Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Tomasz Pacyński „Linia Ognia”

Opowiadania A.Mason - 30 maja 2025

W ramach wspominek mamy dla Was opowiadanie „Linia ognia”, które pierwotnie było opublikowane w magazynie SFera, a następnie w zbiorze opowiadań o tym samym tytule. Jeśli jeszcze nie mieliście okazji zapoznać się z tym tekstem, to tym bardziej zachęcamy do jego przeczytania lub odsłuchania (cały zbiór dostępny jest w Audiotece)

 

LINIA OGNIA

 

Kościół był naprawdę interesujący. Dokładnie taki, jakiego można było spodziewać się w parafii z osiemsetletnimi tradycjami. Wrażenie psuła trochę blacha okrywająca dach, zamiast dachówki, najlepiej ciemnoczerwonej, omszałej. Światło ulicznych latarni gubiło się w gęstwinie listowia wiekowych lip, o grubych i powęźlonych pniach, z których każdy miał przybitą tabliczkę „pomnik przyrody”. Godna pochwały przezorność konserwatora, proboszcz już dawno chciał wyciąć lipy co do jednej i posadzić tuje, żeby było ładnie i nowocześnie.

Po zmierzchu niewiele było widać. Tylko dół fasady, paskudną kapliczkę z polnego kamienia, przypominającą osobliwie ogrodowy grill, wielkie, rzeźbione wrota. By zobaczyć resztę, sklepienie zwane pułtuskim, stalle, będące arcydziełem snycerstwa, trzeba było odwiedzić kościół w dzień. Wejść do środka, odetchnąć chłodem starych murów, zmieszanym z zapachem kadzidła i kwiatów więdnących przed ołtarzykiem Matki Boskiej.

Kamera niskiego poziomu oświetlenia ma wiele zalet, jednak zniekształca nieco obraz. Wszystko jest szare, płaskie, pozbawione perspektywy. Nie nadaje się do podziwiania detali architektury nadwiślańskiego neogotyku. Wystarczy jej światło gwiazd, uliczne latarnie przeszkadzają tylko, zostawiając na światłoczułym elemencie CCD denerwujące powidoki, smużące przy każdym poruszeniu niczym ogony komet. Lepiej skupić się na jednym elemencie, tym najistotniejszym. Ustawić krzyżyk z podziałką w samym jego środku.

Dach starego Domu Kultury był prawie plaski, letnia noc zaś ciepła. Nie było sensu rozkładać maty izolacyjnej. Odległość też żadna, może sto, może sto dwadzieścia metrów. Nawet nie trzeba przyjmować poprawki na wiatr. Co prawda i tak wieczór był spokojny, bezwietrzny.

Obraz z kamery zogniskował się niżej, przy podstawie dzwonnicy. Wyraźnie można było dostrzec wielkie głazy muru, otaczającego kościół, niemal wyczuć chropowatość spoin pomiędzy nimi. A na szczycie muru siedział w kucki wampir i palił papierosa.

Wyswobodziła się zręcznie, w niemal tanecznym piruecie. Od razu stracił równowagę, ale tylko na chwilę, dalej lazł z łapami, ze śmiesznym, chytreńkim uśmieszkiem przylepionym do warg. Odpowiedziała uśmiechem, ale tylko skrzywieniem ust, jej oczy pozostały chłodne i uważne. Oczywiście tego nie zauważył, przekonany niewątpliwie o swym zniewalającym uroku.

Dobrze wiedziała, jak trzymać takich na dystans, ostatecznie byl to jej zawód. Zarzuciła mu na szyję swoją chustę, którą wcześniej okrywała ramiona. Jedną ręką chwyciła za końce, drugą jednocześnie odpychając jego pierś. No i co mi teraz zrobisz? – pomyślała, oblizując jednocześnie usta.

Facet nic nie zrobił. Zwisł, na ile pozwalała chusta, wpatrując się tylko maślanym spojrzeniem w różowy koniuszek języka przesuwający się powoli po dolnej wardze. Ręce zwisały mu bezwładnie, wyglądało, jakby za chwilę miały się ugiąć pod nim nogi.

Hej, tylko mi tu nie zaśnij, zaniepokoiła się na serio. Przyciągnęła zdecydowanym szarpnięciem amanta, aż uwiesił się jej na szyi całym ciężarem ciała. Jednak nie był całkiem pijany, poczuła dłonie niezgrabnie obmacujące piersi. Pozwoliła na to tym razem, martwiąc się tylko o ramiączka wieczorowej sukni. Ponadrywa jak nic.

Mimo iż był ciężki i bezwładny, dała sobie radę bez trudu, z pomocą przyszła wieloletnia wprawa. Wsunęła delikatnie kolano w krocze mężczyzny. Natychmiast przestał dobierać się do jej piersi i zaczął dyszeć wprost w twarz przetrawionym alkoholem. Mogła teraz poprowadzić go do drzwi motelowego pokoju.

Taka była umowa z właścicielem. Żadnych obłapianek w barze ani na korytarzach, trzeba dbać o renomę. O mało nie roześmiała się na głos, ciągnąc na ramieniu uwieszonego amanta. Motel „Paradise” i renoma!

Tak naprawdę nie ma się z czego śmiać, skonstatowała, ustawiając pijanego faceta pod ścianą, żeby przypadkiem się nie przewrócił. Straszna degrengolada w porównaniu choćby z sopockim „Grandem”, jeszcze wtedy, gdy uzdrowisko nazywało się Zoppot i nocną ciszę zakłócały jedynie wrzaski pijanych brunatnych koszul. Kameraden umieli się bawić, wspomniała z nostalgią. Albo paryski „Ritz”. Ah, ou sont des neiges d’antanl

Dość tego, pomyślała, zagryzając wargi, jedną ręką przytrzymując klienta, drugą grzebiąc w torebce w poszukiwaniu klucza. Nie ma „Ritza” i nie będzie, jest obskurny motel „Paradise”. A i to trzeba uważać, żeby nie wylecieć stąd na szosę, choćby i tranzytową. Klient osuwał się powoli po ścianie, zaraz zaśnie na mur, musiała się spieszyć, żeby nie wciągać bezwładnego ciała za nogi. Zaklęła cicho i plugawie. Od rana miała jakieś złe przeczucia.

 

* * *

 

Wampir palił ze smakiem, zaciągał się głęboko. Dziadek Mróz, rozciągnięty na szorstkiej, nagrzanej w ciągu dnia papie, mógł nawet dostrzec przez celownik paczkę leżącą na koronie muru. Lucky Strike, wyrafinowany wąpierz, pomyślał. Leżało mu się trochę niewygodnie, na szczęście dach od lat nie widział lepiku, Dziadek mógł się nie obawiać, że ubrudzi sobie ubranie.

Dotknął kciukiem przełącznika dalmierza laserowego, po chwili jednak cofnął palec. Pomiar odległości nie miał sensu, a nie wiedział, czy czasem wampir nie dostrzeże wiązki laserowej świecącej mu prosto w ślepia, nie zerwie się i nie odleci, przemieniwszy się w nietoperza.

Przylgnął policzkiem do chłodnej kompozytowej kolby karabinu. Też bez sensu, można to załatwić ze zwykłego kałacha albo myśliwskiego sztucera, zamiast targać ze sobą OP–96 z ciężką kamerą termowizyjną i jeszcze cięższym zasilaczem. Sama broń też swoje ważyła, kaliber 12,7 to nie w kij dmuchał.

Jednak dysponował srebrną amunicją tylko w tym kalibrze, specjalnie zresztą zamawianą. Kiedyś wydawało się, że podejście do niezwykle ostrożnego wampira na mniejszą odległość będzie niemożliwe, stąd wybór odpowiedniej broni, rosyjskiego karabinu przeciwsprzętowego, używanego głównie do zwalczania lekko opancerzonych wozów bojowych. Ale za to umożliwiającego celne strzelanie na dystansie do dwóch kilometrów.

Dziś robota była łatwa, ktoś wystawił wąpierza. Przy tej odległości odpadało ustawianie czujników meteorologicznych, montaż radiolinii do komputera balistycznego i cala masa innych, nużących przygotowań. Ot, wycelować i nacisnąć spust. Potem zwinąć stanowisko.

Dziadek odsunął oko od okularu celownika i spojrzał na dach, krzywiąc się z niezadowoleniem. Samokrytycznie ocenił, że łatwość zadania nie sprzyja wewnętrznej dyscyplinie. Półotwarte, fabryczne pudełko amunicji leżało tuż obok zgniecionej paczki papierosów Kozak. Obok walały się pokrowce, od karabinu i osprzętu, oraz ten z wędkami, które miały służyć jako kamuflaż. Miał nadzieję, że nie tylko w tym celu zresztą.

Nie widział dobrze w ciemności, ale wiedział, że na pudełku z nabojami widnieje napis – 12,7×90 (.50 Browning) Grade A silver core – use against unarmoured vampires only. Norweska fabryka zbrojeniowa słynęła ze skandynawskiej akuratności, parametry specjalnie zamówionej, limitowanej partii amunicji wprowadziła też do wszystkich tabel strzelniczych. Plotka zaś głosiła, że służby logistyczne wielkich mocarstw po pierwszych raportach wywiadu zamówiły ogromne ilości, ot tak, na wszelki wypadek.

Nieświadom niczego wampir zaciągnął się papierosem.

 

* * *

 

Barman z nocnej zmiany ze znudzeniem przyglądał się tlenionej Ukraince, która z równym znudzeniem wyginała się przy rurce. Mogła sobie darować, ocenił, miejscowi biznesmeni z tłustymi żonami wyglądali na zbyt pijanych, żeby docenić jej wysiłki. Zresztą ona wcale nie jest ładniejsza od tych żon, pomyślał barman, przecierając już od kilku minut tę samą szklankę. A już na pewno nie młodsza.

Zadźwięczał automat, oblegany przez gromadkę młodzieży w wieczorowych dresach. Zamigotały światełka, oznajmiając jackpot, łysi klepali się po plecach aż dudniło, nie przejmując się napisem, który głosił – „automat nie służy do gier hazardowych i nie wypłaca wygranych”. Była to prawda, wygrane wypłacał szatniarz.

Zabrzmiały ostatnie akordy piosenki Julio Iglesiasa, Ukrainka wzruszyła ramionami, zebrała z podestu swoje skromne szmatki i odeszła ciężkim, zmęczonym krokiem chłopki, którą w samej rzeczy była. W ciszy, która nagle zapadła, dał się słyszeć wyraźnie głęboki gang silnika. Barman odstawił szklankę, zmarszczył brwi. Harley w nocy pod barem nie wróżył nic dobrego.

 




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

[Recenzja] „Sen niespokojny” Radomir Darmiła
Recenzje fantastyczne A.Mason - 20 listopada 2023

Na początku był Lem, potem polska fantastyka naukowa rozbłysła niczym supernowa i…

Jarosław Dobrowolski „Delirium”

Informacje na temat książki Jarosława Dobrowolskiego „Delirium”, którą w nowym wydaniu zaprezentował…

Dwaj ludzie w biegu. Wspomnienie Tomka Pacyńskiego – Andrzej Pilipiuk

Nasze ostatnie spotkanie było kompletnie idiotyczne: wpadliśmy na siebie w drzwiach Pałacu…

Komentarze: 1

  1. Krzysztof Stenografow pisze:

    Co za wspomnienie. Z komediowego świata przedstawionego Tomasz Pacyński w serii opowiadań przeszedł do świata refleksji nad upływającym czasem i zmianami, które ze sobą przynosi. O ile dobrze pamiętam, co czytałem już wiele lat temu. Chyba pora odświeżyć.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *