Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Rafał Babraj „Czarny Henio”

Opowiadania Rafał Babraj - 31 lipca 2014

powstanie-2W przeddzień siedemdziesiątej rocznicy wybuchu powstania warszawskiego przypominamy opowiadanie Rafała Babraja „Czarny Henio”. Postać Henia to oczywiście fikcja literacka… ale obyśmy już nigdy nie musieli zastanawiać się, czy i my nie mamy swojego człowieka o czarnych oczach.

 

Strzelec wyborowy wstrzymał oddech. Gdzieś poniżej, między ruinami kamienic, dostrzegł ruch. Wiedział, że zaraz ktoś tam na dole, na ulicy, zatoczy się, zegnie w pół, upadnie.

Zanim echo ostrego trzasku łamiącego ciszę na dobre wybrzmi w zawalonych ścianach, a koledzy trafionego zorientują się, co się stało, może zdąży powalić kolejnego. Leżąc na poddaszu zrujnowanego domu, miał doskonały widok na okolicę, sam pozostając przy tym niewidoczny.

Ofiary dotarły do końca budynku i teraz musiały przeskoczyć na drugą stronę ulicy. To była jego szansa. Wziął głęboki wdech i zastygł w bezruchu.

Pierwsza ruszyła kobieta. Biegła szybko, pochylając się nisko nad ziemią. Przepuścił ją. Następny na jezdnię wszedł mały chłopiec w podartym, za dużym ubraniu. Umorusany i wychudzony, zatrzymał się nagle i spojrzał w stronę strzelca.

To było jak fizyczne uderzenie. Niemiecki żołnierz zamarł w zaskoczeniu i – nie wierząc własnym oczom – patrzył, jak chłopiec unosi dłoń i macha do niego.

Nim otrząsnął się z osłupienia, nim ponownie zbliżył oko do celownika i pociągnął za spust, nim pocisk rozsadził wątłą klatkę piersiową dzieciaka, powietrze przeszyła seria wystrzałów. Żołnierz poczuł tylko, jak nawałnica ołowiu rozrywa mu plecy.

***

Lufa stena dymiła lekko. Błysk uniesienia w oczach trzymającego go chłopaka nie zgasł jeszcze, a ciemne włosy, zazwyczaj zaczesane gładko do tyłu, opadły niesfornymi kosmykami na wysokie czoło. Ostry nos i zaciśnięte wąskie usta sprawiały, że ta młodzieńcza twarz tchnęła zawziętością przywodzącą na myśl okrucieństwo.

Trzymał broń nieregulaminowo, za wystający z boku magazynek. Jak zawsze, gdy pozwalał się ponieść emocjom. Podszedł do zwłok i kopnął je. Zdecydowanie mocniej niż wymagało tego upewnienie się, że wróg nie żyje. Schylił się i zabrał broń, amunicję, a także płaszcz i buty zabitego. Wyjął nóż i zrobił kolejne nacięcie na kolbie „rozpylacza”. Wiedział, że gdyby kiedyś wpadł w ręce przeciwnika, naznaczona w ten sposób broń zapewniłaby mu przed śmiercią masę bólu i cierpienia, nie mógł jednak się powstrzymać. Wykończyli już piątego „gołębiarza”. Dla Henryka nie była to bynajmniej piąta ofiara.

***

Nagły podmuch wiatru gwałtownie zaszeleścił gałęziami drzew. Henryk wzdrygnął się i rozejrzał, wypatrując w ciemności między mogiłami i krzyżami przyczajonych kolegów. Zbliżała się dziesiąta wieczór. Na cmentarzu wilanowskim zebrały się już wszystkie grupy. Zaraz powinni ruszyć na akcję. Henryk, zwany też w oddziale Czarnym albo Czarnym Heniem, ze względu na ciemną karnację i kolor włosów, czuł narastającą mieszaninę nerwowości, ekscytacji i strachu. Był przekonany, że wszyscy jego towarzysze mają takie samo wrażenie, lecz spokoju nie dawało mu inne uczucie, które żarzyło się gdzieś na dnie serca.

Podniecenie… ale niosące ze sobą dziwny posmak. Palce zabębniły wesoło po spoczywającym w dłoniach stenie. Czy to radość? Na myśl o tym, że zaraz wyruszą, aby zabijać, wezbrało w nim uniesienie, jakiego jeszcze nigdy nie doznał. Owładnięty tą przemożną emocją zapomniał się na tyle, że pozwolił sobie na swobodny gwizd. W jego stronę natychmiast skierowały się karcące spojrzenia kolegów. A on jeszcze dobitniej zdał sobie sprawę, że nie jest taki jak oni.

Przed akcją toczyli długą dyskusję, której natura pozostawała dla niego całkowicie niezrozumiała. Ich misja miała być prosta: uderzyć na wioskę pod Wilanowem. Jej mieszkańcy, w większości niemieccy koloniści, zakatowali niedawno kilku chłopaków, którzy zabłądzili podczas ćwiczeń w terenie. Jednak w jego kolegach obudziło się sumienie. Zabijać cywili? Zniszczyć całą wioskę? To się nie godzi, tak nie może być.

On nie miał takich oporów. Wtedy po raz pierwszy przemknęło mu przez myśl, że może nie pasuje do rówieśników. Ostatecznie zmieniono im rozkazy. Mieli zaatakować posterunek żandarmerii i stacjonujących w pałacu wilanowskim niemieckich lotników. Jemu było wszystko jedno.

Z zamyślenia wyrwał go błysk latarki. To dowodzący akcją Giewont dawał znać, że już czas. Cztery grupy ruszyły w noc. Oddział Czarnego Henia miał się zająć posterunkiem żandarmerii ulokowanym na drodze do Powsina. W całkowitej ciszy zbliżali się do sztrajfy.

Wybuch!

– Co się dzieje? – syknął ktoś.

– Słup telegraficzny – padła odpowiedź.

– Za wcześnie! Oddział nie zajął jeszcze pozycji.

I nagle noc eksploduje hukiem wystrzałów. Z posterunku gęsto sypią się kule. Chłopaki padają na ziemię i odpowiadają ogniem.

Henryk naciska spust i czuje, jak karabin drży w jego mocnym uścisku. Widzi rozświetlone smugi śmigających pocisków rąbiących ściany budynku. Cały świat przestaje istnieć. Dostrzega ruch w jednym z okien, kieruje lufę w tamtą stronę i ponownie naciska spust. Jest ciemno, lecz cień zwija się w gwałtownym ruchu, a Czarny jest pewien, że trafił. Ależ to uczucie!

Nagle ktoś zrywa się do biegu. Niesie… Kanister? Nie widać dokładnie. Dokoła jasnymi rojami przelatują kule. Leci granat, huk eksplozji sprawia, że ogień Niemców na chwilę słabnie. Henryk pruje w okna, nie szczędząc amunicji, żeby nie pozwolić im na wznowienie ostrzału.

W jednej chwili robi się jasno. Gdzieś za posterunkiem gwałtownie buchają w niebo wysokie płomienie. To ten genialny szaleniec z kanistrem! Rozlał benzynę. Efekt jest piorunujący! Ukrywający się dotąd w ciemności żandarmi są widoczni jak na dłoni. Czarny Henio niczym zahipnotyzowany wpatruje się w tańczący ogień. Niemcy jeden po drugim padają od kul, oczy chłopaka rozszerzają się w wyrazie wszechogarniającej euforii, a na twarz wypełza szeroki uśmiech. Strzela, aż opróżnia magazynek.

***

W umówionym punkcie czekali na niego Irka i mały Miki. Dwudziestoletnia kobieta kryła się za resztkami zawalonej ściany, ściskając w ręku niezawodnego visa. Ciemnoblond włosy miała splecione w długi warkocz opadający na plecy. Brudna sukienka w białe prążki dawno już nadawała się tylko do wyrzucenia, lecz Irka lubiła sukienki, a ta była jedyną, jaką miała. Miki, mały Żyd, siedział obok niej, uzbrojony w procę. Miał nie więcej niż dziesięć lat, śniadą karnację i duże ciemne oczy. Jego ręce były tak chude, że dorosły mężczyzna bez problemu mógłby je obie objąć dłonią. Przeżył zagładę getta.

Gdy nisko pochylony Henryk przecinał ulicę, usłyszeli huk pojedynczego wystrzału. Doskonale wiedzieli, że to Tadeusz, najstarszy z ich małego oddziału, kryje się nieopodal i ubezpiecza akcję. Miał oko, którego mogliby mu pozazdrościć najlepsi strzelcy wyborowi. Z tego, co wiedzieli, połowę życia spędził w Afryce, organizując safari dla bogatych Europejczyków.

Czarny schował się za rumowiskiem, a chłopiec od razu rzucił się do niego.

– Henio! – pisnął z miłością w głosie.

Irka spojrzała, ciekawa, jak zareaguje były powstaniec. Ten spuścił wzrok na swoją dłoń i po chwili wahania położył ją na głowie Mikiego. Niezręcznym ruchem potargał czarną czuprynę.

Dziewczyna skinęła głową. A więc udało im się kolejny raz. Wypuściła powietrze z głośnym westchnieniem, czując, jak znika nerwowe napięcie. Niezwykłym byli oddziałem, chyba jedynym takim w Warszawie. Żadne z nich nie nadawało się do tego, by służyć stolicy w zorganizowanych strukturach Armii Krajowej. Wszyscy oni byli bowiem na swój sposób skrzywieni.

***

 

Irka leżała owinięta w kołdrę i przyglądała się młodemu mężczyźnie ubierającemu się w niemiecki mundur. Zastanawiała się już nieraz, co czuje do tego chłopaka, raz po raz płacącego jej przyzwoite pieniądze, aby móc spędzić z nią noc. W kamienicy prowadzonej przez węgierskiego Żyda, który sobie tylko znanym sposobem dogadał się z okupantami, przyjmowało Niemców jeszcze kilka innych dziewczyn, lecz ten zawsze wybierał ją.

Był inni niż pozostali. Miała prawo tak twierdzić, ponieważ od momentu wybuchu wojny spała już z wieloma Niemcami. Przychodzili głównie po to, aby się wyżyć, odreagować. Często brutalni i gwałtowni, kiedy się już nią zadowolili. W najlepszym wypadku po wszystkim traktowali ją jak powietrze.

Ale nie ten. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że przychodzi do niej po coś innego. Podczas rozmowy był zawsze miły i uprzejmy, podczas stosunku – delikatny i niemal czuły. Nigdy nie zrobił jej krzywdy. I zawsze zostawiał więcej pieniędzy niż żądała.

A ona patrzyła, zastanawiając się, co do niego czuje, i złościła się. Co do pozostałych nie miała wątpliwości. Jej uczucia były lustrzaną reakcją na to, jak oni traktowali ją. Pogarda, obrzydzenie, nienawiść.

Ale jego nie mogła znienawidzić… Był jak pręt wetknięty w tryby jej mechanizmów obronnych, zakłócający ich funkcjonowanie. Próbował traktować ją miło, okazywać szacunek. Ale ona nie rościła sobie prawa do szacunku. Pieprzyła się z Niemcami i tylko siebie samą nienawidziła bardziej niż ich. Gardziła swoją słabością, brakiem kręgosłupa moralnego. A oni gardzili nią. To był spójny obraz, a ten młody głupiec, którego wojna rzuciła do Warszawy, robił wszystko, aby go zepsuć. Pokazywał jej, kim mogłaby być, jakiego traktowania mogłaby oczekiwać… Gdyby nie była kurwą. A ona nie mogła tego znieść. I fakt, że jeszcze przed wojną straciła matkę, a niedostępny, surowy ojciec, z którym nie potrafiła nawiązać bliższych relacji, zginął we wrześniu 1939 roku, nic a nic nie znaczył.

Miała wtedy piętnaście lat, mogłaby się usprawiedliwiać, mówiąc, że w okupowanej Warszawie żyło się bardzo ciężko. Nie miała dokąd pójść ani co jeść. Podobała się chłopcom, więc… W końcu każdy orze, jak może, prawda? Traktowała takie myśli jak użalanie się nad sobą, a ona nie miała prawa się użalać. Była niemiecką dziwką i zasłużyła sobie na ten przeklęty los.

Gdy któregoś dnia stanęła nad zakrwawionym łóżkiem, spoglądając na zwłoki młodego Niemca i jego zastygłą w wyrazie zdumienia twarz, ból ścisnął jej serce tak mocno, że aż upadła na kolana. Wypuściła z dłoni nóż, którym zadała kilka pchnięć. Wstrząsnęło nią łkanie, lecz nie uroniła ani jednej łzy.

***

Siedzieli w jednym z opuszczonych mieszkań na Starym Mieście. Za oknem tylko od czasu do czasu dało się słyszeć terkot karabinów. Noce zawsze były spokojniejsze niż dni, pozwalały złapać oddech. Zwłaszcza na początku powstania. Pełni entuzjazmu mieszkańcy próbowali nawet organizować potańcówki, korzystając z okruchów wolności. Tak, noce były spokojniejsze. Do niedawna – pomyślał Henryk, czyszcząc stena.

Zbliżał się trzeci tydzień walk i Niemcy coraz mocniej brali się do roboty. Wola już dawno była w rękach hitlerowców i teraz cała ich uwaga skupiła się na Starówce. Włączyli do walk miotacze min, zwane przez mieszkańców stolicy ryczącymi krowami lub grającymi szafami. Bombardowania przybrały jeszcze na sile, a oddziały niemieckie zaczęły działać również w nocy. Takie przynajmniej słuchy chodziły wśród stłoczonej w piwnicach ludności Warszawy. Sami powstańcy też byli bardziej nerwowi. Kilka załóg pełniących nocną wartę przepadło w tajemniczych okolicznościach, członków niektórych patroli znaleziono straszliwie zmasakrowanych.

Henio domyślał się, że przeciwnik sprowadził żołnierzy świetnie wyszkolonych do nocnych walk, których zadaniem było szerzyć terror i zdobyć przewagę psychologiczną nad powstańcami, zasiać w ich sercach wątpliwości, strach, przerażenie.

Nawet się temu nie dziwił. W końcu on sam ze swoim małym samozwańczym oddziałem starał się robić właśnie coś podobnego.

Jeszcze u początków zrywu, gdy służył w AK, do momentu, w którym zawalona kamienica uwolniła go od krępujących więzów posłuszeństwa, często słyszał, że dobrze ulokowany strzelec wyborowy bywa bardziej użyteczny niż czołg. Podzielał ten pogląd, dlatego gdy cudem uniknął śmierci, postanowił nie wracać do szeregów, tylko na własną rękę zacząć polowanie na niemieckich snajperów.

Dzisiaj zabili piątego. Wyszkolenie strzelca wyborowego nie było zadaniem łatwym, zresztą tak samo jak pozbawienie go życia. Henio pewnie już dawno byłby trupem, gdyby nie grupka ludzi, jakich los postawił na jego drodze.

Mały Miki, który spał teraz zawinięty w koc, Tadeusz obserwujący obecnie okoliczne ulice oraz Irka. Patrząca na niego właśnie w tej chwili.

– O czym myślisz?

Wzruszył ramionami.

– Miki cię ubóstwia – zagadnęła, przerywając przeciągającą się ciszę. – Najchętniej nie odstępowałby cię na krok – dodała, spoglądając na śpiącego chłopca.

– Do czego zmierzasz? – odezwał się w końcu.

– Pamiętam, jak go przyniosłeś. Dlaczego właśnie jego postanowiłeś uratować? W mieście są przecież setki sierot błąkających się po ulicach.

– Z tego samego powodu, dla którego pomogłem tobie – odpowiedział. Spojrzał w jej oczy. Były niebieskie i właśnie rodziło się w nich zrozumienie. Nie musiał mówić nic więcej, bo Irka już doskonale wiedziała, jaki jest wspólny mianownik ich grupy.

Śmierć.

***

Ludzie stali rozciągniętym szeregiem pod ścianą kamienicy. Wystraszeni i zrezygnowani. Kilkanaście osób, zarówno mężczyzn, jak i kobiet oraz dzieci, które siłą wyciągnięto z mieszkań i wywleczono na ulicę. Bogu ducha winni mieszkańcy Woli jako pierwsi mieli zapłacić własną krwią za zryw Warszawy.

Hitlerowców było trzech. Twarze wykrzywione w złych, okrutnych uśmiechach. Zwykłe bandziory, mordercy, nie żołnierze. Najprawdopodobniej z brygady SS Dirlewangera, złożonej z kryminalistów, którzy zdążyli już zasłynąć brutalnością. Pozostali członkowie oddziału rozeszli się po sąsiednich budynkach, szukając ukrywających się ludzi. Rabowali przy tym mieszkania, gwałcili kobiety, granatami wypędzali nieszczęśników szukających schronienia w piwnicach.

Byli w wyraźnie dobrych nastrojach. Jeden z nich puścił serię z karabinu po bruku, zmuszając przerażonych ludzi do gwałtownych podskoków. Gdy pocisk rykoszetem zranił w nogę starszą kobietę, wybuchnęli gromkim śmiechem. Rozbawieni, nie zauważyli, że z bramy znajdującej się gdzieś z tyłu kamienicy cicho jak kot wychynęła mała postać. Skulona plamka przebiegła ulicę i zatrzymała się tuż za plecami hitlerowców. Stojący pod ścianą ludzie zamarli. Nagle chudy, brudny chłopiec spuścił spodnie i zaczął sikać esesmanowi na nogawkę. Ten zorientował się dopiero po chwili, a wyraz jego twarzy sprawił, że sterroryzowani warszawiacy zareagowali irracjonalnym, nerwowym chichotem.

Żołnierz obrócił się gwałtownie z wściekłym grymasem na twarzy.

Powietrze przeszyła seria z karabinu.

Niemiec padł martwy. Po chwili kule dosięgły jego zdezorientowanego kamrata. Trzeci, spanikowany, zaczął strzelać na oślep. Zdążył trafić kilkoro ustawionych pod ścianą ludzi, zanim sam zginął.

Z zaułka wypadł mężczyzna z biało-czerwoną opaską na ramieniu. W biegu porwał na ręce oszołomionego chłopca i zniknął za zakrętem.

***

 

Tadeusz siedział przy oknie na poddaszu opuszczonej kamienicy i rozmyślał, gładząc mechanicznie przetykaną siwymi włosami brodę. Miał się nad czym zastanawiać, więc nie przeszkadzała mu samotność. Przez ponad czterdzieści lat popełnił wiele błędów, dzięki którym zdobył wiele życiowej mądrości, jednak najwidoczniej niewystarczająco dużo, aby zrozumieć, że rozdrapywanie starych ran i zadręczanie się nie prowadzi do niczego dobrego.

Na ulicy było ciemno i spokojnie. Za chwilę miał zmienić go na posterunku Henryk. Rzadko spędzali czas razem, zawsze jeden z nich ubezpieczał pozostałych, w myśl zasady, że ostrożności nigdy za wiele. Był też inny powód, być może nawet ważniejszy. Tadeusz zrozumiał, kim w istocie jest jego kompan, a Czarny bardzo szybko to zauważył…

– Coś ciekawego? – zapytał Henio.

Serce Tadeusza zabiło gwałtowniej, a on sam prawie podskoczył w miejscu. Musiał za bardzo zatopić się we wspomnieniach, skoro pozwolił się tak zaskoczyć.

– Spokojnie.

– Zmienię cię, idź na dół. Irka zrobiła coś do jedzenia.

Tadek podniósł się z głośnym stęknięciem, zbyt długo siedział w jednej pozycji.

– Byłeś powstańcem – bardziej stwierdził niż zapytał. – Dlaczego nie wróciłeś do oddziału?

Czarny zajął jego miejsce przy oknie i położył broń na kolanach. Zapatrzył się na płonącą niedaleko kamienicę. Wydawało się, że zbył to pytanie milczeniem. W końcu jednak zabębnił palcami o lufę stena i przeniósł spojrzenie na rozmówcę.

– Mój oddział przestał istnieć, a pozostali myślą, że nie żyję. Tak jest lepiej.

– Dlaczego? Coś was podzieliło?

W odpowiedzi mężczyzna westchnął, jakby znudzony.

– Po co te podchody, Tadziu? – zapytał z podejrzaną dobrodusznością. – Przecież dobrze wiem, co o mnie myślisz. Wiem też, że i ty masz krew na rękach. Dostrzegasz prawdę w moich oczach, tak samo jak ja widzę ją w twoich. Obaj jesteśmy zabójcami.

Zaległa cisza.

Myśliwy nie spodziewał się tak otwartego postawienia sprawy. Przez chwilę ważył w milczeniu usłyszane słowa. W końcu pokręcił głową.

– Nie. Nie jesteśmy tacy sami. To prawda, że mam na rękach krew, również niewinnych. Ale teraz walczę i zabijam za sprawę. Ty zabijasz dla siebie. Gdyby nie powstanie, i tak byś to robił.

Henio wydął wargi i wzruszył ramionami, w teatralny sposób demonstrując, że nie ma nic na swoją obronę.

– Poznałeś moją tajemnicę. – Uśmiech, który zadrgał na jego ustach, poraził Tadeusza.

– Posłuchaj – wycedził myśliwy, próbując się opanować. – Musimy być bardziej ostrożni.

– Bardziej ostrożni?

– Zlikwidowaliśmy już kilku snajperów, ale nie możemy atakować z taką brawurą. Niemcy zaciskają pętlę. Coraz trudniej przemieszczać się po Starym Mieście.

– Coś wymyślę.

Beztroska w głosie byłego powstańca wyprowadziła Tadka z równowagi.

– Może wystawisz chłopca na przynętę, tak jak dzisiaj? – zapytał zjadliwie.

– Może.

– Słuchaj, sukinsynu, to co zrobiłeś… – Myśliwy mówił przez zaciśnięte zęby, przez chwilę szukał odpowiednich słów.– Jeśli Mikiemu albo Irce coś się stanie przez ciebie… zabiję cię. Przysięgam, że cię zabiję.

– Uczciwe postawienie sprawy. – Czarny Henio wytrzymał spojrzenie rozmówcy.

Tadeusz minął go bez słowa i zszedł na dół.

Henryk został na poddaszu sam.

Płonąca w oddali kamienica zawaliła się z hukiem.

***

– Heniek, kurwa, co to miało być! – wściekał się dowódca.

– To byli Niemcy – odpowiedział spokojnie Henryk.

– To byli nasi jeńcy! Miałeś ich pilnować, a nie rozstrzelać!

– Oni nie mają dla nas litości.

– Ale my nie jesteśmy tacy jak oni! Jeśli zaczniemy tak postępować, cała ta walka, całe to powstanie straci sens. Bo wtedy oni już wygrali, nie rozumiesz tego?!

Czarny przyglądał się dowódcy kompanii. Jego pokryta smugami brudu twarz, na której widać było trudy ostatnich zmagań, nabiegła krwią. Podkrążone z niewyspania oczy błyszczały ze wzburzenia. Oddychał głęboko, próbując się uspokoić. W końcu udało mu się opanować drżenie głosu.

– Odpowiesz za to. Odmaszerować! – rozkazał.

Henryk skinął tylko głową i obrócił się na pięcie. Ruszył ku wyjściu z piwnicy, w której odpoczywała prawie cała ich kompania. Na schodach zatrzymał się jeszcze i spojrzał na kolegów, lecz żaden z nich nawet nie odprowadził go wzrokiem. Wpatrywali się uparcie w podłogę, jakby było im… wstyd?

Nie rozumiał tego. Dzielił z nimi trudy walki, głód i ogromne zmęczenie. Razem zabili wielu Niemców i nagle jeden incydent wszystko zmienił. Być może różnili się bardziej, niż sądził.

Wyszedł na pogrążoną w chaosie ulicę. Powstańcy i cywile biegali w tę i z powrotem, nawołując, by każdy szukał schronienia. Kilka budynków płonęło. Na niebie zamajaczyły sylwetki sztukasów. Były blisko, nurkowały tuż nad jego głową.

Eksplozja rzuciła Henrykiem o bruk. Z trudem złapał oddech, piszczało mu w uszach. Podniósł się i spojrzał na kamienicę, w której kwaterował jego oddział. Budynek był już tylko kupą gruzu.

Czarny Henio rozejrzał się dokoła. W panującym chaosie nikt nie zwrócił na niego uwagi. Nie przyszło mu do głowy, aby ratować kolegów. Wstał, i słaniając się na nogach, odszedł – byle dalej.

***

Nieopodal budynku, w którym się ukryli, znajdowała się wysunięta placówka AK. Powstańcy już od kilku dni skutecznie odpierali stamtąd ataki nieprzyjaciela, uniemożliwiając mu dalszą ofensywę.

Stare Miasto stanowiło dla Niemców ciężki orzech do zgryzienia. Rzucili do boju wszystko, co mieli: czołgi, goliaty, miotacze min. Jeśli dodać do tego naloty, można uzyskać przybliżony obraz piekła, które zgotowali Warszawie. Mimo to mijał już trzeci tydzień walk, a ataki hitlerowców wciąż rozbijały się jak fale o skalisty brzeg.

Jednak ostatnio wśród tłoczących się w piwnicach i na podwórkach mieszkańców stolicy coraz częściej chodziły słuchy o oddziale nieprzyjaciela, który pod osłoną nocy masakrował powstańcze punkty oporu. Henryk był ciekaw, jakie metody stosują hitlerowcy, że udaje im się zaskoczyć obsadzone przez żołnierzy pozycje.

Wtem coś przemknęło chodnikiem. Wśród ciemności spod ściany jednej z kamienic oderwał się jakiś kształt. Ruch był tak szybki, że Czarny Henio w pierwszej chwili pomyślał, że to przywidzenie spowodowane zbyt długim wpatrywaniem się w ulicę. Podniósł broń do oka i zastygł w bezruchu. W nocy nie brakowało ludzi, którzy przekradali się ruinami miasta. Zmieniający pozycje powstańcy, mieszkańcy poruszający się specjalnymi trasami, prowadzącymi przez podwórza i piwnice. Jeśli ktoś znał dobrze ich rozkład, mógł w miarę bezpiecznie przedostać się do różnych punktów dzielnicy. Zalegający pod kamienicą cień ożył ponownie. Takie przynajmniej wrażenie odniósł Henryk. Tajemnicza postać dotarła do węgła, zatrzymała się i po chwili błyskawicznie przeskoczyła kolejną ulicę. Biegła w stronę wysuniętej placówki powstańców…

Czarny poderwał się jak oparzony i wręcz sfrunął po schodach. Najchętniej pognałby środkiem ulicy wprost za nieuchwytną postacią, lecz zdołał zdusić w sobie tę szaloną pokusę. Ruszył przygarbiony wzdłuż budynku, kryjąc się w cieniu i przeskakując od osłony do osłony. Obudził się w nim instynkt łowcy. Czuł podniecenie, a serce waliło mu jak oszalałe.

Zwolnił nieco, gdy znalazł się o jedną przecznicę od pozycji powstańców. Zbliżał się do linii frontu, więc musiał zachować szczególną ostrożność. Wtedy usłyszał przerażający krzyk, a potem wystrzały. Instynktownie zaczął biec. Z niemieckich stanowisk po drugiej stronie ulicy, wystrzeliły flary. Zrobiło się jasno jak w dzień. Henryk znalazł się na widoku, ułamek sekundy później okna budynków rozbłysły wystrzałami. Jedna z kul świsnęła mu tuż obok ucha, jednak szczęśliwie dotarł do kamienicy.

– Swoi! Nie strzelać! – krzyknął jeszcze i runął do środka. Potknął się. W padającym z zewnątrz blasku dostrzegł ciało. Na młodej twarzy powstańca zastygł wyraz zaskoczenia. Miał poderżnięte gardło. Czarny poczuł się tak, jakby wpadł w trans. Nie wiedział, jak znalazł się w następnym pomieszczeniu, w którym ktoś dokonał prawdziwej masakry.

Na podłodze leżało kilka rozrzuconych bezładnie ciał, ściany podziurawione były jak sito, a w powietrzu ciągle unosił się zapach prochu. Jeden z chłopaków żył jeszcze, oddychał ostatkiem sił, rzężąc cicho. Henio syknął, rejestrując przelotnie, że sparzył się w rękę o lufę stena.

Kolejne wystrzały dobiegły gdzieś z góry. Henryk zostawił konającego mężczyznę i pobiegł na piętro. Ogłuszający huk! Granat? Pędził na łeb, na szyję, sadząc po kilka schodków. Podążał za odgłosami walki. Jednak wszystko ucichło po chwili równie nagle, jak się zaczęło.

Czarny zwolnił. Przeszedł przez dwa pokoje, ostrożnie stawiając kroki, aby się nie pośliznąć. Nie zwracał uwagi na ciemne bryzgi na ścianach, wyczuwając podświadomie, że tuż obok jest…

…wysoki mężczyzna klęczał tyłem do wejścia. Był postawny, lekko przygarbiony. Tyle tylko dało się zauważyć na pierwszy rzut oka. Przeszukiwał kieszenie zabitego żołnierza, zapewne dowódcy oddziału. W pokoju leżały jeszcze zwłoki dwóch łączniczek.

Henryk upajał się chwilą. Czuł rozkoszny ciężar stena w dłoni, a przed sobą miał niczego nieświadomą ofiarę. I to nie byle jaką ofiarę! Właśnie takie momenty napawały go euforią, dla nich żył. Wiedział, że nie może chybić. Powoli nacisnął spust.

Pociski zasypały hitlerowca. Czarny widział, jak kule uderzają w plecy, rozdzierając ciało wroga. Trafiony wygiął się jak struna i ryknął przeszywająco, podrywając się na równe nogi. Henio nieraz już widział, jak umierają ludzie. Zazwyczaj nie zachowywali się w ten sposób. Chyba że wcale nie zamierzali umierać.

Niemiec odwrócił się błyskawicznie i skoczył do ataku. Kolejna seria z pistoletu maszynowego osadziła go jednak na miejscu. Mężczyzna warknął gniewnie, ukazując przerażające, spiłowane zęby. Jego twarz zdobiły linie tatuażu, zdające się poruszać jak kłębowisko węży. Nieruchome były jedynie oczy. Czarne, potworne oczy.

Henio w pierwszej chwili poczuł konsternację. I coś, czego do tej pory nigdy jeszcze nie miał okazji zaznać. Czy to strach?

Nie spuszczając wzroku z przeciwnika, sięgnął po filipinkę i wyciągnął zawleczkę. Odsłonił zęby w złym, wilczym uśmiechu.

Granat potoczył się po podłodze…

Mężczyzna odpowiedział okrutną parodią uśmiechu.

– Nie możesz mnie zabić – powiedział, po czym rzucił się do okna. Eksplozja wstrząsnęła budynkiem.

***

Henryk wyskoczył przez okno od strony podwórza, aby nie nadziać się na niemiecki ogień. Dzwoniło mu w uszach, miał problemy z zachowaniem równowagi. Wylądował niezdarnie, lecz na szczęście nic sobie nie zrobił. Słyszał już biegnących powstańców. Kiedy zobaczą, co tam się stało, zatrzymają go i zabiorą na przesłuchanie. A wtedy odkrycie jego tożsamości i kara za dezercję będzie kwestią czasu.

Mocne ramię zacisnęło się na jego szyi i pociągnęło w mrok zalegający pod ścianą sąsiedniej kamienicy. Henio próbował się wyrwać, lecz był zbyt oszołomiony i zaskoczony, aby skutecznie przeciwstawić się napastnikowi. Oczami wyobraźni zobaczył wytatuowaną twarz o czarnych oczach i ustach rozciągniętych w lodowatym uśmiechu.

– Zamknij się i uspokój. – Zabrzmiało jakoś znajomo. – Słyszysz? Za mną! Biegiem!

Ucisk zelżał i Henio mógł zaczerpnąć powietrza. Odwrócił się i zobaczył masywną postać Tadeusza. Myśliwy przeszedł kilka kroków pod ścianą budynku, po czym przykucnął i zapukał w niewielkie okienko. Pojawiła się w nim mała główka.

– Miki? – zdziwił się Czarny Henio.

– Właź – polecił starszy mężczyzna.

Mieli trochę problemów z przeciśnięciem się przez wąski otwór, zwłaszcza mocniej zbudowany Tadek, lecz ostatecznie zdążyli się ukryć. W ciszy, przejęci, obserwowali buty przebiegających żołnierzy, nie mając pewności, czy aby przypadkiem nie zostali zauważeni. Dopiero po dłuższej chwili myśliwy odetchnął głęboko i spojrzał z ulgą na chłopca.

– Dobra robota – powiedział, czochrając Mikiego po czuprynie.

– Co wy tu robicie? – zapytał Henryk, pocierając obolałą szyję.

Głos wciąż mu chrypiał po brutalnym chwycie Tadeusza.

– Widziałem, że lecisz gdzieś jak szalony, więc pobiegłem za tobą. Ale Niemcy zaraz zaczęli pruć. Musiałem pryskać z ulicy. Gdyby nie Miki, już by nas mieli. Mały zna tu chyba każdy zakamarek.

– Zanim odszedłem z AK, chłopak służył w Zawiszakach. Roznosił pocztę i ganiał po mieście.

– To by sporo wyjaśniało. A co ty tu robisz. Co tam się stało?

– A co się miało stać? Niemcy zaatakowali.

– Tak mówisz?

– Tak mówię.

– I żadnego trupa przed budynkiem? Nikogo nasi chłopcy nie ustrzelili?

– Najwyraźniej – burknął niechętnie Henio.

– Posłuchaj. Nie chcesz, to nie mów. Ale uratowaliśmy ci tyłek i słowo wyjaśnienia to chyba niezbyt wiele w zamian?

– Proszę bardzo. W domu był jeden Niemiec. Tylko jeden. Nie licząc kilkunastu ciał powstańców. Zabił ich, wszystkich. Wpakowałem mu serię z rozpylacza w plecy, a on… jemu nic. Jakby nic sobie z tego nie robił!

– Jeden Niemiec? Jak to możliwe?

– Nie wiem. Potem poczęstowałem go filipinką, a skurwysyn, jak gdyby nigdy nic, wyskoczył przez okno…

– Moment – przerwał mu Tadeusz. – Obserwowałem front budynku w momencie eksplozji i nie widziałem, żeby ktoś z niego wychodził. Nie mówiąc już o wyskakiwaniu przez okno.

– Mówię ci, że wyskoczył! – krzyknął ze złością Czarny Henio.

Tadeusz przyglądał mu się spod przymrużonych powiek.

– Wracajmy – powiedział w końcu. – Może go po prostu przeoczyłem – dodał pojednawczo, lecz wyraźnie nie był przekonany. – Może go przeoczyłem.

Dopiero następnego dnia były powstaniec zauważył, że ma coś w kieszeni. Była to zakrwawiona legitymacja AK. Nie miał pojęcia do kogo należała ani skąd się tam wzięła.

***

 

Żar lał się z nieba. Słońce majaczyło wysoko ponad horyzontem, zalewając rozległą sawannę oślepiającym blaskiem. Powietrze nad rozciągającą się daleko jak okiem sięgnąć równiną zdawało się drgać pod wpływem niemiłosiernego gorąca. Tadeusz czuł, że ubranie klei mu się do ciała. Dawno już się do tego przyzwyczaił. Duża kropla potu ściekła mu po skroni.

Znacznie gorzej trzymali się jego goście, którzy nie posłuchali rad i ubrali się zupełnie nieadekwatnie do pogody. Twarde oblicze niemieckiego oficera wykrzywił grymas niezadowolenia.

– Długo jeszcze? – zapytał ostro.

– Proszę o cierpliwość, pułkowniku – odpowiedział po niemiecku Tadeusz.

Cały czas uważnie lustrował rozciągające się dokoła wysokie trawy. Na chwilę tylko oderwał od nich wzrok, by spojrzeć z wyrzutem na sir Adama Lanchestera, brytyjskiego dyplomatę, wygodnie ukrytego w cieniu rozłożonego parasola.

Tadeusz pracował u Anglika już kilka lat, zabierając na safari jego gości. Nie narzekał. Pieniądze były bardzo dobre, traktowanie również. A jedyne, co musiał robić, to polować. To akurat Polak miał we krwi, jako że jego ojciec też był myśliwym.

Kilku czarnoskórych służących próbowało nagonić zwierzynę. Niemiec wiercił się i prychał z dezaprobatą. W końcu rzucił krótko:

– Mam dość. Jeśli zaraz czegoś nie ustrzelimy, to zwariuję z gorąca. Wal do czarnucha…

– Co takiego?

– Dobrze słyszałeś. Strzelaj do czarnych. Przecież oni są jak zwierzęta.

– Pracują dla sir Adama…

– Odkupię mu ich – przerwał niecierpiącym sprzeciwu tonem Niemiec. – Strzelaj albo sam rozwalę ci łeb.

Tadeusz spojrzał prosto w lufę wymierzonego w siebie karabinu.

– Nie mogę – odpowiedział cicho.

Zakręciło mu się w głowie. Powietrze falowało, a on pomyślał, że zaraz straci przytomność. Wszystko dookoła spowolniło. Był na rozdrożu.

– Strzelaj! – warknął oficer.

Tadeusz wbrew sobie złożył się do strzału. Obraz zamazywał mu się, gdy mierzył do któregoś z czarnych. Szczypały go oczy, nie wiedział, czy to pot, czy może łzy. To był Ari? Chyba Ari. Pociągnął za spust. Wystrzał poniósł się echem. Jeden ze służących padł na ziemię.

Tadeusz usłyszał spazmatyczny jęk leżącego za nim oficera. Odwrócił się i zobaczył twarz rozjaśnioną uśmiechem. Po chwili jednak rysy Niemca znowu nabrały ostrości, a twarde spojrzenie skrzyżowało się wyzywająco ze wzrokiem Polaka.

– No i co się tak gapisz? – wysyczał.

– Co się dzieje?! – zawołał spod parasola zaniepokojony Anglik.

– Wszystko w porządku, przyjacielu – powiedział swobodnie oficer, wstając i podchodząc do jeepa. – Poprosiłem naszego przewodnika, aby zastrzelił jednego z twoich czarnuchów. Odkupię ci go.

– Nie ma potrzeby – odpowiedział dyplomata. Był zmieszany, być może nawet niezadowolony, jednak nie chciał, żeby drobny incydent popsuł jego relacje z gościem. – Może pan liczyć na całkowitą dyskre…

Przerwał mu huk wystrzału. Głowa Niemca eksplodowała na jego oczach. Krew i fragmenty mózgu prysnęły mu prosto w twarz.

– Co… Co… – Sir Lanchester próbował otrząsnąć się z szoku. Szeroko otwartymi oczyma patrzył na leżące u jego stóp ciało, a potem natrafił na rozpalony, szalony wzrok Tadeusza.

– Coś ty zrobił!? Będziesz za to wisiał!

Polak przymierzył, pociągnął za spust.

Potem była już tylko cisza.

***

Ludność Warszawy była bardzo wartościowym źródłem informacji. Oczywiście o ile ktoś posiadł umiejętność nurkowania w odmętach bezdennej bzdury w poszukiwaniu równie rzadkich, co cennych pereł prawdy. Dlatego Henio tylko pozornie puszczał mimo uszu wszystkie zasłyszane plotki, gdy szli jedną z tras wytyczonych przez żyjących w piwnicach warszawiaków.

Ludzie siedzieli wszędzie, jak popadnie, obładowani tobołami kryjącymi dorobek ich życia. Panowały tu ciasnota, zaduch i ciemności. W pierwszym tygodniu powstania można było napić się wódki, pośpiewać pieśni patriotyczne i przyciąć w karty. Teraz większość mieszkańców miała spuszczone głowy i złamane, nieobecne spojrzenie. Niektórzy wpatrywali się w mrok, inni apatycznie wodzili wzrokiem za przechodzącymi. Ale znaleźli się i tacy, którzy zabijali nudę, gadając, ci najtwardsi, nasłuchujący wieści z frontu, co zawsze mieli w zanadrzu jakiś dowcip o Niemcach.

Henryk szedł jako pierwszy, ich grupkę zamykał Tadeusz.

– Słyszałem ostatnio, że znowu w nocy ktoś wybił naszych chłopaków. Ponoć straszna robota, flaki, bebechy, krew się przez próg wylewała… Brrr – mówił mężczyzna siedzący na taboreciku. Na koniec, żeby zrobić większe wrażenie, wzdrygnął się teatralnie.

– Tak pan mówisz? Ciekawość, czyja to robota? – zainteresował się ktoś inny.

– Jak nasi przybiegli, to nie znaleźli żadnego szwabskiego trupa. A jakiś ranny, zanim skonał, powiedział, że to sprawka jednego Niemca tylko!

– Aj, głupoty pan opowiadasz – żachnął się starszy mężczyzna ubrany w niewyobrażalnie brudną marynarkę. – Jeden facet, cały oddział… No jak to tak, jeden facet cały oddział?

– A tak! Mówię, jak słyszałem. Się nie podoba, to pan nie słuchaj. A ten gość, to mówili, wszedł sobie do kamienicy, jak gdyby nigdy nic. Rozumiesz pan? Wpuścili go jak swojego. A on im tam rzeźnię zrobił! A był ponoć niemożebnie silny i szybki. Jak bestia jakaś!

– Noo… – włączył się do rozmowy kolejny mężczyzna. – I mi się coś o uszy obiło. Ponoć skakał na czterech łapach jak jakiś zwierz piekielny.

– Głupoty, powtarzam. Aż uszy bolą! – wtrącił znowu ten starszy, w marynarce.

– A to dlaczego, panie mądry?

– No właśnie. Ponoć jak nasi odstrzelili Kutscherę…

– Tfu! – splunął zamaszyście mężczyzna siedzący na taboreciku. – Niech mu ziemia, suczemu synowi, ciężką będzie.

– No… To, jak już mówiłem, jak go nasi odstrzelili, to szkopy córkę Goebbelsa przywieźli, żeby ślub z trupem wzięła! Bo mu wcześniej obiecana była! O, to właśnie taki gatunek człowieka, ci Niemcy. Nadludzie w ząbek czesani.

– A ja też słyszałam, że oni tam nie po kolei majo, te Niemce. Że jakieś eksperymenta na ludziach robio… – włączyła się niemłoda już kobieta.

– A gdzie paniusia to słyszała, co? – Starszy ciągle pozostawał sceptyczny wobec tych wszystkich plotek.

– A od szwagra, któren, nie myśl pan sobie, na lekarza się wyuczył – odpowiedziała kobieta z odrobiną pretensji, jakby urażona, że nie dowierza się temu, co mówi.

Czarny Henio zwolnił kroku, ile tylko się dało. Udawał nawet, że zawiązuje sznurowadło, byle tylko jak najwięcej podsłuchać z tej wymiany zdań. W końcu jednak musieli ruszyć dalej, lecz nabierającą z każdym zdaniem kolorytu dyskusję słyszeli jeszcze długo potem, jak zostawili mieszkańców za plecami.

– Słyszałeś, co ci ludzie za niemożliwe głupoty wygadują? – zagadnęła Henryka wyraźnie rozbawiona Irka.

Nie odpowiedział. Pogrążony we wspomnieniach widział właśnie potworne oczy Niemca i jego pokrytą dziwnymi tatuażami twarz. W uszach zamiast pytania towarzyszki rozbrzmiewał mu chrapliwy szept.

„Nie możesz mnie zabić”.

Na podwórzu trwały jakieś prace. Grupa spoconych i pokrytych pyłem jeńców grzebała właśnie w wykopie. Pilnowało ich dwóch powstańców pod bronią, a dwóch cywili rozprawiało dość głośno nad papierami. Dokoła było sporo mieszkańców Warszawy, tych, którzy nie pogrążyli się w apatii i wychodzili z piwnic, korzystając z każdej krótkiej przerwy między bombardowaniami.

Na podwórze stanowiące część trasy przez Stare Miasto i dalej do Śródmieścia, wchodziło się ze schronu zbudowanego pod jedną z kamienic. Tu trzeba było przeskoczyć przez murek, pod którym dla ułatwienia ustawiono niewielki taboret.

Henryk na widok żołnierzy zwolnił raptownie i puścił przodem Irkę i Mikiego. Nie chodziło nawet o to, że ktoś mógł go rozpoznać. Musieli uważać wszyscy, ponieważ mieli przy sobie broń, tak bardzo brakującą walczącym. Zwłaszcza Tadeusz powinien uważać, niósł bowiem zdobycznego mauzera z lunetą, zapakowanego w ubrania i udającego tobołek z ocalałym dobytkiem. Czarny Henio mógł schować swojego stena bez większych problemów. Oprócz tego mieli jeszcze visa i kilka granatów. Tyle broni w rękach cywilów wzbudziłoby z pewnością sporo podejrzeń.

Gdzieś na niebie rozległ się znajomy warkot nadlatujących samolotów. Niektórzy mieszkańcy podnieśli się powoli i zaczęli kierować się w stronę wejść do piwnic, by tam przeczekać nalot. Inni nie ruszyli się z miejsca, ekipa kopiąca studnię też dalej robiła swoje. Gdyby za każdym razem, gdy pojawiały się niemieckie maszyny, chowali się do schronów, nigdy by nie skończyli.

Jednak sztukasy leciały, by zaatakować gdzie indziej. Atmosfera wśród Polaków wyraźnie się rozluźniła, wracano do przerwanych rozmów. I wtedy usłyszeli przerażający ryk. Nawet niemowlaki wiedziały, co to znaczy. Krowa.

Był coraz głośniejszy, głośniejszy…

Seria eksplozji! To dalej, to bliżej, bum, bum, bum!

Wybuch!

Jeden z pocisków grzmotnął w kamienicę. Huk poniósł się echem spotęgowanym jeszcze przez podwórko studnię. Siła uderzeniowa powaliła ludzi, w powietrze natychmiast wzbiły się kłęby pyłu, a po chwili dymu, gdy rozszalał się pożar. Ogłuszeni mieszkańcy powoli wstawali z ziemi, rozglądając się dokoła i próbując zorientować w sytuacji. Henryk widział, jak poruszają ustami, lecz nie słyszał, co mówią. Wskazywali dach, który stanął w płomieniach. A wszystko to odbywało się w niezwykłej, niebywałej ciszy.

Ktoś złapał go za rękę. Tadeusz. Krzyczał, ale Czarny słyszał go jak przez ścianę.

– Słyszysz mnie!?

Czarny pokiwał głową. Po upływie kilkunastu sekund zaczęły do niego docierać odgłosy z otoczenia. Rzeczywistość ukazała mu się nagle w całej swojej grozie i chaosie.

– Moja głowa, o Boże! – krzyczała trafiona odłamkiem kobieta. Twarz miała całą we krwi.

– Tam są ludzie, w środku są ludzie! – wrzeszczał jakiś facet. – Musimy ich wyciągnąć! Potrzebujemy ochotników!

Obecni na podwórzu powstańcy zagonili do akcji ratunkowej kilku jeńców, lecz to było wciąż za mało. Ludzie zaczęli ustawiać się w żywy łańcuch, nie wiadomo skąd pojawiły się wiadra z piaskiem, podawane z rąk do rąk. Wody nie było już zbyt wiele.

– Musimy im pomóc! – krzyknęła Irka, przebijając się przez tłum kłębiący się na podwórzu. Słaniała się na nogach, wyraźnie oszołomiona.

– Nie – zatrzymał ją Tadeusz. – Nie mogą znaleźć przy nas broni. Zaraz przybiegną drużyny przeciwpożarowe, zajmą się tym. Weź Mikiego, idziemy dalej.

Tymczasem Henio dochodził już do siebie. Dokoła wszyscy biegali w tę i z powrotem, krzyczeli. Pył opadał powoli, niewyraźne sylwetki zamieniały się w konkretnych ludzi. Jeden z nich wpatrywał się w Henryka. Stał nieopodal, nieporuszony jak skała tkwiąca pośrodku szalejącego morza. Był ponad paniką, gorączkowym zamieszaniem i chaosem. Skoncentrowany, niemożliwie wręcz, tylko na Czarnym.

A ten już wiedział, czuł całym sobą, kim jest ów nieznajomy.

– Dorwę cię – warknął.

Tadeusz usłyszał gniewny pomruk, spojrzał na towarzysza, potem w miejsce, w które ten się wpatrywał. Nikogo.

– Do kogo mówisz?

Ale Henio już nie słyszał, zerwał się do biegu za uciekającym prześladowcą. Odpychając każdego, kto wszedł mu w drogę, dopadł do murka. Przeskoczył go, odbijając się w pędzie od taboretu. Będąc po drugiej stronie, wyjął spod płaszcza stena i rozejrzał się za przeciwnikiem, lecz nigdzie go nie dostrzegł. Dyszał ciężko, bardziej z podniecenia niż zmęczenia.

Uciekł, skurwysyn uciekł. Henryk miał już pewność, że Niemiec ich śledzi.

Usłyszał za sobą ciężki odgłos butów uderzających o ziemię, odwrócił się błyskawicznie z bronią uniesioną do strzału. To był tylko Tadeusz.

– Co się dzieje, Czarny? Gdzie tak wyrwałeś?

– Nieważne – odpowiedział. – Musimy przedostać się do Śródmieścia. Tutaj jest już zbyt niebezpiecznie.

***

Mężczyzna zerwał się nagle i rzucił biegiem na drugą stronę ulicy. Niewysoka, sięgająca nieco powyżej kolan barykada usypana przez mieszkańców nie zapewniała mu żadnej osłony. Powinien czekać na swoją kolej i przeczołgać się powoli, tak jak robili to inni.

– Stój! – krzyknął żołnierz regulujący ruch. Poruszył się nerwowo, jakby chciał podążyć za szaleńcem, lecz zaraz przylgnął do ziemi.

Zapanowała ciężka, pełna oczekiwania cisza, zmącona tylko odgłosami kroków biegnącego człowieka. Stłoczeni przy barykadzie zastygli w bezruchu, niektórzy z otwartymi nieświadomie ustami. Odprowadzali mężczyznę wzrokiem. Chwila ciągnęła się w nieskończoność, była jak kruchy sen, który w każdej chwili może się skończyć, rozpaść na milion kawałków niby rozbity kryształ.

Był już w połowie drogi, dotarł dalej niż inni. Przebiegnie? Może przebiec. Ten bezczelny facet naprawdę może przebiec!

Huk wystrzału poniósł się echem pomiędzy straszącymi pustymi oczodołami okien budynkami.

Mężczyzna zakręcił się jeszcze w piruecie, nim runął ciężko na bruk. Czapka zleciała mu z głowy i upadła trzy kroki dalej. Ciało znieruchomiało na ulicy, nieco tylko bliżej celu niż dwóch innych śmiałków. Ich zwłoki były widocznie niedostatecznym ostrzeżeniem.

– Trzymać nisko głowy. Za trzy minuty rusza kolejna osoba, pojedynczo. – Powstaniec miał zmęczony głos. Śmierć mężczyzny nie zrobiła na nim wielkiego wrażenia. Zbyt wiele ich już widział. Równie bezsensownych, jak ta przed sekundą.

Henio, przyczajony wśród oczekujących, przygryzł nerwowo wargę.

– Widziałeś, skąd strzelał? – zapytał.

– Chyba tak, ale nie jestem pewien – odpowiedział Tadeusz.

– Musimy się stąd wydostać, póki jeszcze możemy.

– Wiem.

Nagle żołnierz regulujący ruch wstrzymał tkwiących w kolejce mieszkańców. Okazało się, że ktoś z drugiej strony chce przedostać się do nich. Po chwili wyjątkowo sponiewierany i usmolony powstaniec przekradł się pod osłoną niewysokiej barykady. Dopiero z bliska zobaczyli, że ma poparzoną twarz, a jego mundur splamiła krew.

– Jesteśmy odcięci – powiedział do czekającego po tej stronie kolegi. – Nie utrzymaliśmy się. Nie ma już drogi do Śródmieścia.

 

***

 

Piwnica była niezbyt wielka i z pewnością przepełniona. Mieszkańcy stolicy siedzieli niemalże jeden na drugim. Otuleni kocami, z resztkami dobytku, byli włóczęgami we własnym mieście.

Na brudnych twarzach próżno było szukać entuzjazmu, który gościł tam w pierwszym tygodniu powstania, gdy garnki były pełne, a biało-czerwone flagi wyrastały w oknach jak grzyby po deszczu. Gdy dzieci, kobiety i starcy jak jeden mąż usypywali barykady na ulicach. Warszawa zachłysnęła się wolnością, a jej mieszkańcy otwarcie płakali.

Byli poruszeni, żądni odpłaty i walki. Byli wolni.

Jakże krótki to był moment.

Powstanie warszawskie nie zamieniło się nigdy w powstanie Sierpniowe.

Irka siedziała teraz pośród załamanych ludzi, którzy za kilka chwil wolności zapłacili najwyższą cenę. Nie zdziwiłaby się, gdyby mieszkańcy Warszawy któregoś dnia poderżnęli powstańcom gardła za to, co na nich sprowadzili. Wiedziała jednak, że tego nie zrobią. To byli święci ludzie. Złamani święci ludzie, którzy mimo wszystko nie odwrócili się od swoich dzieci walczących na ulicach.

Mały Miki leżał na jej kolanach. W zamyśleniu gładziła jego skołtunione włosy. Chłopiec spał spokojnie, a ona nie miała pojęcia, jak to możliwe po tym wszystkim, co przeżył.

Pamiętała jak Henryk stanął w drzwiach opuszczonego domu, gdzie się ukryli. To było jeszcze na Woli, zanim przeszli na Stare Miasto, a Czarny Henio odszedł ze swojego oddziału. Wtedy myślała, że trzyma w rękach jakieś zwierzątko. Powstaniec wydawał się nie mniej zszokowany niż ona.

– Masz, zajmij się nim. – Podał jej chłopca, bo okazało się, że to był chłopiec, a ona poczuła, jak bardzo jest lekki. Sama skóra i kości. Patrzył na nią wielkimi, przestraszonymi oczami.

– Ciii… – wyszeptała uspokajająco i przytuliła go do piersi. Wstrząsnęło nią jego łkanie. Coś się w niej obudziło, poczuła spływające po policzkach łzy.

Mały Miki.

Wtedy jej największym zmartwieniem było to, żeby go nakarmić, sprawić, aby nabrał trochę ciała. Jak się jednak okazało, chłopiec umiał o siebie zadbać.

 

***

 

Psy. Psy już się prawie skończyły. Szkoda, bo były łatwiejsze niż koty, bardziej ufne. Wystarczyło je czymś zwabić, kąskiem jedzenia, a czasem nawet tylko zawołać.

Psy były wiernymi przyjaciółmi i Miki je lubił. Ale wolał jeść. A teraz psów już prawie nie było. Zostały jeszcze szczury. No i koty. Nie zapomniał o kotach. Były nieufne i czujne, ale on miał procę.

Mały zwinny chłopie potrafił dostać się w różne zakątki dzielnicy. Ruiny były jego placem zabaw, czasem nawet udawało mu się znaleźć coś pożytecznego, jak buty czy trochę schowanych ziemniaków. Ale nie skupiał się na tym, przede wszystkim polował.

Kot wygrzewał się na słońcu. Nie przeszkadzały mu ani odgłosy wystrzałów, ani to, że niebo przysłaniały słupy dymu z płonącego miasta. Był czarny, a zburzona ściana kamienicy, przed którą leżał, odsłaniała spalone mieszkania. Zwierzak udawał, że śpi, a gdy tylko chłopiec podszedł bliżej, podniósł na niego leniwe uważne spojrzenie.

Miki skradał się tak cicho, jak tylko umiał, był pewien, że nie zdradził go żaden odgłos poruszonego odłamka cegły czy osypujących się kamyków. A jednak.

Przez chwilę wpatrywali się w siebie w bezruchu, kot i mały żydowski chłopiec, który najwyraźniej uznał, że lepszej okazji już mieć nie będzie. Powoli podniósł procę, wysuwając bezwiednie język.

Wziął zamach, a kot zerwał się na równe nogi, przestraszony nagłym ruchem. Uskoczył przed kamieniem, a ten łupnął w stertę cegieł.

– Miau… – Zwierzę wydawało się żywić urazę.

Raptem wysoko na niebie pojawiło się kilka samolotów. Gdzieś za chwilę rozpęta się piekło. Bomby obrócą kamienice w kupę gruzu, która stanie się grobem dla kryjących się w piwnicach mieszkańców. Grupy odkopujące ludzi pospieszą odrzucać kamienie, może przy odrobinie szczęścia wyciągną kogoś żywego.

Miki widział już to niejeden raz.

Przeniósł wzrok z samolotów na kota. A raczej na miejsce, w którym ten przed chwilą stał, bo po zwierzaku nie było już śladu. Chłopiec podszedł bliżej… i wtedy usłyszał krzyki. Przytłumione, słabe, dochodzące jakby spod ziemi.

Ktoś wzywał pomocy.

 

***

 

Irka uśmiechnęła się na tę myśl. Tak właśnie polujący na koty chłopiec odnalazł Tadeusza, ostatniego członka ich przedziwnej grupy. Starszy mężczyzna nie dość, że jakimś cudem przeżył w zawalonej piwnicy – żartował, że schował się za filarem – to jeszcze wykupił się śmierci tylko powierzchownymi ranami.

Dziękowała Bogu za ten cud ocalenia.

Myśliwy dał im wszystkim bardzo dużo, o wiele więcej niż mogła oczekiwać w tych pełnych rozpaczy czasach. Irce poczucie bezpieczeństwa i oparcie. Mikiemu zapewnił opiekę, snuł opowieści o dalekiej Afryce i ćwiczył z dzieciakiem strzelanie z procy. A Henrykowi dał… odpór. Ze swoim doświadczeniem oraz opanowaniem był przeciwwagą dla gwałtownego, niezrównoważonego Henia.

Od początku znajomości obaj unikali się jak ognia. Któregoś dnia Tadeusz zaproponował nawet, aby odeszli od byłego powstańca. Był to prawdopodobnie bardzo dobry pomysł, lecz Irka nie mogła Czarnego zostawić. Uratował jej życie. Jej i Mikiemu. Czegokolwiek by nie powiedzieć o tym człowieku, wszyscy oni, pośrednio nawet Tadek, żyli właśnie dzięki niemu.

 

***

 

Wzdrygnęła się, przerażona, gdy usłyszała huki wystrzałów. Wrzaski kobiet przeplatały się z ostrymi krzykami mężczyzn. Zaś wszystko to tonęło w trzasku wyłamywanych drzwi i tupaniu ciężkich butów.

Spojrzała na zakrwawiony nóż, ściskany w dłoni, a potem na ciało niemieckiego żołnierza. Leżał na łóżku, pościel była cała czerwona, krew skapywała z rąbka prześcieradła na dywan.

Idą po mnie. Była to myśl tak naturalna, że Irka nawet nie zastanowiła się, jak to możliwe, że dowiedzieli się tak szybko.

Nie będzie uciekać, nie miała zresztą dokąd. Zbierze całą swoją nienawiść, stanie przed nimi z podniesioną głową i…

Kopnięte drzwi otworzyły się z impetem i huknęły ścianę.

Mężczyzna spojrzał na nią, pijany adrenaliną. Ciemne oczy błyszczały gorączką, a śniadą twarz wykrzywiał grymas. Nagle stanął w bezruchu. Scena, którą zastał, wyraźnie go zszokowała. Oddychał szybko, lecz zdołał nad sobą zapanować. Emocje, jeszcze przed chwilą kipiące, gorące jak lawa, zastygły w kilka uderzeń serca.

W tym krótkim momencie Irka dostrzegła, że żołnierz nie ma na sobie niemieckiego munduru. A więc akcja Armii Krajowej. Powinna się ucieszyć. Nie czekała jej śmierć, tylko publiczne upokorzenie. Wiedziała, co działo się z kobietami, które spały z okupantem. Równie dobrze mogli ją zabić.

– To ty? – zapytał nagle przybysz, wskazując głową na zamordowanego hitlerowca. Spojrzał na nią przenikliwie, z chorobliwą fascynacją migoczącą w głębi oczu.

– Tak.

Wyciągnął rękę.

– Chodź ze mną.

Na innych piętrach ciągle słychać było krzyki i wrzaski.

Ujęła podaną dłoń.

 

***

 

Często wracała myślą do tamtej chwili i zastanawiała się, dlaczego z nim poszła. Później, gdy już wyciągnął ją z budynku, mogła go zostawić, odejść. Czy naprawdę chodziło tylko o to, że nią nie pogardzał? Że nie dostrzegła w jego oczach obrzydzenia czy osądu, które tak często odnajdowała we własnym odbiciu w lustrze?

I dlaczego w ogóle wyciągnął do niej rękę?

Wówczas nie wiedziała jeszcze, kim jest Henryk. Myślała, że może po prostu mu się spodobała, pociągała fizycznie. Nie była przecież brzydka. Chciała pokazać, jak bardzo jest wdzięczna, a mogła mu odpłacić tylko jedną monetą.

Swoim ciałem.

Nie odmówił, wręcz przeciwnie. Potem jeszcze kilka razy spali ze sobą. Nie odnalazła w nim jednak takiej czułości, jaką sama z nieznanych sobie powodów chciała mu dać.

Och, oczywiście teraz już wiedziała. Wiedziała, dlaczego podał dłoń. Była morderczynią, tak samo jak on. To podniecenie w jego oczach, błysk fascynacji, którego nie potrafiła wtedy zrozumieć…

Już wiedziała. Ale nie oceniała go, tak jak on nie osądził jej. Towarzyszyła mu, nawet gdy odszedł z szeregów Armii Krajowej i zaczął zabijać na własną rękę. Skłamałaby zresztą, gdyby powiedziała, że nie miała w jego krwawej misji swojego udziału.

 

***

 

Ludzie ginęli znienacka, jak zawsze, gdy śmierć zadawał strzelec wyborowy. Kule zbierały żniwo z dala od frontu, w samym centrum dzielnicy zajmowanej przez powstańców. Sukinsyn walił do każdego. Na cel brał nie tylko żołnierzy, ale również zwykłych mieszkańców stolicy. Kobiety idące po wodę, kręcące się tu i ówdzie dzieci. Trwało to już trzeci dzień i miejsce zaczęło się cieszyć złą sławą. Sławą, która ściągnęła tu całą ich czwórkę.

Henio uparł się, że muszą zdjąć tego Niemca. Tadeusz wyjątkowo się z nim zgodził, choć zapewne kierowały nim zgoła odmienne intencje. Rozpoczęli polowanie, prowadzili obserwację miejsc, jakie sami obraliby za kryjówkę, przepytywali ludzi o ofiary strzelca.

Drugiego dnia Irka, która stała akurat w kolejce po lichą porcję zupy plujki, zobaczyła nieznajomego mężczyznę. Ledwie mignął jej w polu widzenia, lecz to wystarczyło, by zapomniała o jedzeniu i ruszyła za nim.

Facet był dobrze ubrany i generalnie wyglądał przyzwoicie, zdrowo – rzecz w warunkach powstania dość niecodzienna. Ale nawet gdyby był największym nędzarzem na świecie, z długą brodą i zapadłą twarzą, Irka i tak by go rozpoznała.

Nie miała z nim do czynienia, nie osobiście, lecz widziała koleżanki, od których wychodził. Sukinsyn lubił zadawać ból, podobno tylko wtedy mu stawał. Irka zapamiętała jego odpychające, rybie oczy i uśmiech jak pociągnięcie żyletki. Był folksdojczem. Szczepaniak? Tak się chyba nazywał.

Szedł spokojnie ulicą, aż nagle zniknął w podwórzu jednej z kamienic.

Irka podążyła za nim, a w głowie tłukła jej się jedna myśl.

Mam broń? Sprawdziła. Mam. Dobrze. Zawsze nosiła przy sobie visa i nóż. Ten sam, którym zabiła młodego hitlerowca.
Zacisnęła dłoń na rękojeści pistoletu i weszła do budynku za mężczyzną. Słyszała jego kroki na klatce schodowej, później odgłos otwieranych drzwi. W jakimś odruchu zdjęła buty i zaczęła skradać się na palcach. Czuła się trochę jakby była pijana, wszystko zlało jej się w jeden ciąg zdarzeń, których nie mogła już powstrzymać, a jedynie obserwować dokąd ją doprowadzą.

Doprowadziły do drzwi z numerem dwunastym. Czwarte piętro.

Zapukała.

Otworzył. Wyłupiaste oczy, przyklejony do warg uśmieszek.

Wypaliła mu w twarz, kula rozsadziła gałkę oczną. Echo wystrzału spotęgowane zamkniętą przestrzenią klatki schodowej prawie zupełnie Irkę ogłuszyło. Folksdojcz upadł w progu, a ona postawiła duży krok, przechodząc nad trupem. Wciągnęła za sobą ciało. Rozejrzała się. Na łóżku leżało podłużne zawiniątko. Karabin. A obok karabinu prawdziwy skarb. Luneta.

A więc to był on? Chyba tak. To dobrze, to dobrze.

Uznała się za usprawiedliwioną.

 

***

 

To był drugi człowiek, którego zabiła, lecz pierwszy, po którym nie miała absolutnie żadnych wyrzutów sumienia. Należało mu się, nawet jeśli to nie on był strzelcem. Należało mu się. Znalazła wtedy sporo jedzenia ukrytego w mieszkaniu. Do tego broń i trochę amunicji, której część zawsze brali ze sobą, a część chowali w różnych skrytkach.

Opłaciło się.

Miki poruszył się na jej kolanach, pogłaskała go po głowie. Co ich czeka? Czy uda im się przedrzeć do Śródmieścia? Stare Miasto płonęło, pożarów nie było czym gasić, wody brakowało nawet do picia. Bomby, moździerze i miotacze min systematycznie kruszyły dzielnicę, obracając w hałdy gruzu budynek po budynku. Wczoraj ostatecznie padła Wytwórnia Papierów Wartościowych, twierdza, która stawiała opór Niemcom od północy. Zostały dwa dni, może trzy. Tak mówił Henryk. Kilkadziesiąt godzin, zanim Starówka ostatecznie skapituluje. Nie da się oddychać dymem, zaspokoić pragnienia ogniem, strzelać gruzem, leczyć ran popiołem.

Śródmieście trzymało się lepiej. Podobno. Niemcy cały wysiłek włożyli w to, by rozpętać piekło tutaj. Ale gdy skończą, pójdą dalej. Nie będzie ratunku ani schronienia. Jaki los ich czeka?

Spojrzała na Mikiego. Wychudzony chłopiec wyglądał jak martwy.

 

***

 

Tylko w ciągu tego jednego dnia do piwnicy, w której schroniła się Irka z Mikim, przyszło kilkanaście osób. Wszyscy z innych zbombardowanych kamienic.

– Dzień dobry, można? – Kolejna kobieta z dwójką dzieci stanęła w wejściu.

– Dzień dobry, prosimy – odpowiedział mężczyzna siedzący pod ścianą i przesunął się nieznacznie, raczej symbolicznie, ponieważ miejsca nie było już prawie wcale. Nikomu nie przyszło jednak do głowy, żeby zaprotestować.

– Strasznie dziś walą – powiedziała nowoprzybyła, jakby na usprawiedliwienie, i usiadła na wolnym skrawku podłogi.

Bombardowania przybierały na sile. Każda kolejna doba powstania była gorsza niż poprzednia, choć wydawało się, że gorzej już być nie może. Każdego dnia budzili się z myślą, że to już musi być koniec, że więcej się po prostu nie da znieść.

Powstanie już dziś może się skończyć. O dziwo ta myśl nie budziła w nich takiego strachu ani żalu jak na początku zrywu. Mieli dość. Wojny, głodu, śmierci, gorąca, piwnic. Ale jakoś wytrzymywali następne godziny i dni.

Był koniec sierpnia, Starówka płonęła. Ta niezdobyta reduta, na której Niemcy mieli połamać sobie zęby. Szwabów dużo kosztował każdy budynek, każda uliczka. Powstańcy walczyli jak opętani, bez amunicji, broni, jedzenia, snu. Ale największą cenę i tak płacili mieszkańcy i sama Warszawa.

Trzeba było stąd uciekać, zanim wiekowe kamienice zamienią się w wielkie kurhany z cegieł, dachówek, futryn i gruzu. Henryk i Tadeusz uświadomili to sobie już dawno. Dlatego wyruszyli sprawdzić przejście do Śródmieścia. Długo nie wracali, lecz Irka nie dopuszczała do siebie myśli, że coś mogło się im stać. Nie tej dwójce.

Tymczasem odgłosy nurkujących sztukasów i huki eksplozji nie ustawały. Pod Twoją obronę… – zaczął ktoś nagle. Zaraz dołączyła kolejna osoba i jeszcze jedna. Za chwilę modlitwa brzmiała już w całej piwnicy. – Ale od wszelakich złych przygód racz nas zawsze wybawiać…

Irka spojrzała na zawieszoną pod sufitem karbidówkę, bujającą się niespokojnie. I nagle wstrząsnęło budynkiem, światło zgasło, a z sufitu posypało im się na głowy.

Walnęło w nas!

Nikt nie wypowiedział na głos tej oczywistej prawdy, choć wykrzykiwały ją serca bliskie paniki. Zapadła cisza, ciężka, napięta, pełna straszliwego wyczekiwania. Ludzie łapali się odruchowo za dłonie i czekali… czekali…

Rumor na górze, przewalający się huk jak schodząca lawina albo kotłująca się fala. Zawaliło się jedno z pięter.

Miki obudził się, ale nic nie mówił.

Boże, jeśli ma nas przygnieść, to już, teraz!

Siedzieli jak zaczarowani, zawieszeni między życiem a śmiercią, przez krótką chwilę byli już żywymi trupami, ale jeszcze nie martwymi ludźmi. Sekundy ciągnęły się w nieskończoność.

Jedna, dwie, trzy, cztery…

Nikt nie pozwalał sobie na nadzieję, nikt nie śmiał być aż tak bezczelny.

Ile czasu minęło, zanim dotarło do nich, że nie zostali zasypani żywcem? Ktoś rozkaszlał się w ciemnościach, ktoś inny zakwilił cicho, a potem otwarcie już rozpłakał się na głos.

To wracało życie.

– Drzwi, szybko! – krzyknął ktoś i zaraz kilkadziesiąt osób rzuciło się w stronę wyjścia. Najpierw kobiety i dzieci. To niesamowite. Kim byli ci mężczyźni, że stać ich było na ten gest?

Święci. Święci ludzie.

Irka wyszła na ulicę, ściskając za rękę Mikiego. Nad miastem, na buchających filarach ognia unosiło się czarne, gęste sklepienie rozwiewającego się dymu. Było gorąco, powietrze paliło w nosie, pył drapał w gardło. Bomby spadały dalej, a budynki waliły się z hukiem. Gdzieś grały karabiny, świstały kule.

Ludzie opuszczali jeszcze piwnicę, gdy coś w kamienicy cicho gruchnęło, budynek stęknął, zupełnie jak zmęczony człowiek, po czym ostatecznie złożył się jak domek z kart. „Wyciągnijcie ich! Boże, Boże!” – rozległy się rozpaczliwe krzyki tych, którym udało się wyjść.

Irka patrzyła oszołomiona na to, co się dzieje. Nagle ktoś położył jej dłoń na ramieniu. Odwróciła się gwałtownie i zobaczyła mężczyznę. Był przystojny, o ciemnej twarzy i oczach. Nie znała go.

– Trzeba stąd uciekać – powiedział.

– Ale jak?

– Kanałami. Tylko nie z placu Krasińskich. Tutaj niedaleko w piwnicy jest przejście. Mieszkałem obok. Tyle że pilnuje go strzelec wyborowy. Możemy spróbować w kilka osób, będziemy mieć większe szanse, że komuś się uda.

– Nie mogę. Czekam na kogoś.

– Jak pani chce. Jeśli się pani zdecyduje, to proszę skręcić tutaj za tym budynkiem i iść prosto przez jakieś … – Nieznajomy zaczął tłumaczyć drogę, lecz w słowo wszedł mu Miki:

– Ja wiem. Wiem gdzie to jest.

Mężczyzna spojrzał na niego, a przez twarz przebiegł mu dziwny grymas.

– Poradzimy sobie. Dziękujemy panu – powiedziała Irka.

Skinął jej tylko głową i ruszył pogrążoną w płomieniach ulicą. Po chwili zniknął za gęstą zasłoną dymu. Coś w tym człowieku jej nie pasowało. Dlaczego podszedł akurat do nich?

– Ciociu… – zaczął chłopiec.

– Tak?

– Jak nie patrzyłaś, to ten pan cię wąchał…

– Wąchał?

– No tak, pociągał nosem dziwnie. Jak pies

Miki wiedział, co mówi. W końcu nie raz polował na psy.

Utonęła w mocnych objęciach Tadeusza i poczuła się jak mała dziewczynka. Znała go zaledwie dwa tygodnie, jednak jego obecność, pewna i solidna, sprawiała, że gotowa była ulec złudzeniu, iż wszystko jakoś się ułoży. Było to trochę egoistyczne, ponieważ widziała, że mężczyzna sam dźwiga przytłaczający ciężar doświadczeń, a ona mimo to szukała w nim oparcia.

– Już w porządku – mruknął cicho myśliwy.

Henryk jak zwykle stał nieco z boku, zakłopotany, bo niezdolny do okazywania uczuć. Od nocnego wypadu, który zakończył się masakrą powstańczego posterunku, zachowywał się bardzo dziwnie. Ujawniła się u niego paranoja, stał się jeszcze bardziej nieufny i zamknięty w sobie.

– Henio! – pisnął Miki i rzucił się na byłego powstańca z rozłożonymi rękami.

Tym razem Czarny nie zareagował na czułość dziecka. Irka spojrzała na niego z wyrzutem, ale on niewiele sobie z tego zrobił.

– Droga do Śródmieścia jest odcięta – powiedział Tadeusz. – Wszędzie Niemcy.

– Może kanałami? – zaproponowała Irka.

– Musielibyśmy mieć przewodnika… Poza tym to wcale nie takie łatwe. Włazy albo obstawiają Niemcy, albo pilnują ich powstańcy. Sama droga to też cholernie ciężka wyprawa.

– Jakiś człowiek zaczepił nas i powiedział, że tu nieopodal jest wejście. Ponoć strzeże go strzelec wyborowy, ale od kiedy to jest dla nas kłopot? Może warto spróbować?

– Jaki człowiek? – zapytał podejrzliwie Henryk.

– Normalny, bo ja wiem, jaki.

Poczuła irytację i ta reakcja w pierwszej chwili ją zaskoczyła. Irka zdała sobie raptem sprawę, że wcale nie cieszy się z powrotu Czarnego Henia. Dotychczas nie ośmielała się myśleć o nim inaczej niż z wdzięcznością, bez względu na to, czego by nie zrobił. W końcu uratował jej życie, a potem przygarnął. Teraz jednak roznieciła wątłą iskierkę buntu, tlącą się na dnie serca. To, że ją ocalił, nie znaczyło, że do końca życia musi spłacać dług, znosić wszystkie jego dziwactwa.

– Jeśli nie pójdziemy, zginiemy gdzieś pod gruzami – powiedziała, wracając myślami do tych kilku chwil w piwnicy, gdy była pewna, że już nie uda im się wyjść z tego cało. Pokręciła głową. – Wolę zginąć w kanałach.

– Prowadź, Miki – zadecydował były powstaniec, po czym pchnął chłopca i ruszył za nim.

Irka i Tadeusz spojrzeli na siebie wymownie, lecz Henio nie mógł tego zobaczyć. Nie obejrzał się nawet by sprawdzić, czy poszli w jego ślady.
***

 

Budynek stał na końcu ulicy, wydawał się opuszczony. Był szansą na ucieczkę z tego piekła. Zupełnie jak miraż na pustyni sprawiający, że wędrowcy, którzy mu zawierzyli, kończyli zrozpaczeni z piachem w ustach.

Albo z pociskiem w głowie. Tak jak ci, leżący nieopodal wejścia do kamienicy. W tych dniach na ulicach Warszawy leżało mnóstwo ciał. Brakowało czasu i miejsca, aby je pochować. Jednak tych ludzi nie zabiły zbłąkane kule czy spadające z nieba bomby. Tadeusz, od lat parający się strzelectwem, potrafił to dostrzec.

– Musi siedzieć w tych ruinach – zawyrokował, wskazując ruchem głowy na wypaloną doszczętnie kamienicę.

Budynek straszył czarnymi dziurami okien i zawalonym dachem. Wyglądał, jakby zaraz miał runąć.

– Odpuśćmy – powiedział Tadeusz, kierowany strachem, że Irka i Miki mogą dołączyć do grona śmiałków, którzy znali tajemnicę piwnic domu i próbowali dostać się do kanałów.

– Nie ma innej drogi – przypomniał Henryk.

– On ma rację. – W oczach kobiety oczach błysnęła twarda determinacja. – Wolę zginąć od kuli niż zasypana w piwnicy albo spalona żywcem.

Stali na rogu ulicy, schowani za domem przed wzrokiem strzelca. Do kamienicy mieli dobre kilkadziesiąt metrów, jednak zawalone ściany tworzyły sterty gruzu, mogące posłużyć za osłonę.

– Przyjrzę się temu bliżej – powiedział Henio. – Nie mamy czasu na obserwację. Jeśli jest tam snajper, zobacz, skąd strzela, i go zdejmij – zwrócił się do myśliwego. Wypadł zza rogu i ruszył pełnym biegiem.

Minęły może dwie, trzy sekundy, gdy odezwał się wrogi karabin. Tadeusz już czekał z bronią przyłożoną do oka. Zobaczył cel w powiększającym szkle lunety. Mierzył krótko.

Strzelił. Przyczajona postać zwinęła się nagle i zniknęła z pola widzenia. Nagle w sąsiednich oknach pojawili się kolejni hitlerowcy. Cały oddział!

Ostrzał początkowo był niemrawy, jak gdyby Niemców zaskoczył fakt, że ktoś odpowiedział ogniem. Ta chwila pozwoliła Heniowi skryć się za zwałem cegieł, zaraz jednak karabiny znów zagrały i Polak nie mógł nawet wychylić głowy. Strzelcy dostrzegli też Tadeusza. Pociski uderzały w ścianę, sypiąc odłamkami, gdy tylko próbował przymierzyć ponownie.

– Niedobrze – mruknął myśliwy.

Irka nie musiała mieć wielkiego doświadczenia w tych kwestiach, by również zauważyć, że Czarny Henio znalazł się w pułapce.

– Co robimy? – zapytała.

– Nie wiem. – Tadek rozejrzał się, jakby w poszukiwaniu podpowiedzi, po czym zamarł. – Gdzie Miki?

– O Boże, nie ma go! – Kobieta dopiero teraz zorientowała się, że chłopiec zniknął. – Przed chwilą stał tu ze mną – powtarzała gorączkowo. – Boże, gdzie on jest?!

– Spokojnie. – Myśliwy sam nie był bynajmniej oazą spokoju. – Znajdziemy go, przecież gdzieś tu musi być.

– Ma pan dobre oko – dobiegł ich nagle jakiś obcy głos.

Oboje odwrócili się w tym samym momencie, lecz tylko w oczach Irki zagościł przelotny błysk rozpoznania.
***

 

Miki z trudem powstrzymywał łzy. Jedna z cegieł uciekła mu spod stóp i uderzył się w kolano. Bardzo go bolało, zwłaszcza gdy próbował rozprostować nogę. Na szczęście był już blisko celu. Przez okno jak na dłoni widział przyczajonych na pozycjach niemieckich żołnierzy.

Gdyby powiedział, że może się do nich zakraść, Irka i Tadeusz nigdy by mu nie pozwolili. Dlatego ukradł jeden z granatów i – korzystając z zamieszania – dostał się przez wybite okno do najbliższego budynku. Przez stojące wzdłuż ulicy kamienice można było przejść, nie pokazując się strzelcom na oczy. Miki już nie raz buszował w ruinach, więc poradził sobie świetnie. Właśnie wspinał się po gruzach z parteru na pierwsze piętro, gdy nieszczęśliwie postawił stopę i zsunął się w dół.

Był trochę poobijany, ale nie zamierzał się poddawać. Stanął niepewnie na spuchniętej nodze, i podpierając się rękami, wdrapał się w końcu na piętro.

W oknach kamienicy obok, niemalże na wyciągnięcie ręki, czekali Niemcy.

***

Henryk spróbował wyjrzeć ponad hałdą gruzu, żeby zorientować się, jak daleko znajduje się wejście do budynku, lecz strzały natychmiast zmusiły go do schowania głowy.

– Do diabła! – warknął sfrustrowany.

Czuł się uwięziony, złapany w pułapkę, i to denerwowało go najbardziej. Czarny Henio nie był człowiekiem, który dobrze znosił jakiekolwiek ograniczenia.

Ciemne słupy dymu wznosiły się nad miastem jak okiem sięgnąć. Mniej lub bardziej odległe odgłosy wystrzałów przerywały głośniejsze eksplozje bomb i charakterystyczny wyjący dźwięk wydawany przez krowy.

Postąpił głupio. Ale przecież zawsze patrzył śmierci prosto w oczy. I nigdy się nie bał. Nigdy. Może poza tamtą nocą, gdy stanął twarzą w twarz z tym… człowiekiem?

Spojrzał w stronę towarzyszy kryjących się za ścianą kamienicy. Zauważył, że ktoś do nich dołączył, jakiś mężczyzna. Wyglądał znajomo.

Nie wierzył własnym oczom, ale jego ciało nie miało wątpliwości. Serce waliło mu jak oszalałe, pompując do żył adrenalinę. Henrykowi huczało w głowie, zacisnął pięści, aż w końcu z gardła wyrwał mu się ochrypły krzyk.

 

***

 

– Kim pan jest? – zapytał podejrzliwie Tadeusz.

– To on nam powiedział o wejściu do kanałów – wyjaśniła Irka. – Nie widział pan małego chłopca?

– Tego Żydka?

– Tak!

– Niestety nie. Jednak zdecydowała się pani? – zapytał nieznajomy.

– Nie było innej drogi – ucięła.

Ciągle rozglądała się i w tej chwili zupełnie zapomniała, w jakiej sytuacji się znajdują.

– Państwa towarzysz jest w potrzasku? – dopytywał mężczyzna, pociągając nosem. Miał lekko zaczerwienione oczy.

– Nie dotrzemy do tych kanałów – powiedział Tadeusz. – Niemcy trzymają ulicę pod ogniem. Miał być jeden strzelec wyborowy, a jest cały oddział. Prują do wszystkiego, co się rusza.

Nieznajomy spojrzał w stronę Henryka, a myśliwy poszedł za jego przykładem. I wtedy ujrzał wykrzywioną skurczem przerażenia twarz Czarnego.

– TO ON! – ryknął były powstaniec.

Tadek nie miał wątpliwości o kogo chodzi. Henio – niechętnie, ale jednak – opowiedział im o tajemniczym Niemcu, który nocą siał terror w Warszawie. Nie brali jego słów poważnie, traktując je bardziej jak wymysł paranoika.

Myśliwy zareagował błyskawicznie. Gwałtownym ruchem odwinął się i uderzył kolbą karabinka w twarz nieznajomego. Ten zachwiał się, lecz nie przewrócił. Cios powinien był zrobić miazgę z jego głowy, złamać szczękę, nos, kości policzkowe…

Nagle przez ulicę przetoczył się odgłos wybuchu. Okno, z którego padały strzały, eksplodowało ogniem, odłamkami i pyłem, a z sąsiedniej kamienicy wybiegł utykający Miki.

Tadeusz od razu zorientował się, co się dzieje.

– Biegnij – popchnął Irkę, a sam uniósł broń do strzału, zwracając się w stronę mężczyzny. Tym razem nie zdołał go zaskoczyć.

Wróg krwawił z nosa, lecz jego spojrzenie było przytomne, czujne, a także nieco… zdziwione? Jedną dłonią odbił lufę, a drugą sięgnął po pistolet. Wszystko działo się zbyt szybko. Myśliwy poczuł szarpnięcie, nacisnął spust, lecz nie trafił. Coś zamajaczyło mu przed oczami, eksplodowało, wstrząsnęło jego klatką piersiową. A potem ziemia uciekła spod stóp.

 

***

 

Czarny Henio widział, jak mężczyzna strzelił Tadeuszowi w pierś.

Irka zatrzymała się, słysząc huk, i odwróciła. Akurat żeby zobaczyć padającego na plecy myśliwego. Z jej ust wyrwał się pełen rozpaczy krzyk, taki, który towarzyszy rzeczom nieodwracalnym, ostatecznym. Chciała pobiec z powrotem, lecz Henryk zdążył wziąć się w garść i już był przy niej. Złapał ją mocno za rękę i pociągnął za sobą. Zaczęła się szamotać.

– Biegnij do Mikiego! – krzyknął.

Poskutkowało. Widział, jak na jej twarzy pojawia się coś nowego, jak rozpacz ustępuje miejsca strachowi o małego, cudownie odnalezionego chłopca. Ruszył za nią, oglądając się co chwila za siebie. Nieznajomy szedł w ich stronę. Jego twarz pokrywały ciemne tatuaże, które Henryk dobrze zapamiętał z ich pierwszego spotkania. A może to była rozmazana krew? Nie, na pewno nie!

Czarny dobiegł do Irki i dzieciaka, razem dopadli wejścia do budynku.

– Szybko!

Miki bez wahania pognał w dół, a kobieta podążyła za nim. Henio spojrzał jeszcze na swojego prześladowcę, uniósł rozpylacz i posłał serię. Widział, jak przynajmniej dwie kule sięgają celu.

Nieznajomy nawet się nie zatrzymał.

– Mówiłem, że cię znajdę. Wyczuwam takich popapranych tchórzy jak ty. To odór twojego strachu mnie tu doprowadził.

– Kim ty jesteś!?

– Kim jestem? Bronią. Fikcją. Tobą?

– Zabiję cię – krzyknął Henryk, nie rozumiejąc bełkotu napastnika. Nacisnął spust. Lecz pistolet maszynowy, zamiast sypnąć kulami, szczęknął głucho. Czarny, jak zawsze, gdy dawał się ponieść emocjom, trzymał stena za wystający z boku magazynek. Chociaż na szkoleniu mówiono mu, że może to spowodować zacięcie się broni.

– Widzisz? – powiedział nieznajomy z wyraźnym trudem. – Mówiłem, że nie możesz mnie zabić.

Henryk zerwał się do biegu i zniknął wewnątrz kamienicy.

Mężczyzna zaniósł się kaszlem, a potem głośno zakrztusił się krwią. Były powstaniec już tego nie widział.

 

***

 

Czarny Henio dosłownie sfrunął w dół. Wylądował z głośnym pluskiem w sięgającej kolan brei, zachwiał się, ktoś złapał go za rękę. Natychmiast uderzył na odlew i usłyszał kobiecy krzyk.

– Henryk! To ja, to ja! Co się stało? – krzyczała Irka. – Co się stało? – Trzymała się za twarz, a w jej oczach malowało się zaskoczenie.

Czarny zignorował pytanie.

Niemal pod samym włazem leżały zwłoki, najwidoczniej ktoś próbował już wcześniej przejść tą drogą. Henryk przeszukał ciało. Znalazł latarkę, sprawdził, czy działa, a potem ruszył w ciemność, byle dalej przed siebie.

– Dokąd idziesz, Heniu? – Kobieta patrzyła na towarzysza i ogarniało ją przerażenie. Była z Mikim w kanałach, bez przewodnika, bez Tadeusza. Za to Henryk, i tak nieprzewidywalny, zachowywał się jeszcze dziwniej niż zazwyczaj.

– Cicho – syknął. – Zamknij się. Nie chcecie, to nie musicie za mną łazić!

Irka nie miała wyboru, wzięła Mikiego za rękę i poszła w ślad za byłym powstańcem.

Znaleźli się w zupełnie innym świecie, tak daleko od piekła, które rozgrywało się na górze. Wytłumione odgłosy strzałów i eksplozji prawie do nich nie docierały. Wątłe światło latarki ginęło w mroku przed nimi, ślizgało się niepewnie po ścianach i mętnej, pełnej nieczystości wodzie. Ciemność otaczała ich ze wszystkich stron, czuli jej nacisk, niemal fizyczny, przytłaczający, jak ciśnienie w morskich głębinach.

Szli po omacku, szybko. Zbyt szybko. Poziom wody podniósł się nieco, co jeszcze bardziej utrudniało wędrówkę. Miki utykał wyraźnie i Irka nagle poczuła, jak drętwie jej dłoń. Zdała sobie sprawę, że coraz więcej siły kosztuje ją nadążanie za Czarnym z kulejącym chłopcem przy boku. Ile już szli? Nie miała pojęcia, straciła rachubę czasu.

Chciało jej się płakać. Dopiero teraz, gdy minął szok, poczuła ból po uderzeniu. Gdyby był tu Tadeusz, nie pozwoliłby… I wziąłby dziecko na ręce. Ale on już nie żył. Wpatrywała się w plecy idącego z przodu Henryka, a w jej głowie rodziła się myśl.

Dlaczego nie ty? Dlaczego to nie ciebie zabili?!

Były powstaniec zachowywał się jak w amoku. Wyczuwała jego desperację i skrywane pod fałszywym zdecydowaniem przerażenie. Uświadomiła sobie, że właściwie wcale nie zna tego mężczyzny, że się go boi. Jeśli istniała kiedykolwiek między nimi jakaś więź, dawno już została przerwana. Z Henrykiem połączyły ją najgorsze cechy, jakie miała, a które później odrzuciła na rzecz innych wartości. Na rzecz uczuć, które obudził w niej Tadeusz, ale przede wszystkim Miki. Henryk poszedł w drugą stronę, zagubił się i już od dawna postępował jak obłąkany.

Wiedziała, że są na niego skazani, i właśnie ta konieczność powstrzymywała rodzącą się w niej z każdym krokiem nienawiść.

Nagle Czarny zatrzymał się.

– Co się dzieje? – zapytała.

– Cicho. – Nasłuchiwał z otwartymi ustami i błyszczącymi szaleństwem oczami. – Słyszycie?

– Co takiego?

– Jak to co?! On tu jest! Słyszę jego kroki!

– Tego mężczyzny? – Irka poczuła, że Miki chowa się za nią. Zachowanie Czarnego przerażało nawet chłopca, który go ubóstwiał.

– Heniu, co tam się stało? – zapytała tonem, który świadczył o tym, że nie ma już siły stawiać czoła światu.

– Chcesz wiedzieć? Wpakowałem w faceta co najmniej kilka kul, a on teraz nas goni. Rozumiesz? Idzie po mnie! Musimy go zabić. Ale nie, nie da się… Musimy uciekać! – Henryk zaczął gorączkowo mówić sam do siebie i dla kobiety było już jasne, że go straciła.

Nagle Miki rozkaszlał się, a po chwili do Irki również dotarł jakiś dziwny zapach. Kręciło jej się w głowie, zaczęły szczypać ją oczy.

– On tu jest, idzie tu – powtarzał jak nakręcony Henio. Mała plama światła latarki dziurawiła ciemność, próbując nadążyć za obłąkanym wzrokiem jej właściciela. – Musimy uciekać!

– Miki nie ma siły, ledwo idzie – Irce zrobiło się słabo, mówiła z trudem.

– Nie wiem, jak dalej iść… Musimy wyjść! Na górę, tak. Daleko już odeszliśmy, tutaj gdzieś zaraz musi być właz – powiedział Czarny.

Faktycznie po kilkudziesięciu metrach natrafili na wyjście. Na ścianie napisane było: Krakowskie Przedmieście.

– Tędy, wychodzimy!

– Nie! Przecież Krakowskie jest w rękach Niemców! Wyjdziemy prosto na nich! – zasyczała kobieta, odruchowo ściszając głos.

– Miki, pójdziesz pierwszy. Musimy wyjść, zanim mnie dorwie.

– Oszalałeś! Tadeusz by na to nie pozwolił!

– Tadeusz nie żyje! – warknął wyzywająco Henryk. – Wyłaź, mały – rozkazał chłopcu.

Miki popatrzył na niego, a potem uwolnił dłoń z uścisku Irki. Zrobił to z łatwością, bo ręka jej zdrętwiała ze zmęczenia.

– Nie – szepnęła, powstrzymując łzy bezsilności.

– Już dobrze, mamo – powiedział, krztusząc się, a ona niemal wybuchła płaczem. Pierwszy raz… Pierwszy raz się tak do niej odezwał. Zawsze mówił do niej „ciociu”. – Muszę iść.

Zaczął wspinać się po drabince…

Usłyszeli, jak mocuje się z włazem, lecz nie miał dość sił, by go przesunąć. Wtedy dobiegły ich inne odgłosy. Ktoś był na górze.

Trwało to może parenaście uderzeń serca, po czym wyjście z kanałów stanęło otworem. Jakieś ręce pomogły chłopcu wydostać się na powierzchnię.

Irka i Henryk zastygli w bezruchu. Usłyszeli krzyk: „Uciekajcie!”

Wystrzał.

– Nie! – zawyła Irka, eksplodując wściekłością i rozpaczą. Czarny brutalnie zatkał jej usta i zdławił krzyk. Siłą pociągnął za sobą.

Coś niewielkiego wpadło z pluskiem do kanału. Wybuch poniósł się ogłuszającym echem, odchody i nieczystości chlusnęły wszędzie dokoła. Oni jednak zdołali oddalić się już na bezpieczną odległość, lecz i tak przewrócili się w ścieki.

Podnieśli się niezdarnie.

I wtedy go dojrzała. Tylko przelotnie, gdy światło upuszczonej latarki wyłoniło na moment jego twarz z ciemności. Miał czarne oczy, policzki i czoło pokrywało coś ciemnego. Jakieś bazgroły? Czy może nieczystości z kanałów? Cały czas czuła ten dziwny zapach, nie wiedziała, dlaczego akurat teraz jej zmysły znów zwróciły na niego uwagę.

Znów zapadł mrok. Usłyszała krzyk Henia, a potem coś uderzyło ją w twarz. Runęła na plecy, prosto w maziowate, cuchnące nieczystości. Śmierdząca woda zalała jej oczy, wleciała do ust, gdy Irka krzyknęła. Straciła orientację, zerwała się w panice, nie wiedząc co się dzieje. Coś się zakotłowało, wątła smuga światła wyłoniła ruchome kształty, błysnął nóż.

Potem…

…zrobiło się cicho. Rozglądała się, zagubiona, ogłuszona. Podniosła latarkę. U swoich stóp dostrzegła Henia, oddychał ze świstem, a w kącikach ust pękały mu bąbelki krwi. Jego twarz była spokojna, rysy złagodniały, wyglądał teraz prawie normalnie. Siedział oparty o ścianę, woda sięgała mu niemal do piersi.

Umrze tu, w tym kanale – uświadomiła sobie Irka, lecz myśl ta nie przebiła się przez zasłonę obojętności, która niespodziewanie na nią opadła. Czuła się wypalona, niezdolna do wysiłku i walki. Rozejrzała się za mężczyzną o czarnych oczach. Proszę bardzo, niech ją też zabije. Zginie tego przeklętego dnia, tak jak pozostali. Nieznajomego nigdzie jednak nie było. Zniknął wraz ze śmiercią Czarnego Henia.

Załkała, choć w pierwszej chwili wydawało się jej, że to nie ona. Że to jakaś inna osoba płacze nad ich przeklętym życiem i tragicznym losem miasta obróconego w ruinę. Zdała sobie sprawę, że nie płakała od dawna. Za wyjątkiem dnia, kiedy pierwszy raz zobaczyła Mikiego. Później, przez całe powstanie, otoczona śmiercią, żyjąc w piekle, nie uroniła ani jednej łzy. Aż do teraz. Chyba. Bo czy to naprawdę ona płakała? Oczy miała już suche.

Ruszyła przed siebie. Latarka działała jeszcze przez kilkanaście minut, w końcu odmówiła posłuszeństwa.

Szła dalej, ogarnięta całkowitymi ciemnościami. Jak długo? Godzinę, dwie? A może ledwie kwadrans? Nie wiedziała, dokąd i po co. Szaleństwo czaiło się gdzieś w mroku, ale nie chciało nadejść. Słabiutki płomyk paniki pełzał na dnie jej duszy, nie mając możliwości, aby zapłonąć z pełną siłą. Nie sposób zapłonąć w próżni, a w jej sercu nie było już nic.

Szła. Najpierw na czworakach, później mogła się wyprostować, lecz i tak poruszała się z trudem, gdyż woda zaczęła sięgać jej powyżej pasa. W pewnym momencie usłyszała dudnienie, ziemia nad nią drżała. Nie zastanawiała się jednak nad tym. Stawiała kolejny krok, a potem kolejny. W końcu opadła z sił, usiadła i oparła się plecami o ścianę kanału. Tu było płytko. Zamknęła oczy. Jak spokojnie.

 

***

 

Nie usłyszała kroków, dopiero mocne szarpnięcie sprawiło, że powoli podniosła powieki. Ktoś zaświecił jej w twarz, więc zasłoniła oczy dłonią.

– Co tu pani robi? – padło pytanie.

– Chcieliśmy przejść do Śródmieścia… – odparła słabo.

– My? Jest ktoś z panią?

– Napadł nas. Zabił.

– Kto? Niemcy?

– Nie. Mężczyzna o czarnych oczach. Nie można go zabić…

– Bredzi – ocenił rzeczowo mężczyzna, zwracając się do towarzyszy. – Sukinsyny rozpylają tu jakieś trujące chemikalia. Gaz karbidowy czy cholera wie co. Widziałem już jak ludzie po tym wariują.

– Moment, a ten facet, którego minęliśmy? – zastanowił się inny. – Ten, co dostał kosę w płuco?

Do Irki słowa docierały jak przez ścianę. Ledwo rozumiała o czym rozmawiają.

– Zabił go mężczyzna o czarnych oczach – westchnęła z wyrozumiałą niecierpliwością.

– Wiemy, wiemy. Co z nią robimy?

– Damy radę, już niedaleko. Będziemy ją nieśli na zmianę. Tylko wyjmij jej z ręki ten nóż, bo jeszcze zrobi komuś krzywdę. Albo sobie.

Irka pozwoliła się rozbroić. Krew na ostrzu zdążyła już zakrzepnąć.

Rafał Babraj

Zdjęcie ze strony: http://forumemjot.wordpress.com




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Kiedyś w Warszawie
Recenzje fantastyczne Fahrenheit Crew - 2 sierpnia 2014

Łukasz Orbitowski Widma Wydawnictwo Literackie 2012 Cena: 44,90 Stron: 615 1 sierpnia…

O powstaniu warszawskim bez serca
Bookiety nimfa bagienna - 15 października 2014

Autor: Andrzej Borowiec Tytuł: „Chłopak z Warszawy. Powstanie warszawskie oczami szesnastoletniego żołnierza” Wydawca:…

Adam Cebula „Moje sądzenie sędziów Powstania”
Felietony Adam Cebula - 13 sierpnia 2014

  Chciałem zacząć od tego, że podziwiam łatwość wygłaszania przez ludzi historycznych sądów. To nieprawda. Nie podziwiam.…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit