — I nie muszę nikogo pytać o zdanie.

Myślę, że powinienem się oburzyć, pomyślał Chłopiec. Może nawet zrobić awanturę z wywracaniem krzeseł i całym tym teatrem. Potem wróciłby do hotelu, albo nawet lepiej — do swojego ukochanego baru. Zamiast tego upił łyk czekolady. Smakowała nadspodziewanie dobrze.

— Pytaj — powiedział.

— O co?

— O co chcesz. W zamian za gorącą czekoladę dostajesz prawo do uzyskania odpowiedzi na dowolne pytanie.

— Dobrze — uśmiechnęła się dziewczyna. — Więc… interesuje mnie prawna podstawa twojej pracy.

— Żartujesz — zdziwił się Chłopiec. — Europejskie prawa człowieka i obywatela. Każdy ma prawo do eutanazji w dowolnie wybrany przez siebie sposób, z pomocą dowolnie wybranych przez siebie osób.

— Joao, ja to wiem. Prawo mam w małym paluszku. Wiem dokładnie, co jest napisane w kodeksach. Każdy ma prawo do godnej śmierci, i tak dalej, ale w praktyce przecież trzeba spełnić całkiem sporo warunków, by wszystko było legalne.

Chłopiec skinął głową. Rzeczywiście, prawo do eutanazji obwarowano licznymi zastrzeżeniami, wszystko w celu zapobieżenia ewentualnym nadużyciom. Najsampierw uznano, że tylko osoby o wykształceniu medycznym mogą udzielać pomocy w godnej śmierci. Wydawało się, że lekarze, osoby bądź co bądź poświęcające się ratowaniu życia, będą w stanie właściwie ocenić, kiedy należy pomóc chorym udać się na tamten świat. Wszystko wydawało się w porządku do czasu, gdy mafia zaczęła masowo wysyłać swoich zabójców na zaoczne studia medyczne. Po kilku szczególnie głośnych przypadkach, w których lekarze Cosa Nostry udzielili pomocy medycznej nadgorliwemu sędziemu, kilku dziennikarzom i szefowi brygady antyterrorystycznej — nie wspominając o całej rzeszy drobniejszych rzezimieszków — uznano, że przepisy należy zmienić. Zastrzeżono więc, że eutanazji można dokonywać tylko w obecności przedstawiciela prawa, w kilku dokładnie określonych ośrodkach, po wyrażeniu wyraźnej, kilkakrotnie powtórzonej prośby pacjenta. Na pewien czas załatwiło to sprawę — do czasu przypadku starszego małżeństwa z Gandawy. Mężowi odmówiono eutanazji, ponieważ jego choroba była uleczalna; problem polegał na tym, że koszt kuracji był niebotycznie wysoki i przekraczał możliwości dwójki holenderskich emerytów. Zrozpaczona małżonka ostatecznie uległa prośbom cierpiącego męża i zastrzeliła go przy pomocy zakupionej od afrykańskich imigrantów spluwy. Prokurator próbował dowieść, że w rzeczywistości chodziło o spadek i zwyczajną niechęć małżonki do zajmowania się cierpiącym mężem, ale sąd uległ naciskowi opinii publicznej. Specjalna sesja parlamentu europejskiego dokonała kilku poprawek ustawy eutanazyjnej. Prawo ewoluowało jeszcze przez kilka lat, na zmianę zaostrzano je i łagodzono w zależności od kaprysów aktualnej większości parlamentarnej. Ostatecznie jednak ustalono ogólne zasady, które okazały się na tyle proste, że już nikomu nie chciało się ich zmieniać.

Po pierwsze, eutanazji musiał zażądać sam pacjent, przy czym ustawa wyliczała dokładnie, w jaki sposób prośba może być sformułowana, uwzględniając eutanazyjne potrzeby niemów, bezrękich, dyslektyków i tak dalej.  Pacjent musiał cierpieć na poważne schorzenie, które było albo nieuleczalne, albo o zbyt drogich kosztach kuracji, i to był jedyny punkt, który jeszcze później uległ niewielkiemu uściśleniu. Po trzecie, eutanazji mogła dokonać tylko osoba po odpowiednim kursie. To ograniczenie okazało się czysto formalne, ponieważ certyfikat ukończenia kursu „pomocy przy godnej śmierci”, jak to nazywano, można było zdobyć nawet nie ruszając się z domu, korzystając z systemu edukacji internetowej. Po czwarte, zarówno przy udzieleniu zgody, jak i potem przy samej eutanazji, musiał uczestniczyć wyznaczony przez państwo pełnomocnik, a sam proces musiał być filmowany. Co do reszty, panowała czysta dowolność — pacjent mógł sam wyznaczyć sobie metodę, przy pomocy której chciał umrzeć, mógł zaprosić na tę okazję rodzinę i tak dalej.

Najważniejsze w całej sprawie było to, że skoro eutanazja nie była zbrodnią, to tym bardziej nie mogło nią być usiłowanie dokonania eutanazji.

W ten sposób otwarto drogę do powstania zupełnie nowej gałęzi rozrywki. Osoby pragnące śmierci wystawiały się na aukcji. Kto chciał, mógł zakupić prawo do wykonania na nich eutanazji. Nieuleczalną chorobę, jak się okazało, można było znaleźć niemal u każdego, jeżeli miało się tylko odpowiednią motywację i środki pieniężne. Co pewien czas ustawodawcy brali się za rozpaczliwe próby ograniczenia powstałego rynku oraz łatanie kolejnych dziur, z których korzystali mafijni zakapiorzy, by całkiem legalnie kogoś sprzątnąć.

Problem został rozwiązany nie przez prawo, a przez postęp medycyny. Nieuleczalnych schorzeń było coraz mniej, nawet kiedy z przyczyn ekonomicznych nie opłacało się szukać lekarstw, zawsze trafiał się jakiś naukowiec trafiający na właściwą substancję chemiczną podczas poszukiwań wystarczająco ciekawego tematu na doktorat. Ostatecznie ustalono corocznie aktualizowaną listę chorób, których pacjenci kwalifikowali się do eutanazji. Na liście tej największą grupę stanowiły różnorakie schorzenia i skazy genetyczne; tym można było tylko zapobiegać, natomiast z oczywistych przyczyn często nie dało się ich w żaden sposób wyleczyć.

— Nie rozumiem tylko jednego — powiedziała dziewczyna, sącząc powoli drinka z wysokiego kieliszka. — Ty nie jesteś na nic chory.

— Syndrom Saint-Gilasa.

— Ależ ja to wiem, wiem też, że ten syndrom jest wciągnięty na listę ministerialną. Nie rozumiem tylko, dlaczego tak się stało, to znaczy dlaczego uznano to za skazę umożliwiającą dokonanie eutanazji. Nie powiedziałabym, by była to choroba. Wprost przeciwnie. Trudno też uznać to za schorzenie czy skazę genetyczną.

Chłopiec wzruszył ramionami.

— Pokłosie procesu sądowego o odszkodowania — odparł. — Wiesz, że my wszyscy jesteśmy efektami eksperymentów genetycznych w połowie dwudziestego pierwszego wieku.

Dziewczyna kiwnęła głową.

— Wiem. GenCo obiecywała długowieczne, wyjątkowo inteligentne i zdrowe dzieci. Nowoczesną elitę.

— No właśnie. Nasi rodzice otrzymali więc produkt wybrakowany, ale trudno było to udowodnić w sądzie. GenCo obiecywało w końcu idealne dzieci, a myśmy takimi właśnie dziećmi się okazali. Jesteśmy w końcu długowieczni jak cholera, piękni, ponadprzeciętnie inteligentni i tak dalej. Jedyny problem polega na tym, że nasz rozwój fizyczny zatrzymał się na poziomie dwunastolatków. Ale przecież w umowie nikt nie napisał, że kiedyś dorośniemy. Prawnicy analizowali tekst umowy dziesiątki razy i nikt nie zdołał dowieść, by z niej wynikało, że produkt dostarczony przez GenCo musi przejść przez proces dojrzewania. Wprost przeciwnie, dojrzewanie oznacza starzenie się, a myśmy przecież nie mieli się starzeć.

Proces trwał latami, rodzice byli co do jednego bogaci, niektórzy wprost nieprzyzwoicie bogaci. Któryś z nich w końcu wpadł na pomysł, by sprawę załatwić nie wprost. Opłacono odpowiednie osoby, jedno z dzieci zostało przebadane, przypadek opisano w literaturze i zyskał groźnie brzmiącą nazwę: syndrom Saint-Gilasa. Wciągnięto go później na listę skaz genetycznych opublikowaną przez WHO. Dalej poszło już z górki: GenCo skapitulowało i zbankrutowało, wypłacając odszkodowania. Spowodowało to z kolei spore zawirowanie na rynku usług genetycznych, spadki na giełdzie i tak dalej, co doprowadziło do znacznie większej ostrożności przy modyfikacjach przyszłych dzieci. Później, gdy tworzono listę ministerialną wad genetycznych, dla których dozwolona była eutanazja, syndrom Saint-Gilasa trafił na nią niejako z automatu. Żadnego urzędnika nie obchodziło w końcu, co oznaczała ta nazwa, ważne było tylko, że figurowała w wykazach opublikowanych przez kilka różnych organizacji zdrowia.

— Drugie pytanie. Dlaczego się na to godzisz?

— Bo to nieźle płatna praca.

— Nie, nie o to mi chodzi. Dlaczego godzisz się ze swoim stanem? Trudno mi uwierzyć, by to naprawdę było nieuleczalne. Zanim się spotkaliśmy, czytałam kilka artykułów na ten temat. Istnieją kuracje hormonalne, nawet dużo osób z tym syndromem je przechodziło. Wszystkie uwieńczone sukcesem.

— Alfrad Armaed.

— Kto?

— Mój przyjaciel. Też miał syndrom Saint-Gilasa. Spróbował kuracji hormonalnej. Szprycował się testosteronem i innymi androgenami. Po pół roku zaczęły mu rosnąć włosy na klatce piersiowej i jądrach.

— Czyli sukces.

— Nie do końca. Przez dwa lata nie urósł nawet o centymetr. Zwiększyła się mu muskulatura, pogrubiał głos, i z uroczego, inteligentnego chłopca powstał złośliwy, niski małpolud. Po dwóch latach zmarł na atak serca. — Chłopiec pokręcił głową i umoczył wargi w piwie. — Jak dla mnie to dość wysoka cena za możliwość posiadania owłosienia na klacie.

— I jajach — powiedziała wesoło. — Nie zapominaj o jajach.

— Tak czy inaczej kuracji hormonalnej poddało się nieco ponad tuzin z nas. Zawsze było tak samo: rozwój muskulatury, drugorzędnych cech płciowych, i zgon po kilku latach. Dziewczynom szło nieco lepiej, rekordzistka przeżyła osiem lat po rozpoczęciu kuracji. Widzisz, Monique, coś mamy zdrowo popieprzone w genach i nikt nie wie, co dokładnie.

— Mimo wszystko mógłbyś spróbować — upierała się dziewczyna.

— Kim miałbym być, jeśli nie uroczym, niegrzecznym chłopcem? — zapytał Chłopiec. — Ludzie przestaliby mnie rozpoznawać i skończyłbym na ulicy.

— Mógłbyś pomyśleć o małżeństwie dla pieniędzy. Stawiam kasztany przeciwko diamentom, że masz mnóstwo fanek tylko marzących, by się tobą zaopiekować.

— Owszem, ale one chcą się opiekować dwunastoletnim, uroczym i tak dalej chłopcem, a nie owłosionym kurduplem.

— Myślę, że nie doceniasz kobiet. Dla nas liczy się wnętrze, a nie tylko wygląd zewnętrzny.

— Akurat.

— No dobrze, trochę ważny jest — zgodziła się dziewczyna. — Ale widzisz, w dzisiejszych czasach to tylko kwestia pieniędzy i dobrego chirurga. Spójrz na mnie; chyba nie sądzisz, że mam tyle lat, na ile wyglądam. Dlatego kobiety są mądrzejsze, Joao. W przeciwieństwie do mężczyzn, nie lecimy na jakiegoś przygłupa tylko dlatego, że ma duże cycki.

— Rzeczywiście, raczej nie lecicie na mężczyzn z dużymi cyckami. Skończyłem czekoladę. Przejdziemy się gdzieś?

***

Spędzali z sobą bardzo dużo czasu. Chłopiec pokazywał jej ulubione miejsca, a ona wynajdywała w nich coś, czego wcześniej nie zauważał. Setki razy przechodził obok rynku, ale to dopiero ona pokazała mu niewielki antykwariat pełen książek i magicznych porcelanowych figurek. W parku znalazła uroczy zakątek tuż obok stawu. Wymienili się numerami i kiedy nie byli razem, pisali do siebie wiadomości. Przed snem rozmawiali długo przez telefon. Chłopiec zasypiał z myślą, że następnego dnia znowu ją spotka.

Spotykali się w różnych miejscach. Dziewczyna upierała się przy swojej różowej kawiarence, on wolał bar. Rozmawiali o filmach, o sztuce, o polityce. I o śmierci. Dziewczynę ten temat zdawał się fascynować najbardziej.

— Zastanawiałeś się kiedyś — zapytała raz, gdy siedzieli przy stoliku w „Różowym Słoniku” — dlaczego znajdują się ludzie gotowi zapłacić ciężkie pieniądze za możliwość udawanego morderstwa?

— Nie. Nic w tym dziwnego. Zawsze są tacy, którzy chcą zaznać chociażby nieco sławy. Łudzą się, że mordując mnie, trochę tej mojej sławy skapnie i na nich.

— Tutaj nie chodzi o sławę, Joao. Pomyśl tylko: sto lat temu to, co robisz, spotkałoby się z powszechnym oburzeniem. Pomijając nawet kwestię legalności twojego zajęcia, filmiki z twoim udziałem może krążyłyby gdzieś w drugim obiegu i nikt by się nie przyznawał do ich oglądania.

— Rozumiem, że masz jakąś teorię na ten temat.

— Tak. Naszą epokę charakteryzuje obsesja na punkcie śmierci.

— Śmierć zawsze ludzi fascynowała — powiedział.

— Być może — odparła. — Chyba źle to ujęłam. Tutaj przecież chodzi o coś innego. Ci ludzie nie płacą pieniędzy za oglądanie twojej śmierci. Oni chcą widzieć, jak jesteś mordowany. Fascynuje ich morderstwo. W dzisiejszych czasach morderstwo jest towarem bardziej pożądanym niż narkotyki i seks.

— Nieprawda — zaoponował. — Gdyby tak było, wszyscy lataliby dokoła z nożami, próbując kogoś zaszlachtować.

— Przecież wiesz, że mam rację. Wielu mężczyzn chętnie ogląda orgie na filmach wideo, ale niewielu chciałoby w nich zagrać. Nie każdy chce być aktorem.

Dziewczyna kieliszkiem trzymanym w prawym ręce wskazała na kamerę nad barem.

— To mały, podrzędny bar, a przecież mają tutaj trzy kamery. Po ulicach latają drony, w każdej lampie zamontowana jest kamera, na rogach ulic masz czujniki. Każdy z nas nosi dziesiątki elektronicznych gadżetów, a każdy gadżet ma wbudowanego małego szpiega. Rozumiesz teraz moją analogię? Zamordować kogoś w dzisiejszych czasach to jak zagrać w filmie porno.

Chłopiec parsknął śmiechem, ale dziewczyna była poważna.

— Jest jeszcze jedna rzecz. Pęd do doskonałości.

— Oczywiście — powiedział. — Płacą mi ciężkie pieniądze, żeby się udoskonalić.

— Ludzie chcą mieć wszystko, co najlepsze. Perfekcyjne małżeństwa dobierane przy pomocy specjalistów, genetyków i psychologów. Idealne mieszkania, ze starannie dopracowanymi szczegółami. I doskonałe morderstwa.

— Nie każdy potrafi być doskonały — kontynuowała — ale od tego są specjaliści. Istniejący po to, by przekonać klienta, że otrzymuje produkt idealny. Tak jest z tobą. Ty nie jesteś dziwką w podrzędnym burdelu. Jesteś towarem luksusowym. Udało ci się stworzyć markę, stworzyłeś popyt na usługę, którą tylko ty możesz zaspokoić. Zamorduj wiecznego Chłopca. Nie jakiegoś nic nieznaczącego narkomana, to może byle psychopata. Zabić sławnego aktora, celebrytę – o, to coś całkiem innego, to sztuka, oznaka przynależności do elity. Przekonałeś ludzi, że dostarczasz im właśnie to: morderstwo doskonałe.

— A ciebie? Ciebie też przekonałem?

— Nie bardzo. Ja jestem wyjątkowo odporna na takie sztuczki. Wina wykształcenia.

— Jakie więc powinno być to doskonałe morderstwo? Żadnych śladów, idealne alibi, idealna ofiara?

— Żadnych śladów? To dziewiętnastowieczne podejście — roześmiała się dziewczyna. — Nie da się nie zostawić śladów, zresztą to by nie było zgodne z duchem czasu. Ślady muszą być. To najważniejszy warunek — morderstwo dokonane na oczach wszystkich, w świetle reflektorów. Ofiara wie, kto ją morduje i dlaczego. Jeszcze jedno: prokurator, policja, wszyscy wiedzą, kto jest sprawcą. I mimo to morderca uchodzi bez kary. Nawet bez postawionych zarzutów.

— To niemożliwe.

— Możliwe, przynajmniej teoretycznie. Od dawna o tym myślałam, od dawna szukałam sposobu na morderstwo doskonałe. Nie wyobrażasz sobie, od jak dawna.

To nie był żart. Coś w głosie dziewczyny, w jej wyrazie twarzy sprawiło, że po całym ciele przeszedł mu dreszcz. Wtedy dziewczyna spojrzała na niego i zachichotała, najwidoczniej rozbawiona jego miną. Poczuł się bardzo głupio, zupełnie jak chłopiec przyłapany na masturbacji przez własną babcię.

— Potrafiłbyś dostarczyć taki towar, Joao? Morderstwo doskonałe.

— Raczej nie — odpowiedział, rozciągając usta w bladym uśmiechu. — Ja jestem tylko tanią dziwką z burdelu.

— Z zajebiście dobrym pijarem — dodała dziewczyna. Był pewien, że roześmieje się, i miał rację.

***

Kiedy wrócił wieczorem do hotelu, w recepcji czekał na niego Macaulay. Chłopiec pozdrowił go wesoło.

— Hej! Zaskoczyłeś mnie. Mogłeś mnie uprzedzić, że przyjedziesz.

— Nie, cholera, nie mogłem, bo pewnie byś uciekł. Nie odpowiadasz na wiadomości, nie mogę się dodzwonić. Co ty, do jasnej cholery, wyprawiasz?!

— Odpoczywam.

— Z wyłączony telefonem?

— Jak najbardziej włączonym — odparł Chłopiec. — Po prostu ignoruję wszystkie próby kontaktu.

Agent zacisnął zęby. Chłopiec zawsze podejrzewał, że co najmniej część gniewu okazywanego przez Macaulaya w takich sytuacjach jest udawana. Było w tym mężczyźnie coś z niespełnionego aktora.

— Zaprosisz mnie do siebie, mam nadzieję — powiedział wreszcie agent.

— Jeżeli muszę…

— Myślę, że musisz.

W środku Chłopiec wskazał mu krzesło.  Z lodówki wyciągnął puszkę piwa i usiadł na łóżku.

Macaulay otworzył teczkę i rzucił obok Chłopca kilka spiętych kartek.

— Nie wyjdę stąd, dopóki tego przy mnie nie obejrzysz — powiedział.

— Miałem nadzieję, że najpierw pogadamy o starych, dobrych czasach. Masz ochotę na piwo?

— Nie. Słuchaj, rozumiem, że każdy czasami ma dosyć i potrzebuje samotności. Ale nie można popadać w przesadę. Jeżeli zrobisz sobie zbyt długą przerwę, możesz już nie mieć do czego wracać.

— Przesadzasz.

— Nie przesadzam. Pierwsza zasada show-businessu: maksymalnie wykorzystaj swoje pięć minut. A twoje pięć minut właśnie dobiega końca. Zobacz, ile dostałeś ofert. Na dodatek czterech klientów wycofało się, bo nie mogło się doczekać odpowiedzi.

Macaulay miał rację — lista ofert była rzeczywiście krótka. Chłopiec przebiegł ją wzrokiem.

— Cóż, nic nie trwa wiecznie — powiedział wreszcie. — Chyba mój towar zaczyna się nudzić.

— Nie rozumiem?

— Nieważne. Kim jest ten M. Rodin na początku listy?

— Nie wiem. To niekoniecznie jest „ten” Rodin, to może być „ta” Rodin. Wiek i płeć nieznana.

— Sto patyków to całkiem sporo — powiedział Chłopiec. —  Strasznie mu zależy.

— Początkowo dawał siedemdziesiąt — odparł Macaulay. — Dwa razy podbił cenę, ale jego przedstawiciel zarzekał się, że na więcej nie mamy już co liczyć.

— Ma jakieś szczególne wymagania?

— Tylko jedno. Zostaniesz uduszony przez jego przedstawiciela. Rodin chce tylko być przy tym obecny.

Chłopiec odłożył kartkę i westchnął.

— Nie jestem pewien.

— Nie płosz klientów, Chłopcze. To naprawdę dobra oferta. Możesz już nigdy nie dostać podobnej. Nie stać cię na jej odrzucenie. I tak już wystarczy, że przepadł ci kontrakt z BungaJee…

— Myślałem o rzuceniu tego biznesu — powiedział Chłopiec nieoczekiwanie. — Mógłbym wrócić do aktorstwa.

Macaulay nic nie odpowiedział. Podniósł się, powoli i metodycznie zapiął teczkę.

— Zrobisz, jak chcesz — powiedział w końcu. — Jeżeli jednak chcesz znać moje zdanie, nie dasz rady. Jesteś za bardzo retro. Stworzyłeś sobie twarz, która niezbyt się nadaje do współczesnego kina.

Chłopiec również wstał i podał Macaulayowi dłoń.

— Pozwól, że odprowadzę cię do drzwi — powiedział. — Wyjeżdżasz z miasta?

— Mam też innych podopiecznych — odparł Macaulay. — Ale na noc zostanę. I wiesz… Chciałbym, żebyś się zdecydował, zanim wyjadę. Po prostu zdecydował. Na cokolwiek.

— Ja też bym tego chciał — odparł Chłopiec.

***

Zaraz po wyjściu Macaulaya Chłopiec zadzwonił do Monique. Odebrała natychmiast.

— Musimy się spotkać — powiedział bez żadnego wstępu.

— Teraz? Dopiero co się rozstaliśmy. Jest już późno.

— Musimy — powtórzył. — Może być park, w tym zakątku koło stawu… Wiesz, o który mi chodzi?

— Wiem — powiedziała Monique. — To naprawdę takie ważne?

— Tak.

— Dobrze — odparła i rozłączyła się, zanim zdążył dodać coś więcej.

Czekała już na niego, kiedy przyszedł.

— Spóźniłeś się — powiedziała. — Zawsze się spóźniasz.

— Nie umawialiśmy się na konkretną godzinę.

— To bez znaczenia — odparła. — Powinieneś przyjść przede mną. Chcesz coś zjeść? Kupiłam po drodze bułeczki.

Chłopiec pokręcił głową. Nie miał ochoty na zwykłe przekomarzanie się. Na powierzchni stawu drżało odbite światło latarni. Delikatny wietrzyk muskał liście otaczających go krzewów, pochylając gałęzie w coraz to innym kierunku.

— Mów — ponagliła go dziewczyna. — Co nie mogło poczekać do jutra?

— Zastanawiałem się nad zmianą zajęcia — odparł.

— To znaczy?

— Mógłbym wrócić do aktorstwa. Albo zostać pielęgniarzem w domu starców. Albo ożenić się dla pieniędzy.

Spodziewał się, że dziewczyna wybuchnie śmiechem, ale ona milczała. On też milczał, wpatrując się w majaczące przed nimi krzaki. Nad ich głowami przeleciało bezszelestnie coś dużego — być może ptak, być może dron z kamerą na podczerwień. Osobiście wolałby ptaka.

— Wiesz — powiedział nagle — czasami sobie myślę… Nikt nie wie, jak długo mogę żyć. Sto? Dwieście? Jak dotąd nikt z syndromem Saint-Gilasa nie umarł ze starości, wiesz?

— Wiem — powiedziała dziewczyna. — Trochę na ten temat poczytałam.

— Mam siedemdziesiąt lat — powiedział cicho.  — Zgodnie z wyrokiem sądu zostałem uznany za pełnoletniego ponad czterdzieści lat temu. Tylko czy rzeczywiście jestem dorosły? Skoro moje ciało nie dojrzewa, to czemu miałby dojrzewać umysł?

— Możesz zlecić badania — podsunęła dziewczyna. — Magnetyczny skan mózgu. Specjaliści dokładnie by cię obejrzeli i wydali wyrok: panie Joao Freixenet, zgodnie z obecnym stanem wiedzy jesteś pan gówniarzem.

— Nie jestem pewien, czy mnie to śmieszy.

Dziewczyna milczała, obserwując go z ciekawością. Chłopiec podciągnął kolana pod brodę, obejmując je ramionami.

— Chciałabyś, bym podjął terapię hormonalną? — zapytał nagle.

— Co takiego?

— Dostałem kiedyś list z pewnego uniwersytetu. Pewien naukowiec proponował mi współpracę. Podobno opracował nowatorską metodę zupełnie bez skutków ubocznych.

— I potrzebuje świnki morskiej do badań.

— Myślisz, że powinienem spróbować?

Dziewczyna wzruszyła ramionami.

— Dlaczego mnie o to pytasz? To przecież twoje życie.

— Przecież nie możemy tak tego ciągnąć — odparł Chłopiec. — Kim ja dla ciebie jestem? Kim ty jesteś dla mnie?

— Nikim — odparła dziewczyna poważnie. — Zupełnie nikim.

— A chciałbym kimś być — powiedział Chłopiec impulsywnie. — Chciałbym przeżyć… coś innego. Coś, co zostało mi odebrane jeszcze zanim się urodziłem. Chciałbym móc czuć do ciebie to, co czuje dorosły mężczyzna, a nie niedorosły szczeniak.

— Niektóre marzenia nie mogą się spełnić — odparła Monique sentencjonalnie, wstając z ławki. — Muszę już iść.

— Kiedy się znowu spotkamy?

— Już nigdy.

— Dlaczego?

— Przecież wiesz — dziewczyna potrząsnęła grzywką. Miała poważną, nawet nieco zmartwioną twarz. — Ty ciągle uciekasz. Bez przerwy się boisz. Przeraża cię życie, pragniesz śmierci, ale śmierć… o, to przeraża cię najbardziej ze wszystkiego. Nie rób takiej miny. Wyglądasz jak zbity szczeniaczek.

— Monique… — wyjąkał. — Myślałem…

— Źle myślałeś. Na samym początku, przyznaję, wydawałeś się interesujący. Sądziłam, że trzeba odwagi, by żyć tak jak ty. Ale po pewnym czasie odkryłam prawdę: jesteś po prostu zgranym aktorem. Ty wcale nie żyjesz. Tylko udajesz życie, tak samo jak udajesz śmierć. I coraz gorzej ci to wychodzi. Nie potrafisz porządnie żyć i nie potrafisz nawet porządnie umrzeć.

Dziewczyna wstała, obracając głowę tak, że wyraźnie widział jej niewyraźny profil w świetle lamp.

— To koniec, Joao. Zapomnij o mnie.

***

Tej nocy upił się po raz pierwszy od dawna. Obudził się w szpitalu na oddziale dziecięcym i pierwsze pół godziny spędził, przekonując lekarzy, że znaleziony przy nim dowód jest prawdziwy, nikomu go nie ukradł, i nie posiada opiekuna prawnego. Na szczęście jedna z pielęgniarek była jego fanką; jak za dotknięciem magicznej różdżki, gdy tylko jedna osoba go rozpoznała, natychmiast okazało się, że większość personelu kojarzy jego nazwisko.

Powiedziano mu, że przywiózł go policyjny patrol, który znalazł go leżącego na ulicy, kompletnie urżniętego i pokrytego własnymi wymiocinami. W związku z tym Chłopiec musiał wysłuchać kazania starszego, szpakowatego lekarza, kiwając przy tym posłusznie głową. Potulnie przystał na kilka pamiątkowych zdjęć, rozdał autografy i wreszcie otrzymał zgodę na opuszczenie oddziału. Gdy już podpisał wszystkie wymagane dokumenty i gdy został sam w poczekalni, wyjął asystronika. Bardzo chciał porozmawiać z Monique. Zajrzał do historii połączeń: ubiegłej nocy wybierał jej numer ponad tuzin razy. Nie odebrała. Zaklął paskudnie i zadzwonił po taksówkę.

Tkwiąc w poczekalni, czytał rozwieszone na ścianach obwieszczenia. Jeden z plakatów zapoznawał pacjentów z zaletami eutanazji oraz koniecznymi do spełnienia wymogami. Obok widniała lista publicznych i prywatnych gabinetów z uprawnieniami do udzielania pomocy w dobrej śmierci. Zahipnotyzował go ten plakat. Wreszcie złapał za asystronika i polecił połączyć się z Macaulayem.

— Już myślałem, że uciekłeś — powiedział jego agent. — Gdzie ty byłeś? Szukam cię od rana. W hotelu nic nie wiedzieli.

— Jestem w szpitalu. Nic poważnego, po prostu nieco przesadziłem z alkoholem.

— Do diabła, Chłopcze, biologicznie masz dwanaście lat, i czasami się zachowujesz, jakbyś właśnie tyle miał. Potrzebujesz pomocy?

— Przyjmuję ofertę tego Rodina — rzucił do słuchawki. — Przygotuj wszystko. Powiedz, że stawiam tylko jeden warunek. Czas. To musi być ten tydzień.

— W porządku. — W głosie Macaulaya zdawała się brzmieć ulga.

— Jeszcze jedno. Weźmiemy inną ekipę ratowniczą.

— Dlaczego? Zdawało mi się, że sobie dobrze radzili ostatnim razem. Coś spaprali? Chcesz im wytoczyć proces?

— Nie, po prostu uznałem, że czas na zmiany. Sam znajdę ekipę, nie przejmuj się tym.

— W porządku. Jeszcze jedna ważna rzecz. Przejrzałeś oferty sponsorów?

— Wszystko mi jedno. Wybierz sam.

— Teraz tak mówisz, a potem…

—  Nie mam ochoty dalej rozmawiać — uciął Chłopiec i przerwał połączenie.

Zlecił asystronikowi, by wymeldował go z hotelu i załatwił przewiezienie jego bagaży. Sam pojechał bezpośrednio na dworzec. Zwykle nie jeździł pociągami, ale nie miał ochoty zachowywać się jak zwykle.

Kolejne dni spędził pracowicie. Umówił się ze specjalistą medycznym do spraw eutanazji, doktorem Szwajchem. Gabinet doktora, pomalowany w ciepłe kolory, pełen kwiatów i pluszaków, pasowałby raczej do pediatry. Sam Szwajch wyglądał na poważnego profesjonalistę. Z jego twarzy, z całej jego postawy biła budząca zaufanie pewność siebie — prawdopodobnie efekt długiego treningu poprawionego być może kilkoma operacjami plastycznymi. Chłopiec przedłożył mu projekt umowy i zapadł głębiej w miękki, obity czarną skórą fotel, czekając na odpowiedź.

— Niestety nie mogę zapłacić z góry — powiedział. — Ale mam nadzieję, że to nie będzie przeszkodą.

— Oczywiście, że nie — odparł Szwajch. — Muszę jednak powiedzieć… ma pan dość niezwykłe wymagania.

— Sądzę, że jest pan w swoim zawodzie dostatecznie długo, by spotkać się z jeszcze bardziej niezwykłymi.

Szwajch mruknął coś tylko i założył okulary. Chłopiec wątpił, by były mu naprawdę potrzebne. Prawdopodobnie nosił je, bo tak mu doradził specjalista od wizerunku.

Punkt drugi umowy zobowiązywał Szwajcha do zachowania absolutnej tajemnicy, w szczególności przed Macaulayem. Ekipa Szwajcha miała wykonać wszystkie przygotowania, zupełnie jakby wszystko miało przebiegać jak zwykle. Dopiero gdy Macaulay miał dać sygnał rozpoczęcia reanimacji, Szwajch miał odmówić jej podjęcia i otworzyć zalakowaną kopertę z ostatnią wolą Chłopca.

— Musimy podpisać to w obecności kilku świadków — powiedział Szwajch. — I adwokata.

— Oczywiście. Jeżeli tego pan potrzebuje, tuż przed moi wystąpieniem potwierdzę całą umowę przed kamerami.

Doktor skinął głową. Podali sobie dłonie. Chłopiec czuł nieco rozczarowania; przygotował sobie kilka wzniośle brzmiących odpowiedzi, gdyby Szwajch zapytał „dlaczego”.

Monique wciąż odrzucała jego telefony. Napisał do niej wiadomość, zapraszając na swoje ostatnie wystąpienie, skasował ją przed wysłaniem. Zamiast tego kupił kopertę i włożył do środka niewielką kartkę z datą, godziną i adresem. Na końcu wstawił swój inicjał. Po zastanowieniu dorysował wokół serduszka tańczące z małymi czaszkami.

Wreszcie nadszedł wielki dzień. Wszyscy czekali już na niego zgromadzeni w sali konferencyjnej należącej do trzygwiazdkowego hotelu. Ekipa Szwajcha wyglądała wyjątkowo profesjonalnie, w białych fartuchach i z wózkami pełnymi poważnie wyglądającego medycznego sprzętu. Pracownicy rozstawiali kamery i reflektory. Kilka osób w garniturach dyskutowało o czymś zawzięcie. Między nimi był Macaulay.

— Nareszcie jesteś — powiedział. — Załatwiłem nam świetny kontrakt. Środki na ból głowy, wyobrażasz sobie?

— Później. Przyjechał ten Rodin?

— Pewnie tak. Widzisz tych ludzi tam w rogu? To jego ekipa. Rodin zapewne jest między nimi, ale dalej nie wiem, który to. Facet pilnuje swojej prywatności. Swoją drogą, nie uwierzysz, czym się zajmuje jego firma…

Chłopiec machnął dłonią. Czuł rozczarowanie — nigdzie nie mógł dostrzec Monique. Przecież musiała otrzymać wiadomość. Powinna stać gdzieś w tłumie zaproszonych gości.

— Przepraszam…

Chłopiec drgnął jak zbudzony ze snu. Naprzeciwko niego stał potężnie zbudowany mężczyzna. Twarz skrywała mu czarna maska budząca skojarzenie z pyskiem goryla. Ubrany był w czarny, elegancki garnitur. Gdyby nie maska i muskulatura, wyglądałby jak urzędnik podatkowy.

— Będę występował w imieniu M. Rodin. Bardzo miło mi pana poznać.

— Nawzajem. — Chłopiec uścisnął wyciągniętą do siebie dłoń. — Przepraszam, ale muszę skonsultować kilka rzeczy z moją ekipą medyczną.

Macaulay posłał mu uśmiech, unosząc kciuk. Chłopiec wyobraził sobie minę mężczyzny za niespełna dwadzieścia minut. Jeszcze raz pomyślał o nagłówkach wiadomości we wszystkich portalach sieciowych. Potem będzie masowa histeria, zdjęcia płaczących fanów i frazesy wygłaszane w debatach przez samozwańczych ekspertów. Na tę myśl w oczach zakręciły mu się łzy.

Zabrał Szwajcha do pokoju obok. Oficjalnie wyglądający mężczyzna włączył kamerę. Kandydatowi na nieboszczyka zbadano puls, pobrano krew, wreszcie adwokat zadał kilka pytań mających sprawdzić poczytalność. Na koniec Chłopiec uścisnął dłoń doktorowi i powtórzył wymagane zgody i prawnicze formułki.

— Zobowiązuję doktora Szwajcha do zapewnienia mnie, że nikt nie przeszkodzi mi w godnej śmierci. Potwierdzam, że zgodnie z umową miał zachować moją wolę w tajemnicy. Doktor Szwajch i jego ekipa mają uniemożliwić wszelką akcję reanimacyjną, a po mojej śmierci ma odczytać list, który przekazałem do jego dyspozycji.

Podpisał podsunięte mu dokumenty i wrócił do sali. Widzowie odsunęli się na boki, zostawiając na jej środku przedstawiciela klienta. Chłopiec odetchnął głęboko i podszedł do niego. Podniósł  dłoń.

— Możemy zaczynać — powiedział.

Mężczyzna w masce uderzył go z rozmachem w twarz; Chłopiec zachwiał się i upadł na podłogę. Serce biło mu jak szalone. To moje ostatnie przedstawienie, powtarzał sobie, pewnie stąd ta trema. Zanim wstał, otrzymał kolejny cios. Skulił się na ziemi, niejasno przypominając sobie, że umowa zezwala na kilka kopniaków. Nie pamiętał dokładnie, ile — pięć? Sześć? Gdyby nawet pamiętał, nie dałby radę ich policzyć. Bolało bardziej niż zwykle. Wreszcie ciosy ustały. Chłopiec czekał z zamkniętymi oczami. Nic się nie działo. Wreszcie podniósł oczy. Mężczyzna stał nad nim, nawet niezdyszany. Robił mu zdjęcia komórką. Zrobiło to na Chłopcu nieoczekiwanie silnie wrażenie. Nagle zrozumiał, że tamtemu jest wszystko jedno, co się dalej stanie. On po prostu wykonywał zlecone przez kogoś zadanie i robiłby to z identycznym zaangażowaniem, niezależnie od tego, czy polegałoby na wyniesieniu śmieci, czy topieniu kociąt.

Kiedy mężczyzna w masce ponownie się nad nim pochylił, łapiąc go za szyję, Chłopiec szarpnął się w nie do końca udawanym przerażeniu. Tamten był silny, zbyt silny, by Chłopiec mógł się wyrwać, nawet gdyby zezwalał na to scenariusz. Mężczyzna puścił go na chwilę, po czym podniósł go i rzucił na stół, przyciskając mu twarz do zimnego blatu.

— Patrz — wysyczał mężczyzna. — Zanim zdechniesz, patrz.

I wtedy ją zobaczył — dziewczynę o ciemnych włosach i niewiarygodnie pięknej twarzy. Stała w grupie widzów, wysoka i spokojna. Przez chwilę patrzył jej prosto w oczy, a w duszy narastało mu poczucie dziwnego zadowolenia. Chciałby jej wykrzyczeć prosto w tę piękną twarz: To przez ciebie, to przez ciebie naprawdę umieram! Chciałby zobaczyć, jak mina dziewczyny się zmienia, gdy zawiodą próby reanimacji, gdy sobie uświadomi, że Chłopiec już nigdy nie będzie z nią siedział przy stole w niewielkim barze.

I wtedy nagle dostrzegł, że dziewczyna się uśmiecha — niesamowitym, tryumfalnym uśmiechem drapieżnika. W jej oczach dostrzegł niezwykłe uniesienie i zrozumiał, że ona już wie. Wreszcie sobie przypomniał, gdzie widział ją wcześniej — pół roku temu, gdy dusił go tamten obrzydliwy, spocony grubas. Stała wtedy pomiędzy widzami z rękoma założonymi na piersi.

Szarpnął się gwałtownie, próbując się wyrwać, targnięty nagłym przerażeniem. Mężczyzna chwycił go mocniej za gardło, naciskając kolanem na jego pierś. Chłopiec machał rozpaczliwie rękoma, uderzając na oślep, próbując dosięgnąć twarzy tamtego. W tej ostatniej chwili – pełnej bólu i rozpaczy – uświadomił sobie, że nie jest samobójcą i niczego nikomu nie udowodni. Że został podle oszukany. Bo M. Rodin istotnie znalazła sposób na dokonanie morderstwa doskonałego.

Radomir Darmiła




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Radomir Darmiła „Czarbrończyni”
Opowiadania Radomir Darmiła - 18 sierpnia 2017

Przekaz był tak silny, tak gwałtowny i nagły, że Armelia zatoczyła się…

Agnieszka Hałas „Pokłosie pewnego bankructwa”
Opowiadania Agnieszka Hałas - 5 września 2017

Niniejsze opowiadanie to świetna okazja do zaznajomienia się z głównym bohaterem cyklu…

Tomasz Kaczmarek „W imię ojca i syna”
Opowiadania Tomasz Kaczmarek - 18 sierpnia 2023

Z racji przypadającej 550. rocznicy urodzin polskiego wybitnego astronoma, matematyka, prawnika, lekarza…

Komentarze: 1

  1. Jakub Duszak pisze:

    Wow. Super tekst. Odkryłem pana Darmiłę w ostatnim NF i muszę przyznać, że obydwa teksty super pomysłowe. Zaraz ściągnę drugi fahrenheitowy i pozostanie już tylko czekać na tę obiecaną powieść ;)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit