Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

A. H. „Dziwny człowiek”

ZakuŻona Planeta Fahrenheit Crew - 7 lipca 2012

<Powiedzmy sobie szczerze, poniższe opko jest straszne. Standardowo brak w nim końca, a i zawiązanie jest dość niejasne. Dziwaczne imiona, martwa frazeologia i orty. Fabuła nie istnieje, a na końcu czytelnika dopadają pytania „Ale o co tu chodzi?! O czym to właściwie było?!”

Z drugiej strony – poniższy tekst jest optymistyczny. Autorka od momentu popełnienia wspomnianego dzieua przeszła długą drogę. Pisała dalej, brała udział w Warsztatach Fahrenheitha i coraz lepsze teksty wysyłała do kolejnych periodyków. W końcu, za którymś razem, się udało. Autorka ujrzała swoje opowiadanie drukiem (i to nie takim, za który zapłaciła z własnej kiesy), potem drugie i kolejne… A teraz przygotowuje się do wydania powieści.

Czyli można.

Czego wypada życzyć wszystkim pisarzom in spe.>

 

Dziwny Człowiek

 

Szedł kiedyś człowiek przez miasto. Zwyczajny pożeracz chleba <O! Zwłoki frazeologii. „Pożeracz chleba” to taki wypuszczony z obozu głodowego?>, taki jak tysiące innych. <Tysiące pożeraczy! Będzie o kanibalizmie jak nic, jak piekarnie nie nastarczą…> Wysoki, o jasnych włosach i oczach jak płatki chabrów. Szedł spiesznie ulicami wszystkich miast, z trudem powłócząc nogami. <Jednocześnie wszystkimi szedł?! W dodatku śpiesznie, ale powłóczył nogami. Coś mi tu, tego… umyka…> Wlókł się szarą drogą pośród budynków zakurzonej społeczności. <Czemuś widzę zapadłą wiochę na końcu świata zasiedloną przez niedomytych tubylców…> Aż napotkał człowieka bardzo mu podobnego. Odwrócił głowę, aby nie rozpoznał jego twarzy <czyjej twarzy i kto?> i spiesznie wyminął lewą stroną ulicy. I szedł tak nadal, aż zostawił miasto za sobą. <Zwiduje mi się facet, który idzie na azymut, prosto jak strzelił. Góra, dolina, rzeczka, miasto,latarnia…>

I wzeszło słońce. <Znaczy blondasek szedł przez miasto w nocy? I tego tajemniczego sobowtóra rozpoznał tak od razu w ciemnościach? Wychodzi na to, że miasto było brudne, ale rzęsiście oświetlone. Pewnie żeby nikt nie przeoczył widowiskowego kurzu… Ekshibicjonistyczni Antyhigieniści?>

<Gdyby ktoś się zastanawiał, o co chodzi z sobowtórem, może przestać – próżny to wysiłek i zupełnie niekonieczny. Fałszywe zawiązanie.>

 

________________________________________________________________________________

 

Szedł <Dotychczas mieliśmy „szedł” pięć razy, z czego raz w wariancie „wzeszło”. Tylko dwa z powtórzeń są retoryczne. Nie jest dobrze…> człowiek równinami Scorpio. Ubrany jak zwykły, szary dzień <Na głowę nasadził sobie szare niebo i owinął się cumulusem… No, faktycznie wtopi się w tło…>, tak by się nie wyróżniać. Bo gdyby zwracał na siebie uwagę pewnie było by to sprzeczne z wcześniejszym założeniem. <No shit, Sherlock…>

I wędrował tak od wielu dni, nie napotykając żywej duszy. <Ośmielę się zauważyć, że z dalszej części opka wynika, iż prócz przybysza i smoka na równinach rośnie jeszcze tylko sześć drzew. Wędrowiec musiałby się przebrać za step, żeby się nie rzucać w oczy.> Gdyby ktoś go zapytał o cel tułaczki, po chwili wahania odparłby, że tam gdzie znajdzie mądrość i sprzymierzeńca. <Jednego sprzymierzeńca. Warte zapamiętania.> Ale gdyby spytać go, co ukrywa się pod tymi pięknymi słowami, albo gdzie ma zamiar znaleźć ich meritum <Meritum słowa „sprzymierzeniec” to „sprzymierzeniec”. „Mądrości” – „mądrość”. Za to Autorka nie zapoznała się z meritum słowa „meritum”.>, nie potrafiłby odpowiedzieć jednoznacznie. <Szwendał się bez celu, za to po prostej… Hobby takie?> Rzekł by tylko, że poszukuje istoty potężniejszej niźli sam król, mądrzejszej od wiekowych uczonych z Bolfo, przebieglejszej aniżeli najpodlejsza z banshee <Czyli podłość i przebiegłość to się ma zawsze razem, tak…? Przebiegle… I podle. A w ogóle to myślałem, że banshee to tylko wyją, jak ktoś ma kojfnąć… Ja to zawsze do tyłu jestem…>, a zarazem stokroć groźniejszej niż mroczna naga o gorejących nienawiścią oczach, choć równocześnie piękniejszej od driady, czy najmłodszej z sirin. <Istota ma być piękna, mądra, potężna i groźna (i podła)… Połączenie biblioteki, komandosa i Andżeliny. To się facet naszukasz…>

I gdyby zagadnąć go, gdzie można natknąć się na takie cudo natury, dziwny wędrowca wzruszyłby tylko ramionami i powędrował dalej przez dzikie równiny scorpiońskie. Ale nie było nikogo, kto mógłby zadać te dziwne pytania. <Prócz narratora, który gada do ściany…>

Dlatego, nie nagabywany <Nienagabywana przez słownik Autorka i jej orty.> przez niczyją ciekawość i nie niepokojony ludzką obecnością, szedł dalej w oceanie traw w poszukiwaniu sedna mądrości.

– Czy to ciebie szukam? – zapytał pewnego poranka. Złoty wzgórek wśród bezmiaru stepów <Jeden step, drugi step, trzeci… No, cały bezmiar.> poruszył się i ziewnął.

– Och, to zależy… – Szary człowiek przystanął. <Autorka dba o to, żebyśmy byli niczym brzytwy. Ostrzy i gotowi. Najpierw zagadka numer jeden. Kto to powiedział? Zagadka numer dwa. Kim jest szary człowiek? To ten, co się ubrał w pogodę?>

– Od czego?

– Od tego czy jestem ci potrzebny. <Bo może jeszcze być tak, że się kogoś/czegoś szuka dla samego sportu, a nie po to że poszukiwany/a jest do czegoś potrzebny/a… Prawda?>

Wędrowiec przejechał dłonią po spłowiałych słońcem włosach.

– Jeśli jesteś tym, którego poszukuję od tak dawna…

Złoty pagórek wyszczerzył zęby w czymś imitującym uśmiech potwora.

– A kogóż szukasz? – Człowiek rozpromienił się, a był to pierwszy uśmiech od długich miesięcy wędrówki.

<Nieuznawany przez Autorkę styl z wykopalisk mówi, że kiedy piszemy dialogi, w jednej linijce umieszczamy informacje dotyczące jednej postaci:

To, co mówi X – informacje narratora dotyczące X.

Ale Autorka jest awangardowa i dba o nasze IQ, dlatego prócz śledzenia tekstu podrzuca nam co i rusz zagadki w stylu: co, kto i w którym momencie powiedział.>

– A kogo znalazłem?

– Mam wiele imion. – Nieznajoma istota <Bez przesady, wiadomo, że to smok.> spojrzała w niebo. Słońce zabłysło w czarnych, jak pochmurna noc <jak bezksiężycowa, mroczna i czarna, listopadowa noc gradowa – czy to wystarczające natężenie czerni, Autorko?> tęczówkach. Podróżnik zafrasował się.

– Zatem nie mam pewności, czy to o ciebie mi chodzi. – Złote wzgórze uniosło kształtną głowę ponad korowód traw.

– Nie wyglądasz groźnie. – odezwało się grzmiącym barytonem – choć zdaje mi się, że twoja twarz jest mi znajoma… I nawet nie masz konia. <Smok kolekcjonujący zdjęcia wrogów na koniach, albo trzy zdania bez związku.>

Człowiek zaśmiał się.

– Tak naprawdę szukam smoka.

– Na piechotę? <WTF? A co, nie wolno?> Ciekawe… – Wzgórek podźwignął się na łapy. Cztery łapy. I jeden, pokryty łuskami ogon. – A że tak nietaktownie spytam, jakiego smoka?

Człowiek znów podrapał się w głowę.

– Złotego. – Bydlę spojrzało na swoje łapy. Uniosło jedną z nich i opuściło rozplaskując <To był step pełen wodnych traw, które się rozplaskiwały. Fantastyka taka.> trawy wokół.

– Robi się coraz ciekawiej. <Jak dla kogo, ja tam zasypiam, bo dialogi są absolutnie o niczym…> – Zauważył potwór nie spuszczając z nieznajomego ciemnego spojrzenia. – W czymś mogę pomóc?

– Mam nadzieję, jak cię wołają?

– Maleńki.

– Nie wątpię. – niebieskooki zawahał się – A czy oprócz rozmiarów, wyjątkowych zresztą, nawet jak na smoka, bezczelnego wyrazu oblicza, ty – złoty i nieznośny masz jakieś imię?

Złoty i nieznośny podskoczył niespodziewanie, tylko po to by wylądować z hukiem, rozgniatając i zrównując z ziemią niezbędny element stepu. <Element niezbędny… Ktoś ma jakiś pomysł?>

– Niejedno. – Człowiek wzruszył ramionami i z nieodgadnioną miną ruszył dalej. Stworzenie przez chwilę śledziło go spojrzeniem.

<”Sęk” w wykonaniu Michnikowskiego i Dziewońskiego zaczyna się podobnie:

– Halo?

– Kto mówi?

– Kuba?

– Ale kto mówi?

– Jeżeli nie Kuba, moje nazwisko pana nic nie powie. Kuba?

– Jaki Kuba?

– Goldberg!

– A jeżeli Kuba, to kto mówi?

I tak dalej. Z tym, że „Sęk” jest zabawny. Napisana przez Autorkę konwersacyjna ganianka wokół krzaka, złożona z niekoniecznie pasujących do siebie ripost, jest zwyczajnie koszmarnie nudna…>

– Zaczekaj człowieku. – Podbiegło kawałek, aż od tego powolnego kłusa zadygotała ziemia. Zawołany odwrócił się czując na plecach nieświeży oddech potwora. <Nos na grzbiecie? Tak… Katar to musi być towarzyska katastrofa.>

– Kogo szukasz?

– Nagela. – odparł powoli dziwny człowiek – Nagela Morana.

– De Bahir – rasu? – Złote monstrum ruszyło za nim rozgarniając trawy i pozostawiając za sobą wydeptany tunel szerokości kilku stóp.

– Nagela Morana de Bahir – rasu?

Nieznajomy kiwnął głową. Smok przekrzywił głowę na bok i zatrzymał się nieopodal.

– Nagel Moran de Bahir – rasu, Sed Seddish Drażliwy, Najstarszy Władający w Dolinie Trzech Drzew, Niezależny Pan Drugiego Lądu. <AS ze swoim Emielem Regisem coś tam, jakoś tam padłby z zazdrości.> Miło mi poznać <Przywitał się sam ze sobą, hm… Rodzaj paranoi?>, to ja.

– Zatem cieszę się, że to ty.

– Ja również. <Zaraz się potnę, jak rany…> – Odparł smok z uśmiechem na pysku. Człowiek odwrócił się i powędrował dalej przez równiny Scorpio. Złotołuski odprowadził go spojrzeniem, póki nie zniknął wśród zielonego morza stepów.

<Koniec scenki numer jeden. Poznaliśmy smoka oraz dowiedzieliśmy się, że ma imię niemieszczące się na żadnej standardowej wizytówce. Dowiedzieliśmy się także, że obiekt poszukiwań był bardzo konkretny (złoty smok) i wcześniejsze opisywanie go przy pomocy legionu porównań służyło Autorce wyłącznie do poetyckich treningów.

Z przyczyn mało zrozumiałych poszukiwacz po znalezieniu poszukiwanego obiektu stracił gwałtownie zainteresowanie znalezionym. Jedziemy dalej.>

________________________________________________________________________________

 

Nagel Moran nie byłby smokiem, gdyby nie zżerała go ciekawość <Ta… Byłby tchórzofretką.>, a że smokiem był, zatem poderwał się w górę i rozłożył lśniące skrzydła. <Konstrukcja tego zdania jest mniej więcej taka: Jutro będzie padać i śliwki po 16,40.> Zatoczył jedno koło, rozejrzał się, zatoczył drugie i skierował lot ku sześciu drzewom scorpiońskim. Tam wylądował starając się nie trafić w wędrowca.

– Ty, co jest? – walnął z grubej rury, i to dosłownie – Co to za numer z wypytywaniem?

Człowiek wyminął go i pomaszerował dalej. <A kto mi wytłumaczy: czemu?> Smok nie dał mu spokoju i uparcie podskakiwał <Rozplaskując trawy i inne elementy niezbędne…> wciąż wyprzedzając go o krok.

– Znam cię. Jesteś Nemenem, czyż nie? <Nemeni to naród. Jak Polacy. Czyli: „Znam cię. Jesteś Polakiem!” Powalające po prostu…>

Mężczyzna skinął jasną głową. Potwór burknął coś pod nosem. Bardzo dużym, złotym nosem, najeżonym kolcami od podstawy aż po wilgotny koniuszek. <A co powąchał, nabił jak na wykałaczkę… He, he.>

– To na tyle koncypowania. Powinienem cię znać? <Ze smoczych dialogów: „Twoja twarz wydaje mi się znajoma… (…) Znam cię. Jesteś Nemenem! (…) Powinienem cię znać?” Tak się ma, jak się zapomni rano łyknąć lekarstw.>

Jasnowłosy uśmiechnął się. Nie wiadomo, do siebie czy może gada. <Czy może co…?>

– Powinieneś, jeśli naprawdę jesteś tym, za kogo się podajesz.

– Jestem. – bestia podfrunęła kawałek, samym poruszeniem chyląc roślinki <trawki, kwiatki i krzaczki> ku ziemi – Tak mi tylko czasem pamięć szwankuje. <Nie, no co ty???> Do imion się znaczy. <Jasssne…>

– Oczywiście. – Człowiek nie zrażony <niezrażony> kontynuował podróż przez step.

– Pochodzisz z Verhor, prawda? – smok spojrzał na niego z góry – Musisz być stamtąd.

– Jestem Nemenem, wszyscy Nemeni pochodzą z Verhor, ale z Henne’al tylko nieliczni.

– Tego Henne’al? – potwór opadł w trawy o kilka kroków od łowcy verhońskiego – Góry Perytonów? Starej twierdzy władców smoków? Musiałbym cię znać, wybacz, ale nie możesz stamtąd pochodzić.

– Dlaczego? – w oczach jak niebo błysnęły iskierki przekory – Znasz jakiś sensowny powód?

– Byłem tam, poznałem wszystkich jego <tego twierdza> mieszkańców. <Każdy miał swoje pięć minut ze smokiem, nawet sprzątaczka Stefa. A króla to nawet na pół godziny wpuścili. No, jaśnie wielmożny panicz na plantację przyjechał…> To jest po prostu nie-moż-li-we żebym cię nie spotkał. <bo opornych dostarczano związanych.>

– Kiedy to było? – Smok zmrużył oczy i pochylił głowę patrząc na człowieka tak bardzo spode łba na ile pozwalały mu kościste wyrostki na czole.

– Kilka wiosen temu… <KILKA. Czyli maksymalnie dziewięć lat temu. A wtedy, jak z dalszej części opka wynika – przybysza w „planach nie było”. Do zapamiętania.>

– Ile? – potwór zamyślił się dłubiąc pazurem w zębach – Coś mi tu, kurde, utknęło… Byłbyś tak dobry Nemenie… <i zrobił mi przegląd uzębienia? Wiesz, ta cholerna piątka doprowadza mnie do szału.>

Spojrzał niepewnie na człowieka, ten zaś wzruszył ramionami i ruszył dalej. <Fi donc! Jak on śmie nie znać mojego imienia, no! Świnia, nie gad!> Smok parsknął aż trawy przypadły do ziemi. <i drżące oczekiwały na wyrok…>

– Nie pamiętam, no! – podbiegł świńskim truchtem w ślad za wędrowcem – To było tak dawno temu…

Łowca verhorski zajrzał bestii w oczy. To co w nich zobaczył <Zdziadziałego smoka z demencją?>, powstrzymało go od gniewnej riposty. <bo jeszcze gad na zawał zejdzie…>

– Pewnie mnie nawet nie było w planach… <No, no. W planach nie było…> – powiedział cicho – Spróbujesz zgadnąć, smoku? <Zgaduj, smoku, efektem czyich łóżkowych uniesień w całym Henne’al jestem ja – Ean Daeni! Masz prawo do trzech prób.>

– Przy skromnej pomocy… – przekrzywił głowę jak rozkapryszony psiak – I współpracy wszystkich komórek mojego pokaźnego rozumu…<Taa… Wszystkich pięciu. Resztę zeżarł alzheimer.>

Mimowolnie człowiek uśmiechnął się.

– Pytaj potworze.

– Jesteś strażnikiem Verhor, prawda? <Tak! I mam plastikowy mieczyk! I łopatkę też mam.>

Odpowiedziało mu kiwnięcie jasnej głowy. Wyraz skupienia zagościł na chwilę na pysku gada, i trzeba mu przyznać, że wyglądał co najmniej pociesznie.

– Bronisz przełęczy, świątyń czy twierdzy? <ewentualnie piaskownicy?>

– Henne’al. Stamtąd pochodzę. <A co to ma do rzeczy? Nie można już walczyć poza miejscem urodzenia?>

– Ach, prawda, mówiłeś… – smok pokiwał głową mamrocząc wyzwiska pod swoim adresem – Zatem pewnie znasz osobiście pana południowych stoków, niejakiego Ig’terrena Daeni z Verhor? <Fajne te imiona…>

– Masz nieaktualne wieści, smoku.

Smok zmarszczył łuski <No wziął i je lekko splisował>, o ile to było możliwe <niektóre mu pękały, ale się nie poddawał>, choć człowiek przysiągłby, że tak właśnie to wyglądało. <Smok marszczył łuski, a człowiek przysięgał, że tak to właśnie wyglądało… Czego tu się czepiać…?>

– Terren nie jest już władcą Twierdzy Perytonów. Teraz rządzi tam jego syn.

Złote bydlę uderzyło w ziemię ogonem, aż echo, niczym grom pomknęło stepami płosząc wszystkie żyjące istoty w okręgu kurhana drogi. <Jedna nekropolia to dziesięć cmentarzy. Jeden cmentarz to dziesięć kurhanów. Czas tu liczą w grobowcach, a przekreślona urna to pewnie zakaz palenia.>

– Fakt, tak musiało się stać, że berło przejął mały Ean Daeni. <A skąd smok to wie? Przecież Eana w planach nie było…> – Smok niespodziewanie uniósł spojrzenie zakotwiczając je w twarzy Nemena. <Spojrzenie nieco się szarpało, ale kotwica siedziała mocno w kości jarzmowej…> – Pozwól mi popatrzeć w twą duszę człowieku…

Łowca ani drgnął, cierpliwie znosząc świdrowanie ciemnych oczu potwora.

– To ty… – warknął smok – Ukrywałeś się… <Tak… W macicy mamusi się ukrywał. Spryciula.>Ty jesteś wrednym, przekornym, małym Eanem… <Którego smok nie mógł znać, bo się dzieciak jeszcze nie urodził.> teraz jesteś Ig’eanem, prawda? Awansowałeś… <Objęcia tronu po ojcu nie nazywa się awansem. To nie fotel dyrektora.> Strażnik Verhor, pan na Henne’al, wielki władca stoków południowych, hegemon perytonów, smoczy suweren… <i dziewięcioletni szczyl.> No, kto by pomyślał? <Prawda?>

Nagel Moran de Bahir – rasu, odwrócił się od niego i spojrzał w niebo.

– Co też bogowie teraz wymyślili?

Człowiek niespodziewanie położył dłoń na chropowatej łopatce smoka.

– Wiesz co to znaczy? – spytał cicho, lecz złotołuska istota nie odpowiedziała.

– Podlegasz moim rozkazom Nagelu.

Równie znienacka, co gwałtownie <Bo można, prawda, znienacka, ale i tak powoli. Tak bardziej sprytnie…> zwierzę rzuciło ogonem zwalając Nemena z nóg. Powoli, tak, by człowiek zarejestrował fakt, potwór zbliżył paszczę do jego twarzy. Gorący, śmierdzący oddech owiał oblicze Ig’eana.

– Zapamiętaj jedno, człowieku. – wycedził przez zęby <Dobrze, że nie przez sitko… Dlatego czytelnika doinformować należy.>, tak, by nie miał żadnych złudzeń co do zamiarów smoka <Zagadka: kto tu „cedzi” i do kogo?> – Nie podlegam niczyim rozkazom! Bezkarnie olałem króla, opuściłem Dolinę Trzech Drzew i od lat nie odwiedzam braci w Verhor, a nikt mi słowa nie powiedział! <Czego nie powiedział???> Pewnie też dlatego, że nie potrafią mnie znaleźć… <Bo gdyby potrafili, to król by mi reprymendy udzielił. Ale takiej naprawdę super ostrej zjebki, no! I potem jeszcze strzeliłby focha. Dlatego się ukrywam.>

Odsunął się nieco, by Nemen mógł wstać.

– Zapamiętaj, że to ja jestem Nagelem Moranem de Bahir -rasu, Sedem Seddishem Drażliwym…<Pamiętam, już raz się śmiałem…>

Człowiek otrzepał ubranie i spojrzał krzywo na złote zwierzę.

– Wiem kim jesteś. Co nie zmienia faktu, że w świetle istniejącego prawa i ty także <Także? To znaczy, kto jeszcze służy blondaskowi?> masz mi służyć…

– Nigdy! – Nagel walnął ogonem najpierw o ziemię, a potem w pierś mężczyzny. Nemen ciężko uderzył plecami o rozłożyste drzewo, jedno z sześciu na całym Scorpio. Smok przysunął się tak blisko, że przycisnął człowieka do pnia nie pozwalając mu osunąć się na ziemię. <No no, facet ma żebra z duraluminium.>

– Nikt, rozumiesz, nikt nie będzie mi rozkazywać! – Chuchnął łowcy w twarz, jakby ten parzący oddech miał przypieczętować wcześniejsze słowa i uwolnił Ig’eana z pułapki. Nemen potarł obolałe żebra.

– Dobra… – wyjęczał – Trzeba było tak od razu…<Bij mnie! Krzywdź mnie! RZUĆ MNĄ O STEP!>*

Nagel Moran spojrzał na zwiniętego w pół człowieka i przekrzywił głowę na bok.

– Nie uszkodziłem cię za bardzo?

Ig’ean pomacał kości i pokręcił głową. Smok wystawił się do niego zadem.

– Masz niecodzienny dar zjednywania sobie przyjaciół… <Nie bardzo rozumiem, o co tu chodzi. Ci władcy twierdzy, na mocy jakiegoś tam prawa, mają możliwość rozkazywania smokom. Przybysz po prostu upomniał się o to, co mu się prawnie należy… Co ma do tego zjednywanie sobie przyjaciół? Król ma się przyjaźnić ze wszystkimi poddanymi?! O ja…>

– Prawda. – Ean Daeni uśmiechnął się szeroko – Zawsze sprawiało mi to masę kłopotów.

– Kwestia wprawy… Nie możesz bazować tylko na swojej pozycji i charyzmie, to tak na dłuższą metę nie przydaje się w konfrontacjach z przeciwnikiem. Koniec pierwszej lekcji. <I ostatniej. Takiego nauczyciela to za pysk i na bruk. Charyzma pomaga zjednywać sobie ludzi, pozycja także. A sprzymierzeńcy zawsze się przydają, kiedy dochodzi do konfrontacji. Swoją drogą wędrowiec ma tyle charyzmy, co kot napłakał. Pozycję też ma raczej wątpliwą, mimo listy tytułów długiej jak stąd na Księżyc.>

Odwrócił głowę zaglądając człowiekowi w lekko poszarzałą twarz.

– A tak właściwie, z czym przybywasz?

– Potrzebuję twojej pomocy. <To królestwo to takie bardziej upadłe, nie? Król pieszo włóczy się po świecie w poszukiwaniu sprzymierzeńców… Pewnie koncept blitzkriegu jeszcze nie został odkryty i wojny mierzy się tu epokami geologicznymi, bo inaczej to królestwo już pięć razy by zrównano z ziemią.> – łowca z jękiem podparł się o drzewo – Pewnie wiesz, co dzieje się w królestwie?

Smok skinął łbem i splunął między dwa wybujałe osty.

– Wojna, ani moja, ani twoja sprawa. <No faktycznie, wojna u granic królestwa, a król, według smoka, panienki do królewskiego burdelu powinien wybierać. Albo arrasy do przedpokoju. Albo cuś.> Do ciebie nie wejdą, do nas tym bardziej. <Co, kto i do czego nie wejdzie?>

– Nie, smoku – Ig’ean wpatrywał się w niego ze zdziwieniem – sprawa jest bardziej skomplikowana. Nie chodzi im tylko o Ramir. Naruszyli również Vonde, a także suwerenność większości wolnych ziem i miast. Zagrożą wkrótce i nam. <Proponuję teraz wrócić na początek tekstu, gdzie bezimienny jeszcze blondasek szukał sprzymierzeńca. Nie wiedział dokładnie, kogo szuka, miała to być istota groźna i potężna. Miała być też piękna… „Niestety, drogi sprzymierzeńcze, z przykrością musimy odrzucić propozycję zawarcia sojuszu, bo brakiem urody psuje nam Pan estetykę okopów. Z poważaniem: Król”>

– Nie sądzę. – podrapał się tylną łapą w prawą łopatkę <Kto?> – Musieliby się bardzo starać, żeby przetrzebić wszystkie kasty smocze.

– Uwierz Nagelu, dobrze im idzie. Niedługo tak zrobią, to nie jest zwyczajny najazd, zupełnie, jakby popierało ich coś znacznie potężniejszego od naszych, powiedziałbym lokalnych bogów. Nie dajemy im rady.

– Naprawdę? – smok zwrócił ku niebu czarne oczy, jakby tam poszukiwał odpowiedzi – Więc z czym przychodzisz do mnie? Myślisz, że skrzyknę paru moich kuzynów i odwalimy za was całą tą paskudną papraninę? Wcale nie gustuję babrać się wśród trupów, cokolwiek by mówiono o smokach i ręczę za moich braci, że oni również. <Babrać w trupach? Myślałem że chodzi o zabijanie wrogów, a nie seanse anatomopatologii najeźdźców…>

– Nie, nie tak wyobrażałem sobie naszą współpracę… – Ig’ean potarł czoło – Myślałem o czymś innym…<Ja, przyznam, też…>

Nagel Moran de Bahir – rasu opuścił ku niemu spojrzenie i uśmiechnął się wszystkimi pożółkłymi ze starości zębami.

– Zamieniam się w słuch.

– Chodzi o to… – łowca verhorski zawahał się na mgnienie – no, zgubiliśmy ich.

– Agresora?

Człowiek kiwnął głową z zakłopotaniem wyłamując ręce ze stawów. Smok gwizdnął przez kły.

– Jak to zrobiliście? – spytał z nabożnym wręcz podziwem – Jak udała się ludziom taka sztuka? <Się dołączę. Ja też nie rozumiem, jak jedno państwo może zgubić drugie. One są tak jakby przytwierdzone do jednego miejsca…>

– Sami nie wiemy. Po prostu zniknęli i koniec. Nie ma ich. Nigdzie.

– To po kłopocie. Nie ma wroga, nie ma wojny. <Aaa, rozumiem… Jest tylko wielka dziura w ziemi, po miejscu, gdzie mieszkali agresorzy.>

Nemen parsknął z irytacją.

– Żeby faktycznie tak było… ale oni nadal atakują. Pojawiają się znienacka tuż przed bramami miasta <Skoro wrogowie mają takie teleportacyjne możliwości, to nie prościej byłoby się pojawiać od razu w środku miasta?>, zanim obrońcy zdołają się przygotować, a nie fizycznie niemożliwe jest utrzymywanie całodobowej gotowości bojowej. <Niefizycznie niemożliwe? Czyli fizycznie możliwe… Tak? A co w tym dziwnego? Całodobową gotowość utrzymywano w twierdzach czy miastach czasem przez całe tygodnie. Też mi strażnicy i łowcy…>

Smok podrapał się przednią kończyną za uchem.

– To istotnie nie lada dylemat <Dylemat to sytuacja, kiedy należy dokonać wyboru pomiędzy dwoma równorzędnymi sposobami postępowania bądź rozwiązaniami. Ja tam dylematu tu nie widzę, ale w sumie nadal nie wiem, o co chodzi.>, ale wasze miasta są nadal bezpieczne? Na pewno bym słyszał o napadach na Verhor… <Drzewa ze Scorpio się na satelitę zrzuciły. Czasem przychodzę popatrzeć… – dodał do siebie smok.>

– Ale Ramir i Vonde… My naprawdę pracujemy bez ustanku byle choć w przybliżeniu określić ich pozycję. <Satelity szpiegowskie, niewidzialne samoloty i komputery, tak? „Określać pozycję” to anachronizm w tym tekście.> Co gorsza nie mają żadnego schematu poruszania, a na dodatek podzielili się na mniejsze, to znaczy wcale duże oddziały i każdy buszuje po kontynencie zupełnie samodzielnie…<Bo takie duże oddziały to nie jedzą, nie śpią, nie grabią wiosek dla zdobycia zapasów, nie przechowują łupów itd., w związku z czym namierzenie ich jest niemożliwe… „Wywiad dla opornych” se król kup.>

– Dobrze wiedzieć i to. – Nagel Moran od dłuższej już chwili bębnił ogonem o ziemię, aż niska wibracja łaskotała w stopy. <Skoro mówimy o wibracji, to smok musiałby walić ogonem o ziemię co najmniej kilka razy na sekundę. Wibracja nie łaskotałaby w stopy łowcy. Miotałoby nim po całym stepie.> Oderwany od spokojnej drzemki, był teraz wkurzony, a stojący obok Nemen wcale nie poprawiał mu nastroju. Ig’ean odezwał się pierwszy.

– Robimy postępy. <Znaleźliśmy ich latryny.>

– To też dobrze wiedzieć. Nie obejdziecie się jednak bez mojej pomocy? – Nagel wiedział, że takie nerwowe nastawienie <Co tu jest „nerwowe”?> drażni łowcę, ale teraz działał z premedytacją znaną tylko smokom kasty władającej <No aż normalnie cały się trzęsę od tej smoczej premedytacji…> – Zezen. Człowiek z Verhor sprawnie ukrył uczucia na twarzy. <Związał je w elegancką, małą paczuszkę i wepchnął za oczodół? Tak? Gratulujemy. A ciekawe co chowa w… Eee… Mniejsza z tym.>

– Obawiam się, że nie… Ostatnio <Znaczy kiedy, jak długo władca jest w drodze?> coś tam się skomplikowało i ostatnia osoba, twierdząca, że udało jej się rozszyfrować wroga, zginęła śmiercią dziwnie samobójczą. <Dziwnie? Znaczy, zadała sobie dwadzieścia pchnięć w plecy włócznią, a potem obcięła sobie głowę? O taką dziwność chodzi?>

– Czyli nie znaleźliście nic.

– No… – Ig’ean przeczochrał krótkie włosy, tak, że sterczały każdy w inną stronę – Można to i tak ująć…

– Rozumiem. Czego się po mnie spodziewasz? <Zaraz się dowiemy, o co w tym opku chodzi!!!>

– To raczej dłuższa opowieść… – Smok ziewnął nerwowo.

– Cóż, chyba mogę poświęcić ci więcej czasu niż zamierzałem początkowo… Wyłuskaj rzecz dokładnie i ze wszystkimi niezbędnymi szczegółami, zobaczymy co da się w tej sprawie zrobić…

Ale to już zupełnie inna historia. <A, nie dowiemy się…>

 

<Dobrnęliśmy do końca. Uff… Chyba nie muszę nikogo przekonywać, że nie mamy do czynienia z utworem? Z opowiadaniem, nowelką czy jakąkolwiek inną formą literacką?
To zlepek scenek. Zróbmy skrótowy plan.
Bohater przemierza miasta, wiele miast. W jednym z nich spotyka gościa o niemal takim samym wyglądzie, jak jego własny. Postanawia się z nim nie spotkać. I tyle o tajemniczym bliźniaku…
Akcja wartko przeskakuje na jakieś równiny trawą porosłe i okazuje się, że bohater szukał smoka (po jaką cholerę w miastach go szukał???). Bohater smoka znajduje i rozpoczyna się trwający przez większość wannabe opka konwersacyjna gra pt. „Nie powiem Ci, kim jestem ani czego chcę”. Dziwacznie skonstruowane i nudne dialogi ciągną się w nieskończoność, smok i człowiek mozolnie ustalają swoje imiona, genealogię przybysza oraz kto komu podlega. W końcu, po kilku eonach, dostajemy komplet niekoniecznych informacji. Interlokutorzy zmieniają temat i dowiadujemy się, że wybuchła wojna. Człowiek, który po drodze okazał się władcą strony przegrywającej, przybył prosić o pomoc.
Właściwie od tego momentu możemy mówić o zawiązaniu, czyli starcie fabuły właściwej. To wcześniejsze należałby raczej zakwalifikować jako przydługi wstęp. Niestety, ja i Autorka różnimy się tu diametralnie, bo „opko” właśnie nieodwołalnie się kończy. Człowiek, po odmowie smoka, jeszcze tylko wyjaśnia, że nie o smażenie wrogów z powietrza mu chodziło. Ale o co właściwie – nie wiadomo. Autorka stwierdza, że „to już inna historia”, co wzbudziło we mnie atak radosnego śmiechu, bo sugeruje, że jakakolwiek historia została opowiedziana.
Nie została – stan opowiedzianych historii: 00,00.
Takoż stan opowiadań.

Szkoda.>

 

* – Parafraza cytatu z jednej łapanki Przyczajonej Logiki Ukrytego Słownika. Nie mogłem się oprzeć.




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Premiera „Halo Infinite”
Gry komputerowe Fahrenheit Crew - 8 grudnia 2021

Od dzisiaj (8.12.2021 r.) gracze korzystający z komputerów osobistych oraz konsol Xbox…

[Recenzja] Antologia „Dzień po najczarniejszej nocy”

Jeśli ktoś nie pamięta, podczas tegorocznego Kapitularza miała miejsce premiera antologii „Dzień…

Celia S. Friedman „Korona cieni”
Fantastyka Fahrenheit Crew - 31 lipca 2008

MAG Trylogia Zimnego Ognia to najbardziej znana z powieści autorki, wielowątkowa saga, podejmująca tematykę…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit