Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Jarosław Misiak „Trup albo koszmarny ciężar śmierci”

Opowiadania Jarosław Misiak - 7 sierpnia 2014

Adam umarł nagle. Zdarzyło się to w środku nocy, podczas snu; gdy rzeczywistość i tak istnieje tylko na niby. Jego serce przestało bić, oddech ustał, a ciało nie reagowało na jakiekolwiek impulsy. W pierwszej chwili Adam sądził, że zbudził się zbyt wcześnie i dlatego tak długo nie może dojść do siebie. Był lekki, bezcielesny, poruszał się, chociaż nie czuł żadnego oporu. Patrząc na człowieka leżącego na łóżku, zrozumiał, że to jest właśnie śmierć. Kiedy umiera się w taki sposób, nie ma właściwie czego żałować. Adam odczuł zmianę sytuacji jako coś zdecydowanie pozytywnego. Uwolnił się od bólu, głodu, pragnienia oraz fizjologicznych potrzeb, wszystko pozostało tam, na dole, w osiemdziesięciu kilogramach martwego ciała.

Dopiero o świcie mógł się dokładniej przyjrzeć swoim zwłokom.

Z wyraźnym niesmakiem stwierdził, że nie wygląda na ładnego trupa. Trzydniowy zarost na twarzy przypominał jakiś brudny nalot albo pleśń, która atakuje zapomnianą kromkę chleba. Dłonie zaciskały się na pościeli, jakby nieboszczyk zamierzał jeszcze naciągnąć kołdrę na głowę, aby ukryć się przed promieniami słońca. Był blady, jego usta wykrzywiły się w nieprzyjemnym grymasie, zaś spod kołdry wystawała owłosiona łydka i stopa. Szczególnie stopa wywoływała wrażenie niestosowności: duża, koścista, z brudnymi, pozawijanymi paznokciami. Za życia Adam zwykł chować ją w skarpetce, jednak teraz był zupełnie bezradny.

Zareagował gwałtownie na dźwięk budzika, ale temu na dole pobudka nie zmąciła spokoju. Nie przeszkadzało mu irytująco natarczywe dzwonienie, które jeszcze wczoraj automatycznie uruchamiało rękę, błądzącą w poszukiwaniu wyłącznika. Temu na górze pobudka wciąż sprawiała przykrość, lecz on nie mógł już nic na to poradzić.

Z przyzwyczajenia sięgnąłby po papierosa, przetarł oczy i włączył radio. Jego trup nawet nie drgnął – w końcu można się było tego spodziewać. Leżał tak, biedaczysko, z zamkniętymi oczami, nieogolony, bielszy od prześcieradła. Wielka, brzydka stopa mierzyła paluchami w sufit albo jeszcze dalej, gdzieś między chóry pokracznych aniołów.

Adam nie mógł pojąć, dlaczego ciągle tkwi tutaj, w towarzystwie smutnego nieboszczyka, do którego czuł nawet odrobinę sympatii, ale tym bardziej chciał się z nim ostatecznie pożegnać. Skoro oddzielono już duszę od kości i mięsa, to chyba nie okaże się, że śmierć popełniła falstart?

Gdy spojrzał na zegarek, dłuższa wskazówka dobiegała akurat do mety kolejnego okrążenia. Krótka ułożyła się nieruchomo w pozycji „siedem”, a to oznaczało, że za chwilę powinno zdarzyć się coś niezwykle interesującego. Był mile zaskoczony, odczuwając emocje – dotychczas sądził, że bez adrenaliny lokatorzy zaświatów skazani są na wyjątkowo nudną egzystencję. Czekał, aż poruszy się klamka w drzwiach, a potem nastąpi tak dobrze znane skrzypnięcie zawiasów i poranna modlitwa klejących się do podłogi kapci. Plask, plask, plask. Przerwa. Plask, plask. Zanim zdążył się nad tym zastanowić, do pokoju weszła żona. Plask, plask, plask. Postawiła kawę na stoliku obok łóżka, a przy okazji zrzuciła na podłogę paczkę papierosów. Schylając się po nią, musnęła włosami twarz trupa, lecz on zignorował łaskotanie.

Adam czekał na pierwszą oznakę szoku. Spodziewał się ujrzeć coś niezwykłego, usłyszeć krzyk kobiety, czy chociaż zobaczyć w jej oczach wyraz bezgranicznego zdumienia. Tymczasem ona wymamrotała pod nosem jakieś niezrozumiałe słowa i niedbałym ruchem poprawiła poduszkę pod głową nieboszczyka. Jej wzrok zatrzymał się na moment na wystającej poza łóżko stopie. Później odwróciła się i zrobiła: „Plask, plask. Przerwa. Plask, plask, plask”. Drzwi zamknęły się z – jak zawsze – odrobinę zbyt głośnym trzaśnięciem. Anormalna normalność. To Adam doznał szoku. Gdyby mógł mówić, to z pewnością zaniemówiłby.

Przez najbliższą godzinę myślał o tym, czy to możliwe, aby żona niczego nie zauważyła. Tak czy owak, wychodziło, że to nieprawdopodobne. Następne skrzypnięcie drzwi zaskoczyło go pogrążonego w rozmyślaniach o ludzkiej ułomności. Kobieta wtargnęła do pokoju niespodziewanie.

– Ewa przyniosła gazetę – oznajmiła.

Nigdy wcześniej Ewa nie przynosiła gazet, a przecież Ewa nigdy nie robiła dobrowolnie rzeczy, których nigdy przedtem nie robiła. Dzięki doskonale monotonnemu trybowi życia była niemal stuprocentowo przewidywalna. Coś jak pralka automatyczna, z tą tylko różnicą, że pralkę można sprzedać, zaś wyjęcie wtyczki z gniazdka nie jest karalne. Oboje zresztą byli pod pewnymi względami do siebie podobni. Żyli obok siebie, jedli obok siebie, znali się nawzajem do tego stopnia, że nie musieli nawet ze sobą rozmawiać.

Od kilku godzin jednak Adam był martwy, a Ewa ciągle wymigiwała się od zostania wdową. Musiała zauważyć, że umarł. Inaczej nie pochylałaby się nad łóżkiem z tym głupkowatym wyrazem twarzy, który pojawiał się u niej, ilekroć odnajdywała wśród nekrologów nazwiska starych znajomych.

– Źle dzisiaj wyglądasz, biedaku – zwróciła się do nieboszczyka, jak gdyby nic się nie stało.– Ewa zadzwoni do twojego najlepszego kolegi i odwoła dzisiejszego brydża.

Kobieta dotknęła delikatnie czoła zmarłego. Gdyby Adam żył, z pewnością wstrzymałby oddech i otworzył usta z wrażenia.

– Eee… – Ewa uśmiechnęła się przyjaźnie. – Nic ci nie będzie, nie masz nawet gorączki.

Plask, plask. Przerwa. Plask, plask, plask.

Został sam. Jego żona zupełnie zbzikowała. Nie podejrzewał, że tak bardzo przeżyje jego śmierć. Chciał się już stąd wyrwać i pomknąć do miejsca przeznaczonego dla świeżo porzuconych dusz, lecz coś mu w tym przeszkadzało. Nie chodziło tu o jakieś fizyczne bariery, Adam był po prostu w tajemniczy sposób związany ze swoim trupem. Nie mógł się od niego oddalić. Miał teraz do rozwiązania poważny problem. Musiał ustalić, co go tutaj zatrzymuje i kiedy wreszcie odzyska pełną swobodę. To głupie uczucie – zostać nagle pozbawionym cielesnej powłoki, a jeszcze głupsze – być skazanym na widok własnego trupa.

I na dodatek nie móc schować pod kołdrę osobistej stopy! W ciągu następnych czterech godzin Adam zapoznał się dokładnie z wszelkimi odmianami pojęcia nudy. Ludzka dusza, uwięziona w pomieszczeniu, w którym spędziła spory kawałek swej doczesnej egzystencji, ma naprawdę niewiele do roboty.

Kobieta zostawiła na stoliku gazetę, starannie złożoną na cztery części. Lektura ćwierci strony gazety jest o tyle pouczająca, że zmusza wyobraźnię do beznadziejnej próby zrekonstruowania niewidocznych fragmentów artykułów. Pierwsze trudności zaczynają się już na etapie tytułów. Czy znany polityk został przyjęty przez innego znanego polityka, czy może spotkał się w motelu z nieletnią prostytutką? Kto wie. Oczywiście, Adam usiłował rozłożyć gazetę, ale okazało się, że nie jest w stanie wpływać na materię tego świata. Nawet drobinki kurzu drwiły sobie z jego starań, zaś większe paprochy w ogóle nie zwracały na niego uwagi. Gdyby Adam żył, z pewnością spociłby się z wysiłku.

Około jedenastej dał sobie spokój z próbami przesuwania przedmiotów i do południa gapił się posępnie na drogiego, bliskiego nieboszczyka. Musiał zresztą patrzeć, bo dusze nie mają powiek do zamykania. Taki zwyczaj. Ewa przyniosła piwo. Dwie puszki, które postawiła na stoliku, zabierając stamtąd zimną kawę i nieprzeczytaną gazetę.

– Ewa przyniosła piwo – powiedziała odkrywczo. – Ale nie wypijaj go od razu, tylko poczekaj do obiadu. Dobrze?

Nerwy Adama nie wytrzymały. Wykonał ruch, w który włożył cały, duchowy impet, i przeleciał na wylot przez ciało żony. Nie spodziewał się po tym wiele, ale miał nadzieję, że kobieta odczuje przynajmniej przejmujący dreszcz. Nie odczuła niczego. Taki obrót spraw zaczynał go coraz bardziej niepokoić. Miał za sobą życie i śmierć, a przed sobą cholernie marne perspektywy. Żadnej jasności na końcu tunelu ani spotkań z od dawna nieżyjącymi przyjaciółmi. Gdzie się podział Bóg albo chociaż jego nadęci wysłannicy, odpowiedzialni za godne powitanie bezdomnych dusz?

Ten na łóżku wylegiwał się za wszystkie czasy. Sztywny jak kłoda i niemy jak kłoda. Dobrze, że kołdra zasłaniała większą część jego ciała, co oszczędziło Adamowi przykrej konfrontacji z nagością własnych zwłok. Dobrze też, że dusze mają niezwykle przytępiony zmysł powonienia. Za życia nie cierpiał charakterystycznego, trupiego zapachu, który przyprawiał go o mdłości. Ciekawe, czy teraz poczułby to samo? Tak jak się spodziewał, Ewa przyszła po talerz oraz puszki.

– No i co, czujesz się lepiej? – spytała. – Ewa włączy ci telewizor, zaraz będzie nasz ulubiony serial.

Po jej wyjściu Adam popadł w apatię. Próbował się skupić, lecz filmiszcze, którego szczerze nie znosił, nie pozwalało mu na zebranie myśli. Przypominał sobie antyczne historie o losach zmarłych, których ciała nie zostały pogrzebane. Może w owych bajkach tkwiło ziarno prawdy? Uciekał, jak tylko mógł, od myśli o tym, co się stanie, jeśli obłęd żony potrwa na przykład tydzień? Ich dom znajdował się na uboczu. Ewa nie miała przyjaciółek, a jego nieliczni znajomi na ogół nie składali niezapowiedzianych wizyt. Na domiar złego nie mieli dzieci i już od paru lat żadnej bliższej rodziny. Od ponad miesiąca Adam nie musiał pracować, z czego nie zdążył się zbytnio nacieszyć, ale za to zdążył tego pożałować. W miarę upływu czasu osuwał się w czarnowidztwo, którego zdradliwe dno ujawniało przed nim kolejne poziomy. Na szerokim świecie szalała śmierć, tłumy dusz podążały w zaświaty, a on nadal na coś czekał…

Na kolację Ewa przyniosła tacę zastawioną przeróżnymi smakołykami. Było ciasto ze śliwkami i martwy, nadziewany ptak. Były owoce, kieliszek napełniony czerwonym winem i jeszcze wiele innych „wymyślnych” przysmaków. Adam jeszcze nigdy w tym domu nie widział takiej kolacji, nie wspominając nawet o jej zjedzeniu.

– Ewa przyniosła ci coś dobrego, żebyś szybko wracał do zdrowia.

Obeszła dookoła łóżko i leciutko uchyliła okno. Przez dłuższą chwilę gapiła się w szarzejące niebo, jakby nagle odkryła fakt, że świat nie kończy się na tym, co pod nogami.

– Pięknie – powiedziała, wdychając pełną piersią orzeźwiające powietrze. – Ewa uchyliła okno, żeby ci nie było w nocy duszno. Musisz dobrze wypocząć, na jutro zapowiadają upał.

Wyłączyła telewizor akurat w momencie, gdy zaczynało się dziać coś ciekawego. Plask, plask. Przerwa. Plask, plask, plask.

– Nie za ciemno ci? – zaszczebiotała, zatrzymując się przy wyłączniku światła. – No dobrze, Ewa już ci nie przeszkadza. Dobranoc.

„Do dupy” – odpowiedział Adam z bezgłośną wściekłością. Słowo „upał” wystarczyło, aby popsuć mu najbliższe godziny wieczności. Upał oznaczał gnicie i rozkład, czyli oglądanie siebie w kondycji, w jakiej nikt nie chce się oglądać. Bez przekonania sprawdził, czy uchylone okno może nadawać się jako droga ucieczki. Rzecz jasna, nic z tego nie wyszło, co potwierdziło jedynie obawę, że jego niewola nie zależy od ścian, drzwi oraz zamków. Na szczęście, zaczęło się ściemniać. Dusza zazwyczaj dziedziczy cechy wzroku po nieboszczyku, z którym była związana. W tym przypadku nieboszczyk był krótkowidzem i szczególnie kiepsko widział w ciemnościach. Adam dopiero uczył się życia po śmierci, jednak przeczuwał, że w tym stanie może mieć kłopoty z zaśnięciem. I rzeczywiście – sen nie nadchodził.

Adam usadowił się na noc pod sufitem, na środku pokoju. Wolałby któryś z kątów, lecz obawiał się bliskiego sąsiedztwa pająków. Sama świadomość ich obecności napawała go wstrętem. To nic, że nie należał do materialnego świata – pająki i tak były paskudne. Nie wiedział, jak by zareagował, gdyby takie szkaradztwo dostało się w obręb jego postaci. Gdyby Adam żył i gdyby zdarzyło się coś takiego, z pewnością narobiłby w portki.

I chociaż dusze nie zasypiają, to ciemność, cisza oraz bezruch przynoszą im odpoczynek. Zapada się wówczas w stan przypominający płytką drzemkę – to znaczy: jest się trochę po jednej, a częściowo po drugiej stronie granicy między snem a rzeczywistością. Myśli rwą się, traci się nad nimi kontrolę, aby po chwili wrócić do punktu wyjścia. Taka sytuacja powtarza się do znudzenia i w odróżnieniu od snu żywego człowieka, dusza nigdy nie wychodzi całkowicie poza ową magiczną granicę. Znawcy tematu mówią o tym, że dusza „buja się” albo, używając pseudouczonej paplaniny, „trwa w hipnotycznym zawieszeniu”.

Adam „bujał się” pod sufitem dość długo, przebujał noc, aż do świtu, co może zdarzyć się jedynie nowicjuszom w zaświatach. Przez cały czas w jego myślach, niczym na zdartej płycie, snuł się wątek upału i przerażająca wizja gnijącego ciała. Nagle coś się zmieniło. Płyta poszła dalej i w świetle poranka Adam ujrzał swój pokój z perspektywy sufitu. Ten na dole nie obudził się już drugi dzień z rzędu. Wykwintna kolacja stała tuż obok niego, a mały, puszysty kotek rozłożył się dokładnie na środku tacy. Punktualnie o siódmej kotek umył się po posiłku i na dźwięk otwierających się drzwi zwiał przez uchylone okno.

– Ewa przyniosła ci kawę – kobieta sięgnęła po tacę z kolacją i z niedowierzaniem pokręciła głową. – Ale z ciebie bałaganiarz – stwierdziła, zdobywając się na „figlarny” uśmieszek.

– Cieszę się, że ci smakowało – dodała.

Plask, plask, plask. Na Adamie nie zrobiło to już większego wrażenia. „Plask, plask” – pomyślał spoglądając z góry na wychodzącą kobietę. Na termometrze za oknem słupek rtęci rozpoczynał mozolną wspinaczkę. I Adam miał mu to szczerze za złe. Przed jedenastą dzielny słupek osiągnął punkt „czterdzieści” i zdaje się, że nie zamierzał na tym poprzestać.

Adam wyobraził sobie trupy ludzi i zwierząt wydane na pastwę słońca. Wszystko, co martwe i niepogrzebane, musiało się mieć dzisiaj na baczności. W pomieszczeniu było oczywiście chłodniej, ale jeśli tak dalej pójdzie, to ten na dole także odczuje skutki gorąca. Kiedy upał sięgnął zenitu, w pokoju zjawił się znajomy kotek. Stworzenie okazało się na tyle bezczelne, że przyprowadziło ze sobą kolegę albo raczej koleżankę. W pierwszej kolejności koty zainteresowały się stolikiem. Były wyraźnie zdziwione, że nie ma jeszcze obiadu i ten, który zapraszał, tłumaczył się swojej przyjaciółce przymilnymi miauknięciami. Zdziwienie szybko przeszło w rozczarowanie, a rozczarowanie w rozdrażnienie. Zamiast spokojnie czekać na porę obiadu, koty postanowiły pooglądać sobie trupa.

Adam wiedział zbyt dobrze, czym się może skończyć takie oglądanie. Nie zamierzał przyglądać się temu bezczynnie; runął więc z furią na koty, życząc im połamania karków w trakcie panicznej ucieczki. Wylądował między nim a nią i nie miał pojęcia, co powinien dalej zrobić. Zwierzaki nie połamały sobie karków. Kotka wprawdzie zeskoczyła na podłogę, lecz kotek zjeżył tylko sierść i uzbrojoną w pazury łapą przeczesywał miejsce, w którym mniej więcej znajdował się Adam. Po paru minutach zwierzęta zorientowały się, że dziwny intruz nie może im w niczym przeszkodzić. Kocur prychnął z pogardą, zaś jego przyjaciółka sprężyła się do skoku. Pewna rzecz od początku przykuwała jej uwagę i prowokowała do ataku. Taka okrągła wypukłość na szyi zmarłego…

No i stało się. Zanim skrzypnięcie drzwi wypłoszyło z pokoju krwiożercze bestie, ciało Adama zostało okaleczone.

– Ewa przeprasza za spóźnienie, ale chciała przygotować swojemu śpiochowi prawdziwe przepyszne pyszności.

Gdyby Adam żył, z pewnością zazgrzytałby z wściekłości zębami. Nigdy nawet nie podejrzewał jak głęboko można zabrnąć w swoje szaleństwo.

– Wychodziłeś gdzieś? – kobieta zauważyła rozdrapaną szyję męża. – To dobrze, powinieneś teraz częściej wychodzić. Smacznego.

– „O kurwa, kurwa, kurwa” – odpowiedział jej z zaświatów Adam.

– Po obiedzie zdrzemnij się przynajmniej godzinkę – zaproponowała z troską i wyszła.

– „Tak jest, kochanie. Adam na pewno nie zapomni o drzemce” – miał wrażenie, że jego dusza zaczyna tracić głowę. Musiał znaleźć sobie jakieś zajęcie, które pozwoli mu chociaż na moment wyzwolić się z koszmaru. Spróbował jeszcze raz przesuwania przedmiotów. Po kilku nieudanych próbach doszedł do wniosku, że zabrał się do tego od zupełnie złej strony. Najpierw trzeba nauczyć się radzić sobie z rzeczami najlżejszymi, na przykład drobinkami kurzu. Być może to idiotyczne, ale poza tym miał do wyboru liczenie much, które zwabiła rozgrzebana przez koty szyja nieboszczyka.

Wieczorem zadzwonił telefon. Aparat znajdował się w korytarzu, dość blisko drzwi pokoju, dlatego Adam mógł podsłuchać część rozmowy.

– Jest w domu, ale nie czuje się najlepiej – mówiła Ewa. – Nie, nie sądzę, żeby mógł przyjść – wyjaśniała. – To miło, że chcesz go odwiedzić.

Adam całą duszą zamienił się w słuch. Zaświtała mu nadzieja, że ktoś wreszcie odkryje zwłoki i szaleństwo Ewy skończy się w szpitalu. Może wówczas jego udręczona dusza trafi do celu pośmiertnej wędrówki, bo chyba ten pokój nie był dla niej ostatecznym przystankiem?

– Nie, teraz lepiej mu nie przeszkadzać – Ewa sprowadziła go z raju w zacisze domowego grobowca.

– „Ty głupia, stara krowo!” – krzyknąłby, gdyby mógł. – „Teraz, właśnie teraz Adam chce, żeby mu przeszkodzić. Niech przyjdą wszyscy, nawet telewizja! Niech pokażą w wiadomościach twoją paskudną gębę…”

– Dziękuję w jego imieniu. Przekażę pozdrowienia. Cześć.

Kobieta odłożyła słuchawkę. Rozległo się jeszcze stłumione: plask, plask, a potem zapadła cisza. Cały kwadrans ciszy.

– Ewa przyniosła kolację i przekazuje pozdrowienia od przyjaciela – powiedziała, wchodząc do pokoju. – Dzwonił przed chwilą, ale nie chciałam cię budzić. Prawda, że dobrze zrobiłam?

 

Przez następne dwa tygodnie życia po śmierci Adam postarzał się przynajmniej o dziesięć lat. Był teraz znerwicowaną, nieszczęśliwą duszą i gdyby żył, z pewnością wpadłby w głęboką depresję i w końcu w alkoholizm. Jego zwłoki wyglądały coraz gorzej: żałosne strzępy skóry tylko gdzieniegdzie okrywały kości, za to mięso zniknęło bez śladu. Po przełamaniu lodów i zaspokojeniu pierwszego głodu puszyste obżartuchy pomyślały też o innych głodnych dachowcach. W ten sposób wieczory spędzał Adam w towarzystwie ucztujących kotów i żony wariatki, która nie mogła się nadziwić, skąd ta nagła miłość męża do zwierząt. Swoją drogą, to właśnie dzięki kotom jego trup nie zdążył zapoznać się bliżej z muchami plujkami, ścierwnicami, chrząszczami oraz resztą trupożernej fauny. Koty dobrały się do jego wnętrzności, zanim ciało zaczęło puchnąć, a narządy zmieniać w cuchnącą maź. Ewa przynosiła mu w tym czasie bandaże i środki gojące, usiłowała mierzyć temperaturę, przemawiała do niego łagodnie, nie zwracając uwagi na to, że koty odgryzły mu uszy.

Dwudziestego dnia po swojej śmierci Adam miał już więc serdecznie dosyć wszelkich żywych istot. Niestety, dotychczas nie spotkał nikogo podobnego do siebie, tak jakby jedynie on umarł albo jedynie jemu przydarzyło się utknięcie w połowie pierwszego kroku ku tajemniczym zaświatom. Gdzie podziewali się inni zmarli? Dokąd zmierzali i czy w ogóle dokądś zmierzali? Dzisiaj nie potrafił odpowiedzieć na żadne z tych pytań, wiedział tylko to, że coś jest nie w porządku. Przez ostatnie dni napatrzył się aż do całkowitego znieczulenia na dzieło destrukcji oraz poniżenia własnego ciała. Małe kociaki wyrywały sobie z pyszczków flaka, a Adam zdobywał się zaledwie na spostrzeżenie, że ten szary z jasną plamą na grzbiecie jest najsprytniejszy. Parka zwierzaków kopulowała w najlepsze na jego rozoranym brzuchu, a on mocował się z jakimś szybującym w powietrzu pyłkiem…

Dwudziestego pierwszego dnia po śmierci nie był wcale mądrzejszy, lecz w zamian zyskał pełną świadomość swojej niemocy. Przeszedł już przez najgorszy okres, kiedy co parę minut wyrywał się jak szalony, usiłując stąd uciec. Zawsze trafiał na opór, barierę niemożności czy – ściślej rzecz ujmując – punkt, w którym przestawał się poruszać. Trzy tygodnie po śmierci rozumiał jak mało kto udrękę psa łańcuchowego. Był duszą na uwięzi. Martwy w każdym calu, nieżywy aż do bólu. Tego dnia rano, punktualnie o godzinie siódmej, drzwi pokoju wydały znajome skrzypnięcie. Rozległo się: plask, plask, plask – śniadanie podano do stołu.

– Ewa przyniosła ci jedzonko. – Kobieta wydawała się bardziej zmęczona niż zwykle, a może po prostu smród przyprawiał ją o mdłości. – Kawa i jajecznica, tak jak lubisz – oznajmiła.

– „Od spodu jest spalona” – zauważył Adam, zniżając się do kilku centymetrów nad jajecznicę. Kobieta przysunęła sobie krzesło i opadła na nie z impetem otyłego ciała, wzdychając przy tym wyjątkowo boleściwie.

– „Tego jeszcze brakowało.” – Adam wrócił na swoje miejsce pod sufitem.

– Ewa tak bardzo się stara – zaczęła kobieta. – Czy brakuje ci czegoś? – zapytała z prawdziwym przejęciem. Po jej nodze wspinał się pokaźnych rozmiarów robal, który uznał widocznie, że to obfite ciało jest bardziej atrakcyjne od szczątków pozostawionych przez bandę kotów.

– Ewa zauważyła, że się gniewasz. Od pewnego czasu prawie się nie odzywasz. Dlaczego nie chcesz ze mną rozmawiać? Czy powiedziałam coś złego?

Gdyby Adam żył, z pewnością wybuchnąłby śmiechem.

– Codziennie przynoszę ci jedzenie, staram się, żeby było smaczne. Masz wszystko – piwo, telewizję, gazety, lekarstwa – jeśli chcesz coś specjalnego, wystarczy powiedzieć jedno słówko, a Ewa to załatwi.

– „No, no, obiecanki cacanki” – skomentował.

– Przestałeś bawić się z kotkami.

– „Bo zeżarły mnie do ostatniego kęsa” – wyjaśnił sarkastycznie.

– Jesteś niedobry dla Ewy – głos kobiety załamał się. – Nie wiem, co byś zrobił, gdyby zabrakło Ewy.

Ta myśl sprawiła mu dużo radości. Kobieta rzeczywiście nie wyglądała zbyt zdrowo. Gdyby umarła, ktoś musiałby się zorientować, co jest tutaj grane. Wystarczyłaby przecież mała zwłoka w płaceniu rachunków. Ewa siedziała wciąż na krześle, zaś robak dotarł w tym czasie do jej szyi. Przez chwilę przypominał nawet ekstrawagancką biżuterię tajemniczej damy. Dopóki nie został strząśnięty na podłogę.

– Pójdę już – powiedziała podnosząc się z krzesła.

– „To niech Ewa idzie do diabła.” – Adam usunął się, aby uniknąć kontaktu z głową żony. Wprawdzie nie poczułby niczego, ale jakoś taka perspektywa nie wydawała się mu przyjemna.

– Dobrze, że chociaż rzuciłeś palenie. – Plask, plask. Przerwa. – Ewa cieszy się z tego. – Plask, plask, plask.

Gdyby Adam żył, z pewnością odetchnąłby z ulgą. W końcu umarli także potrzebują odrobiny spokoju. Miał teraz okazję do kontemplacji widoku robactwa, które penetrowało miejsca niedostępne dla najbardziej łakomych ssaków. Był pod wrażeniem.

Na pierwszy rzut oka można by sądzić, że trup jest już właściwie szkieletem i jako taki nie nadaje się zupełnie do celów spożywczych. Robaki znały jednak różne sekretne przejścia, ukryte zakątki, gdzie – wśród gnicia i rozpadu – miały do spełnienia swoją wielką misję. Właziły przez oczodoły do wnętrza czaszki, niczym dzicy lokatorzy, zasiedlający pośpiesznie opuszczone domostwo. Punktualnie o ósmej przyniesiono gazetę.

 

Gorące lato skończyło się deszczowym tygodniem oraz falą kataklizmów gdzieś na sąsiedniej półkuli. Ludzie wracali z urlopów do pracy, aby przez niemal cały rok znów czekać na swoją szansę. Niektórzy mieli świeżo w pamięci dni spędzone na egzotycznych wyspach albo dzikie romanse z wakacyjnymi autostopowiczkami. Inni zadowolili się kopaniem ogródka i skokiem w bok z żoną starego zaufanego kolegi. Byli też tacy, dla których to lato okazało się ostatnim. Kto wie, gdzie spędzali długie, nieplanowane urlopy?

Adam wspominał minione lato nie najlepiej. Umarł. A potem jego cholernie nieśmiertelna dusza wpakowała się w tarapaty. Pokonał koszmar, oswajając się z nim, ale poza tym nie odniósł oszałamiających sukcesów. Popadł w specyficzną klaustrofobię, do której się zresztą wkrótce przyzwyczaił. Przeanalizował swoją sytuację ze wszystkich możliwych stron, wyciągnął wszystkie możliwe wnioski oraz opracował wszystkie możliwe teorie, z których większość sama legła w gruzach. Najgroźniejszym przeciwnikiem, z jakim musiał się zmagać, był czas. Adam zdawał sobie sprawę z tego, że jego uwięzienie nie powinno trwać w nieskończoność, jednak skoro miał do dyspozycji wieczność, to jakiekolwiek rachuby traciły sens.

Nadzieję na wyzwolenie wiązał z odkryciem faktu jego śmierci. Przeczuwał, że dopiero wtedy będzie wolny, gdy inni uświadomią sobie, że on nie żyje. Na razie dla świata był tak samo żywy, jak przed śmiercią, a jedyna osoba, która mogła w tej chwili zburzyć ową iluzję, uważała podniszczony szkielet za niego.

Ewa odzyskiwała formę, jej śmierć stawała się nierealna i Adamowi nie wróżyło to niczego dobrego. Od czasu do czasu, gdy dzwonił telefon albo przybłąkał się jakiś domokrążca, więzień odżywał, karmił się mrzonkami, które nie wystarczały nawet do następnego razu. Już dawno pogubił się w liczeniu śniadań, gazet, kaw oraz obiadów. Apatia i przygnębienie upodobniły go do tego na dole. Gdyby żył, z pewnością by osiwiał.

Wściekłe ujadanie telefonu pobudziło go zaledwie do wytężenia słuchu. Postanowił nie uszczuplać swego zapasu cierpliwości i nadziei niepotrzebnymi złudzeniami. W końcu wieczność to wieczność. Wsłuchiwał się w wypowiadane przez kobietę słowa bez szczególnej uwagi. Rozmowa musiała być nudna, odpowiedzi brzmiały typowo i to nieco go uśpiło. Na chwilę stracił świadomość tego, czy rozmowa jeszcze trwa, czy to on „buja się” na manowcach rzeczywistości.

– To wspaniale. Nie sądziłam, że będziecie pamiętać – głos żony zdradzał podniecenie.

– Adam będzie szczęśliwy, gdy mu o tym powiem – zamilkła i teraz przedłużająca się cisza niespodziewanie zaczęła go irytować. Zupełnie tak, jakby nie chodziło o wieczność.

– Nie urządzam niczego specjalnego, ale i tak będzie miło – powiedziała Ewa. – Dobrze, wspaniale, dobrze, do jutra – odłożyła słuchawkę.

Do jutra? Co miało znaczyć „do jutra”? Gdzie „do jutra”? Gdzie będzie miło? Od wielu, wielu dni Adam nie zadawał sobie tylu pytań jednocześnie.

Do kolacji pozostały dwie godziny, a z doświadczenia wiedział, że dopiero wtedy dowie się czegoś konkretnego na ten temat. A może Ewa w ogóle nie wspomni o rozmowie? On przecież nie będzie mógł zadawać pytań, cokolwiek się zdarzy, zdarzy się poza jego wolą. Czekał. Nie chciał robić sobie nadziei, lecz przyłapywał się na tym, że co chwila zerka na, wyjątkowo złowieszczy, ścienny zegar. To nie było normalne, dlatego nie dało się zdławić ogarniających go podstępnie emocji. Czekał, krążąc po pokoju, nigdzie nie mógł zagrzać na dłużej miejsca i w sumie w ciągu dwóch godzin przemierzył większy dystans niż w okresie całego minionego tygodnia.

Wreszcie nadeszła godzina, o której Ewa zawsze przynosiła kolację. Adam wpatrywał się na przemian w nieruchomą klamkę i tarczę zegara. W układzie wskazówek, niczym w układzie gwiazd na niebie, zakodowana była przyszłość. Tymczasem mijały minuty, a przepowiednia zegara nie chciała się ujawnić. Cała misterna astrologia brała w łeb w obliczu ludzkiej niedoskonałości. Akurat dzisiaj Ewie musiały przyplątać się kłopoty żołądkowe. Klamka drgnęła z opóźnieniem dwunastu minut i czterdziestu sekund w stosunku do rozkładu drgania klamek.

– Ewa przygotowała małą niespodziankę – przemówiła uroczyście kobieta. – Pyszniutki deserek. Zgadnij?

– „Pewnie ciastka z koszmarnie mdlącym kremem” – Adam pragnął mieć już za sobą monolog o deserze.

– Nie, nie, nie. Nigdy nie zgadniesz, że to ciastka z kremem. Ewa zrobiła je specjalnie dla ciebie. Krem paluszki lizać, ale nie dostaniesz dokładki. Nie, nie. Ewa wie, jaki z ciebie łakomczuch na ciasteczka z kremem, ale i tak nie dostaniesz dokładki. Paluszki lizać!

Nawet na torturach nie poprosiłby o dokładkę. Gdyby żył, z pewnością by się porzygał. Gdyby żył, wydusiłby z tej gadatliwej krowy odpowiedź na pytanie: co ma się jutro zdarzyć? Plask, plask. Przerwa. Plask, plask. Adam wyczuł intencje żony i instynktownie zagrodził jej drogę. Zapomniał przy tym, że nie może zatrzymać choćby idącej po ścianie muchy. Jeszcze jedno „plask”, a Ewa dojdzie do drzwi, pozostawiając jego bezsenności pokarm na długą noc. A jednak zatrzymała się.

– Wiesz – zaczęła ostrożnie. – Miałam ci o tym nie mówić, ale pomyślałam, że nie mogę podjąć decyzji bez twojej zgody.

– „No?” – nie mógł się doczekać.

– Rozmawiałam dzisiaj przez telefon – wróciła na środek pokoju i usiadła na krześle. – To miała być niespodzianka, ale teraz myślę, że postąpiłam źle. Zamilkła. A Adam o mały włos nie chwycił za jej śliski jęzor. Gdyby tylko żył. – Zaprosiłam na jutro kilku przyjaciół – wyznała wreszcie. – Twoich przyjaciół – dodała. – To przecież twoje urodziny.

Poczuł, jak nagłe olśnienie rozprasza mrok, w którym tkwił od dwóch godzin. Urodziny! Jego urodziny, rocznica duszy i ciała, chociaż jubilat może mieć kłopoty z zabawieniem gości.

– Przemyślałam to i sądzę, że lepiej będzie, jeśli z samego rana odwołam zaproszenie.

Adam zastygł w bezruchu, gdyby jego serce biło, to w tej chwili z pewnością przestałoby bić.

– Jesteś w nie najlepszej dyspozycji – tłumaczyła żona. – Na początku myślałam, że taka wizyta sprawi ci radość, ale ty na pewno wolałbyś spędzić ten dzień tylko ze mną. Chyba nikt się nie obrazi, jeżeli jutro rano wyjaśnię wszystko. Jak uważasz?

„Ty potworze! Niszczysz mnie, specjalnie to robisz, aby mnie wykończyć!”

– Zresztą sama już nie wiem. Może rzeczywiście dobrze ci zrobi krótka pogawędka ze starymi kumplami. Tak dawno się nie widzieliście, a oni często pytają mnie, co się z tobą dzieje. Gotowi jeszcze pomyśleć, że celowo nikogo do ciebie nie dopuszczam – zaśmiała się.

– W końcu możesz im osobiście powiedzieć, że nie czujesz się dobrze. Prawda?

Ewa podniosła się z krzesła. Po jej minie było widać, że nie jest jeszcze ostatecznie zdecydowana. W każdej chwili mogła zmienić zdanie, przekreślić jego plany jednym idiotycznym przejawem wątpliwości, nieodwracalnym wyrokiem szalonego umysłu.

– No i co o tym myślisz – lepiej, żeby przyszli?

– „Tak, na Boga, tak!” – odpowiedział.

– Hmmm? – czekała, aż kościotrup raczy wyrazić swoją opinię. – I co? – Na jej twarzy nadal malował się grymas niepewności. – Bądź co bądź, zawsze możemy w trakcie wizyty przeprosić ich za twoją niedyspozycję. Porządni ludzie powinni to zrozumieć.

Ewa zdecydowanym krokiem podeszła do drzwi. Zanim wyszła z pokoju, powiedziała jeszcze sześć najważniejszych słów.

– Śpij dobrze. Jutro będziemy mieli gości.

 

Adam nie wiedział dotąd, jak bardzo można czegoś pragnąć. Przez pół nocy dobra wróżka szeptała mu, że za parę godzin wszystko się zmieni. Podsuwała kuszące wizje, obrazy tego, co ma się zdarzyć, i słodkim głosikiem przekonywała, żeby się niczego nie bał. Niestety, musiał też wysłuchać złośliwej wiedźmy, która skrzeczała, że jego cud jest patykiem na wodzie pisany. To ona zaszczepiała w nim strach, wzniecała niepewność, przypominając, że Ewa może już w tej chwili zmieniła swoje plany. Gdy dobra wróżka odsłaniała przed nim wizję przełomu, wiedźma natychmiast wtrącała swoje trzy grosze, gderając coś o wielkim, bolesnym zawodzie. I której miał uwierzyć? Najchętniej ogłuchłby na głos zwątpienia i słuchał tylko słodkiego szeptu. Byłoby to prostsze, gdyby rzeczywiście miał uszy.

W miarę zbliżania się świtu jego niepokój wzmagał się, a wraz z nim wzrastało zwątpienie. Doszedł do stanu, w którym żywi ludzie zwykli oznajmiać, że chcą znać prawdę bez względu na to, czy jest po ich myśli. Rzecz jasna, że jeśli prawda okazuje się okrutna, to ci sami ludzie marzą potem o powrocie do dającego cień nadziei stanu niewiedzy. W drugim przypadku traktują okres niepewności jak urojoną ciążę. Mówią na przykład: „I po co było się tym martwić?”. Adam był skłonny przebrnąć przez urojoną ciążę, aby tylko doszło do szczęśliwego rozwiązania.

Nie zastanawiał się w ogóle nad tym, jak dalej potoczą się jego losy. Przede wszystkim był pewny, że jedyny powód uwięzienia stanowiło irracjonalne ignorowanie przez świat faktu jego śmierci. W wykazach ewidencji ludności, formularzach podatkowych, czy też ludzkiej świadomości Adam żył nadal i mógł żyć jeszcze przez wiele lat. Jako uznawany za żyjącego nie podlegał boskiej jurysdykcji nad zmarłymi, zaś jako absolutnie martwy nie mógł już korzystać z uroków życia. Znalazł się w próżni. Dlatego, czegokolwiek miał doświadczyć w przyszłości, chciał, aby nastąpiło to jak najprędzej. Wyrwanie się z zaklętego kręgu monotonnej wegetacji oraz absurdów, na których pastwę został rzucony, warte było każdej ceny. Poza tym, w razie komplikacji miał prawo domagać się, aby czas domowego aresztu zaliczono mu podwójnie na poczet ewentualnej pokuty.

Tuż po godzinie siódmej bogowie przeznaczenia odkryli przed nim swoje karty. Najpierw ujrzał odświętnie ubraną żonę i gdyby żył, zaparłoby mu dech w piersiach. Ewa tonęła w lokach, jej ciało opinała boleśnie ciasna, błękitna sukienka, a na nogach miała „urocze” papucie, które nie kleiły się nawet do podłogi!

„Boże, jakie to żałosne” – pomyślał.

– Pobudka, kochanie – wyszczebiotała kobieta, potrząsając nad łóżkiem konstrukcją składającą się z głowy i loków. – Ewa życzy ci sto lat, sto lat, niech żyje, żyje nam – zaintonowała cicho. – I żebyś zawsze był taki uśmiechnięty jak dzisiaj – dodała. – To dla ciebie – schyliła się i pocałowała delikatnie czaszkę. Robaki rozpierzchły się w popłochu. – Ewa ma dla ciebie prezencik, ale dostaniesz go dopiero w południe, kiedy przyjdą goście. – W tej sekundzie złośliwa wiedźma otrzymała śmiertelny cios. – Ewie byłoby przykro, gdyby inni dawali ci prezenty, a ona nie miałaby wtedy niczego dla ciebie, dlatego musisz poczekać – oznajmiła kobieta.

Adam już jej nie słuchał. Był myślami daleko stąd, dalej niż drzewo za oknem, tak daleko, że ho, ho! „I po co było się martwić?” – odezwał się jakiś glos i był to chyba głos jego triumfującej duszy. Nie zauważył nawet, kiedy Ewa wyniosła się z pokoju – to przez te bezgłośne papucie. Koszmar najwyraźniej dobiegał końca. I nagle czas zaczął stawiać zaciekły opór. Przed południem Adam trenował zazwyczaj przesuwanie drobiazgów i dopiero dzisiaj zauważył, że między siódmą a dwunastą godziny, minuty, a nawet sekundy same sobie ustalają rytm upływania. Zaczynają łamać wszelkie reguły i stają się zagorzałymi anarchistami. Domyślił się, że sprawcą owego zamieszania jest odwieczna przebiegłość natury. Zmusić wpierw człowieka do długiej, wyczerpującej wędrówki, ukazać mu po drodze całą nudę i beznadzieję egzystencji, nagle postawić przed nim realny cel i wtedy dołożyć mu czym popadnie. I różnie to się może zakończyć.

Niekiedy cel okazuje się przeklętą fatamorganą albo u wrót raju człowiek pada porażony śmiertelną dawką szczęścia. Czasem jakiś starożytny głupiec pcha pod górę kamień po to tylko, aby zobaczyć wierzchołek i po chwili znów pchać kamień od samej podstawy. W najłagodniejszej formie bogowie drażnią się z nieszczęśnikiem, rozciągając niemiłosiernie końcowy odcinek wiodącej do celu drogi. Adam wiedział, że najtrudniejsza będzie ostatnia godzina.

Od jedenastej gapił się w okno, mimo że nie widział przez nie niczego poza drzewem, ogródkiem i śmietnikiem, których widok znał na pamięć w najdrobniejszych szczegółach. Podjazd i drzwi wejściowe do domu znajdowały się akurat po przeciwnej stronie budynku. Od jedenastej wytężał słuch i na każdy nietypowy odgłos rzucał się całym swoim jestestwem do drzwi. Zachowywał się gorzej niż zamknięty w ciemnej piwnicy, zagłodzony pies. Na szczęście nikt tego nie widział.

Na około piętnaście minut przed południem, gdyby żył, z pewnością skorzystałby z toalety. Setny raz przywierał do dziurki od klucza, „słysząc” zatrzymujący się samochód i szmer ściszonej rozmowy w korytarzu. Setny raz przekonywał się, że Ewa upuściła garnek, sztućce lub po prostu mówiła coś do piekarnika. Prawdziwy obłęd. Nic dziwnego, że w tak napiętej atmosferze przegapił oczekiwany moment. Nie spodziewał się niczego, dopóki Ewa nie „staranowała” go drzwiami.

– Już są, już są! – krzyczała. – Są wszyscy, przyjechali! Mają prezenty, takie wielkie paczki z czerwonymi wstążkami i kwiaty. Piękne kwiaty! – zniknęła.

Nie mógł wprost uwierzyć, że oto sen się spełnia. Gdzieś w podświadomości do samego końca uchowała się niepewność, dzięki której długo wyczekiwana nagroda nie traci dobrego smaku. Po raz pierwszy od wielu, wielu dni usłyszał ludzkie głosy, które nie budziły w nim wstrętu. Ludzki śmiech, zupełnie niedaleko, niemal tuż obok. Radość z triumfu mąciła nieco świadomość, że ludzie, którzy przynieśli mu kwiaty i dobre słowo, dokonają za chwilę makabrycznego odkrycia. Staną oko w oko z jego odartą ze złudzeń śmiercią. Adam miał jedynie nadzieję, że wstrząs wywołany widokiem szkieletu jubilata nikomu nie uczyni poważniejszej szkody. Ewa ukazała się w girlandach loków i dyskretnej miękkości na stopach; z tortem naszpikowanym urodzinowymi świeczkami oraz uśmiechem zadowolonej z siebie psychopatki.

– Tutaj ukrył się nasz rodzynek – zwróciła się do stłoczonych za jej plecami postaci.

„To twój koniec, łabędzi śpiew wariatki” – Adam spoglądał na nią tak, jak się patrzy na bohaterów kiczowatego filmu. Z mieszaniną odrazy, znużenia oraz pobłażliwości. Później ujrzał znajome twarze. Wzruszył się widząc trzech starych kumpli, których kochane gęby zastygły w uśmiechu niczym dotknięte zaczarowaną różdżką. Gdyby Adam żył, z pewnością nie chciałby znaleźć się w skórze któregokolwiek z nich. Sądząc po ich wyglądzie, musieli przeżywać obecnie ciężkie chwile.

– Cześć, stary draniu! – wrzasnął niespodziewanie Wysoki. – Nieźle ci się powodzi.

– Ewa wspomniała, że chorujesz – włączył się Średni – ale my nie daliśmy się łatwo spławić.

– Wszystkiego najlepszego.

Każdy z nich podchodził kolejno do nieboszczyka i składał mu najserdeczniejsze życzenia. Adam czuł tylko rozrastającą się w swoim wnętrzu, pochłaniającą go czarną dziurę.

– Będziesz dmuchał na raty, czy wszystkie jednocześnie? – dopytywał się Niski.

– Przecież widzisz, ze nie da rady – Średni usiłował sprowokować nieboszczyka. – No, jak stary. Płuca wytrzymają?

„Ja nie żyję!” – Adam wydobył z siebie krzyk, którego i tak nikt nie mógł usłyszeć. – „Wy cholerne skurwysyny, zobaczcie wreszcie, że gadacie do moich kości!”.

– On jest dzisiaj trochę osłabiony – odezwała się Ewa. – Widzicie, jak schudł?

– Eee tam. Zawsze był z niego taki zdechlak – Niski zaśmiał się swym charakterystycznym, chrypiącym chichotem.

– Dmuchajmy razem – zaproponował Średni i po krótkiej naradzie zdmuchnęli świeczki z urodzinowego tortu.

– No, stary draniu – Wysoki klepnął w klatkę piersiową trupa, nie przejmując się tym, że jego ręka zapadła się do środka. – Trochę więcej życia! – ukradkiem wytarł dłoń w rękaw marynarki.

– Adam zawsze był taki. – Niski pomagał Ewie układać kwiaty w wazonie. – Flegmatyk i domator.

Gdyby Adam żył, z pewnością teraz by umarł. Czarna dziura pochłonęła go bez reszty, lecz wiedział, że kiedy się z niej wydostanie, wyląduje z powrotem na tej pustyni pomiędzy światami. Tyle że po dzisiejszym dniu nieprędko wypatrzy wśród piachów oazę.

– Zapraszam was na mały poczęstunek – powiedziała uroczyście Ewa. – Wszystko jest już przygotowane. Chodźcie za mną – nakazała.

– A Adam? – zawahał się Średni.

– Dołączy do nas za moment – uspokoiła go kobieta. – Nawet nie zauważycie, że go nie było.

 

Ewa zmywała w kuchni naczynia. Słychać było jej śpiew i brzęk tłuczonego szkła. Wypiła za dużo wina.

Adam od wizyty przyjaciół pozostawał w bezruchu. Wisiał rozpostarty jak szmata nad swym łożem śmierci. Może jedynie leciutko się kołysał, a może to zaświaty trzęsły się w posadach. Patrzył na ludzkie szczątki i już niczego nie potrafił zrozumieć. Czy to był on? Czy zawsze był taki, zaś to, co przechowywał w pamięci, było tylko iluzją życia? Nie mógł się z tym pogodzić. Chociaż stracił poczucie czasu i rzeczywistości, pozostawała mu jeszcze świadomość istnienia. Dlatego wiedział, że wciąż jest tutaj, a tam na dole leżą zaledwie zwłoki.

Ewa śpiewała, że „świat zwariował i ludzie tańczą na „ulicach”. Jutro będzie ją bolała głowa. A jeśli rzeczywiście świat zwariował i ludzie oszaleli, to ilu z nich jest podobnych do tego na dole? Kto żyje, a kto jest zaledwie uznawany za żywego?

Ewa wreszcie umilkła, widocznie poszła spać. Zrobiło się zupełnie cicho. Gdyby Adam żył, na pewno z trudem powstrzymałby się od krzyku. Musiałby znaleźć jakiś sens – nadzieję, która pomogłaby mu pokonać rozpacz.

I znalazłby ją. Bo przecież nauczył się już poruszać drobinkami kurzu.

 

Chełm, 15.05.1994 r.
(przepisane współcześnie)




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Jarosław Misiak „Wzgórze H 224”
Opowiadania Jarosław Misiak - 11 grudnia 2015

Czas, przestrzeń i ludzkie zmysły potrafią zakpić z nas i doprowadzić do szaleństwa. Jarosław Misiak i jego…

Jarosław Misiak „Dolina Sępów”
Opowiadania Jarosław Misiak - 8 października 2014

  Niebo nad Doliną Sępów było czyste i koszmarnie wyblakłe. Gdzieś za szczytami gór gromadziły…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit