<Powiedzmy sobie szczerze, poniższe opko jest straszne. Standardowo brak w nim końca, a i zawiązanie jest dość niejasne. Dziwaczne imiona, martwa frazeologia i orty. Fabuła nie istnieje, a na końcu czytelnika dopadają pytania „Ale o co tu chodzi?! O czym to właściwie było?!”
Z drugiej strony – poniższy tekst jest optymistyczny. Autorka od momentu popełnienia wspomnianego dzieua przeszła długą drogę. Pisała dalej, brała udział w Warsztatach Fahrenheitha i coraz lepsze teksty wysyłała do kolejnych periodyków. W końcu, za którymś razem, się udało. Autorka ujrzała swoje opowiadanie drukiem (i to nie takim, za który zapłaciła z własnej kiesy), potem drugie i kolejne… A teraz przygotowuje się do wydania powieści.
Czyli można.
Czego wypada życzyć wszystkim pisarzom in spe.>
Dziwny Człowiek
Szedł kiedyś człowiek przez miasto. Zwyczajny pożeracz chleba <O! Zwłoki frazeologii. „Pożeracz chleba” to taki wypuszczony z obozu głodowego?>, taki jak tysiące innych. <Tysiące pożeraczy! Będzie o kanibalizmie jak nic, jak piekarnie nie nastarczą…> Wysoki, o jasnych włosach i oczach jak płatki chabrów. Szedł spiesznie ulicami wszystkich miast, z trudem powłócząc nogami. <Jednocześnie wszystkimi szedł?! W dodatku śpiesznie, ale powłóczył nogami. Coś mi tu, tego… umyka…> Wlókł się szarą drogą pośród budynków zakurzonej społeczności. <Czemuś widzę zapadłą wiochę na końcu świata zasiedloną przez niedomytych tubylców…> Aż napotkał człowieka bardzo mu podobnego. Odwrócił głowę, aby nie rozpoznał jego twarzy <czyjej twarzy i kto?> i spiesznie wyminął lewą stroną ulicy. I szedł tak nadal, aż zostawił miasto za sobą. <Zwiduje mi się facet, który idzie na azymut, prosto jak strzelił. Góra, dolina, rzeczka, miasto,latarnia…>
I wzeszło słońce. <Znaczy blondasek szedł przez miasto w nocy? I tego tajemniczego sobowtóra rozpoznał tak od razu w ciemnościach? Wychodzi na to, że miasto było brudne, ale rzęsiście oświetlone. Pewnie żeby nikt nie przeoczył widowiskowego kurzu… Ekshibicjonistyczni Antyhigieniści?>
<Gdyby ktoś się zastanawiał, o co chodzi z sobowtórem, może przestać – próżny to wysiłek i zupełnie niekonieczny. Fałszywe zawiązanie.>
________________________________________________________________________________
Szedł <Dotychczas mieliśmy „szedł” pięć razy, z czego raz w wariancie „wzeszło”. Tylko dwa z powtórzeń są retoryczne. Nie jest dobrze…> człowiek równinami Scorpio. Ubrany jak zwykły, szary dzień <Na głowę nasadził sobie szare niebo i owinął się cumulusem… No, faktycznie wtopi się w tło…>, tak by się nie wyróżniać. Bo gdyby zwracał na siebie uwagę pewnie było by to sprzeczne z wcześniejszym założeniem. <No shit, Sherlock…>
I wędrował tak od wielu dni, nie napotykając żywej duszy. <Ośmielę się zauważyć, że z dalszej części opka wynika, iż prócz przybysza i smoka na równinach rośnie jeszcze tylko sześć drzew. Wędrowiec musiałby się przebrać za step, żeby się nie rzucać w oczy.> Gdyby ktoś go zapytał o cel tułaczki, po chwili wahania odparłby, że tam gdzie znajdzie mądrość i sprzymierzeńca. <Jednego sprzymierzeńca. Warte zapamiętania.> Ale gdyby spytać go, co ukrywa się pod tymi pięknymi słowami, albo gdzie ma zamiar znaleźć ich meritum <Meritum słowa „sprzymierzeniec” to „sprzymierzeniec”. „Mądrości” – „mądrość”. Za to Autorka nie zapoznała się z meritum słowa „meritum”.>, nie potrafiłby odpowiedzieć jednoznacznie. <Szwendał się bez celu, za to po prostej… Hobby takie?> Rzekł by tylko, że poszukuje istoty potężniejszej niźli sam król, mądrzejszej od wiekowych uczonych z Bolfo, przebieglejszej aniżeli najpodlejsza z banshee <Czyli podłość i przebiegłość to się ma zawsze razem, tak…? Przebiegle… I podle. A w ogóle to myślałem, że banshee to tylko wyją, jak ktoś ma kojfnąć… Ja to zawsze do tyłu jestem…>, a zarazem stokroć groźniejszej niż mroczna naga o gorejących nienawiścią oczach, choć równocześnie piękniejszej od driady, czy najmłodszej z sirin. <Istota ma być piękna, mądra, potężna i groźna (i podła)… Połączenie biblioteki, komandosa i Andżeliny. To się facet naszukasz…>
I gdyby zagadnąć go, gdzie można natknąć się na takie cudo natury, dziwny wędrowca wzruszyłby tylko ramionami i powędrował dalej przez dzikie równiny scorpiońskie. Ale nie było nikogo, kto mógłby zadać te dziwne pytania. <Prócz narratora, który gada do ściany…>
Dlatego, nie nagabywany <Nienagabywana przez słownik Autorka i jej orty.> przez niczyją ciekawość i nie niepokojony ludzką obecnością, szedł dalej w oceanie traw w poszukiwaniu sedna mądrości.
– Czy to ciebie szukam? – zapytał pewnego poranka. Złoty wzgórek wśród bezmiaru stepów <Jeden step, drugi step, trzeci… No, cały bezmiar.> poruszył się i ziewnął.
– Och, to zależy… – Szary człowiek przystanął. <Autorka dba o to, żebyśmy byli niczym brzytwy. Ostrzy i gotowi. Najpierw zagadka numer jeden. Kto to powiedział? Zagadka numer dwa. Kim jest szary człowiek? To ten, co się ubrał w pogodę?>
– Od czego?
– Od tego czy jestem ci potrzebny. <Bo może jeszcze być tak, że się kogoś/czegoś szuka dla samego sportu, a nie po to że poszukiwany/a jest do czegoś potrzebny/a… Prawda?>
Wędrowiec przejechał dłonią po spłowiałych słońcem włosach.
– Jeśli jesteś tym, którego poszukuję od tak dawna…
Złoty pagórek wyszczerzył zęby w czymś imitującym uśmiech potwora.
– A kogóż szukasz? – Człowiek rozpromienił się, a był to pierwszy uśmiech od długich miesięcy wędrówki.
<Nieuznawany przez Autorkę styl z wykopalisk mówi, że kiedy piszemy dialogi, w jednej linijce umieszczamy informacje dotyczące jednej postaci:
– To, co mówi X – informacje narratora dotyczące X.
Ale Autorka jest awangardowa i dba o nasze IQ, dlatego prócz śledzenia tekstu podrzuca nam co i rusz zagadki w stylu: co, kto i w którym momencie powiedział.>
– A kogo znalazłem?
– Mam wiele imion. – Nieznajoma istota <Bez przesady, wiadomo, że to smok.> spojrzała w niebo. Słońce zabłysło w czarnych, jak pochmurna noc <jak bezksiężycowa, mroczna i czarna, listopadowa noc gradowa – czy to wystarczające natężenie czerni, Autorko?> tęczówkach. Podróżnik zafrasował się.
– Zatem nie mam pewności, czy to o ciebie mi chodzi. – Złote wzgórze uniosło kształtną głowę ponad korowód traw.
– Nie wyglądasz groźnie. – odezwało się grzmiącym barytonem – choć zdaje mi się, że twoja twarz jest mi znajoma… I nawet nie masz konia. <Smok kolekcjonujący zdjęcia wrogów na koniach, albo trzy zdania bez związku.>
Człowiek zaśmiał się.
– Tak naprawdę szukam smoka.
– Na piechotę? <WTF? A co, nie wolno?> Ciekawe… – Wzgórek podźwignął się na łapy. Cztery łapy. I jeden, pokryty łuskami ogon. – A że tak nietaktownie spytam, jakiego smoka?
Człowiek znów podrapał się w głowę.
– Złotego. – Bydlę spojrzało na swoje łapy. Uniosło jedną z nich i opuściło rozplaskując <To był step pełen wodnych traw, które się rozplaskiwały. Fantastyka taka.> trawy wokół.
– Robi się coraz ciekawiej. <Jak dla kogo, ja tam zasypiam, bo dialogi są absolutnie o niczym…> – Zauważył potwór nie spuszczając z nieznajomego ciemnego spojrzenia. – W czymś mogę pomóc?
– Mam nadzieję, jak cię wołają?
– Maleńki.
– Nie wątpię. – niebieskooki zawahał się – A czy oprócz rozmiarów, wyjątkowych zresztą, nawet jak na smoka, bezczelnego wyrazu oblicza, ty – złoty i nieznośny masz jakieś imię?
Złoty i nieznośny podskoczył niespodziewanie, tylko po to by wylądować z hukiem, rozgniatając i zrównując z ziemią niezbędny element stepu. <Element niezbędny… Ktoś ma jakiś pomysł?>
– Niejedno. – Człowiek wzruszył ramionami i z nieodgadnioną miną ruszył dalej. Stworzenie przez chwilę śledziło go spojrzeniem.
<”Sęk” w wykonaniu Michnikowskiego i Dziewońskiego zaczyna się podobnie:
– Halo?
– Kto mówi?
– Kuba?
– Ale kto mówi?
– Jeżeli nie Kuba, moje nazwisko pana nic nie powie. Kuba?
– Jaki Kuba?
– Goldberg!
– A jeżeli Kuba, to kto mówi?
I tak dalej. Z tym, że „Sęk” jest zabawny. Napisana przez Autorkę konwersacyjna ganianka wokół krzaka, złożona z niekoniecznie pasujących do siebie ripost, jest zwyczajnie koszmarnie nudna…>
– Zaczekaj człowieku. – Podbiegło kawałek, aż od tego powolnego kłusa zadygotała ziemia. Zawołany odwrócił się czując na plecach nieświeży oddech potwora. <Nos na grzbiecie? Tak… Katar to musi być towarzyska katastrofa.>
– Kogo szukasz?
– Nagela. – odparł powoli dziwny człowiek – Nagela Morana.
– De Bahir – rasu? – Złote monstrum ruszyło za nim rozgarniając trawy i pozostawiając za sobą wydeptany tunel szerokości kilku stóp.
– Nagela Morana de Bahir – rasu?
Nieznajomy kiwnął głową. Smok przekrzywił głowę na bok i zatrzymał się nieopodal.
– Nagel Moran de Bahir – rasu, Sed Seddish Drażliwy, Najstarszy Władający w Dolinie Trzech Drzew, Niezależny Pan Drugiego Lądu. <AS ze swoim Emielem Regisem coś tam, jakoś tam padłby z zazdrości.> Miło mi poznać <Przywitał się sam ze sobą, hm… Rodzaj paranoi?>, to ja.
– Zatem cieszę się, że to ty.
– Ja również. <Zaraz się potnę, jak rany…> – Odparł smok z uśmiechem na pysku. Człowiek odwrócił się i powędrował dalej przez równiny Scorpio. Złotołuski odprowadził go spojrzeniem, póki nie zniknął wśród zielonego morza stepów.
<Koniec scenki numer jeden. Poznaliśmy smoka oraz dowiedzieliśmy się, że ma imię niemieszczące się na żadnej standardowej wizytówce. Dowiedzieliśmy się także, że obiekt poszukiwań był bardzo konkretny (złoty smok) i wcześniejsze opisywanie go przy pomocy legionu porównań służyło Autorce wyłącznie do poetyckich treningów.
Z przyczyn mało zrozumiałych poszukiwacz po znalezieniu poszukiwanego obiektu stracił gwałtownie zainteresowanie znalezionym. Jedziemy dalej.>
________________________________________________________________________________
Nagel Moran nie byłby smokiem, gdyby nie zżerała go ciekawość <Ta… Byłby tchórzofretką.>, a że smokiem był, zatem poderwał się w górę i rozłożył lśniące skrzydła. <Konstrukcja tego zdania jest mniej więcej taka: Jutro będzie padać i śliwki po 16,40.> Zatoczył jedno koło, rozejrzał się, zatoczył drugie i skierował lot ku sześciu drzewom scorpiońskim. Tam wylądował starając się nie trafić w wędrowca.
– Ty, co jest? – walnął z grubej rury, i to dosłownie – Co to za numer z wypytywaniem?
Człowiek wyminął go i pomaszerował dalej. <A kto mi wytłumaczy: czemu?> Smok nie dał mu spokoju i uparcie podskakiwał <Rozplaskując trawy i inne elementy niezbędne…> wciąż wyprzedzając go o krok.
– Znam cię. Jesteś Nemenem, czyż nie? <Nemeni to naród. Jak Polacy. Czyli: „Znam cię. Jesteś Polakiem!” Powalające po prostu…>
Mężczyzna skinął jasną głową. Potwór burknął coś pod nosem. Bardzo dużym, złotym nosem, najeżonym kolcami od podstawy aż po wilgotny koniuszek. <A co powąchał, nabił jak na wykałaczkę… He, he.>
– To na tyle koncypowania. Powinienem cię znać? <Ze smoczych dialogów: „Twoja twarz wydaje mi się znajoma… (…) Znam cię. Jesteś Nemenem! (…) Powinienem cię znać?” Tak się ma, jak się zapomni rano łyknąć lekarstw.>
Jasnowłosy uśmiechnął się. Nie wiadomo, do siebie czy może gada. <Czy może co…?>
– Powinieneś, jeśli naprawdę jesteś tym, za kogo się podajesz.
– Jestem. – bestia podfrunęła kawałek, samym poruszeniem chyląc roślinki <trawki, kwiatki i krzaczki> ku ziemi – Tak mi tylko czasem pamięć szwankuje. <Nie, no co ty???> Do imion się znaczy. <Jasssne…>
– Oczywiście. – Człowiek nie zrażony <niezrażony> kontynuował podróż przez step.
– Pochodzisz z Verhor, prawda? – smok spojrzał na niego z góry – Musisz być stamtąd.
– Jestem Nemenem, wszyscy Nemeni pochodzą z Verhor, ale z Henne’al tylko nieliczni.
– Tego Henne’al? – potwór opadł w trawy o kilka kroków od łowcy verhońskiego – Góry Perytonów? Starej twierdzy władców smoków? Musiałbym cię znać, wybacz, ale nie możesz stamtąd pochodzić.
– Dlaczego? – w oczach jak niebo błysnęły iskierki przekory – Znasz jakiś sensowny powód?
– Byłem tam, poznałem wszystkich jego <tego twierdza> mieszkańców. <Każdy miał swoje pięć minut ze smokiem, nawet sprzątaczka Stefa. A króla to nawet na pół godziny wpuścili. No, jaśnie wielmożny panicz na plantację przyjechał…> To jest po prostu nie-moż-li-we żebym cię nie spotkał. <bo opornych dostarczano związanych.>
– Kiedy to było? – Smok zmrużył oczy i pochylił głowę patrząc na człowieka tak bardzo spode łba na ile pozwalały mu kościste wyrostki na czole.
– Kilka wiosen temu… <KILKA. Czyli maksymalnie dziewięć lat temu. A wtedy, jak z dalszej części opka wynika – przybysza w „planach nie było”. Do zapamiętania.>
– Ile? – potwór zamyślił się dłubiąc pazurem w zębach – Coś mi tu, kurde, utknęło… Byłbyś tak dobry Nemenie… <i zrobił mi przegląd uzębienia? Wiesz, ta cholerna piątka doprowadza mnie do szału.>
Spojrzał niepewnie na człowieka, ten zaś wzruszył ramionami i ruszył dalej. <Fi donc! Jak on śmie nie znać mojego imienia, no! Świnia, nie gad!> Smok parsknął aż trawy przypadły do ziemi. <i drżące oczekiwały na wyrok…>
– Nie pamiętam, no! – podbiegł świńskim truchtem w ślad za wędrowcem – To było tak dawno temu…
Łowca verhorski zajrzał bestii w oczy. To co w nich zobaczył <Zdziadziałego smoka z demencją?>, powstrzymało go od gniewnej riposty. <bo jeszcze gad na zawał zejdzie…>
– Pewnie mnie nawet nie było w planach… <No, no. W planach nie było…> – powiedział cicho – Spróbujesz zgadnąć, smoku? <Zgaduj, smoku, efektem czyich łóżkowych uniesień w całym Henne’al jestem ja – Ean Daeni! Masz prawo do trzech prób.>
– Przy skromnej pomocy… – przekrzywił głowę jak rozkapryszony psiak – I współpracy wszystkich komórek mojego pokaźnego rozumu…<Taa… Wszystkich pięciu. Resztę zeżarł alzheimer.>
Mimowolnie człowiek uśmiechnął się.
– Pytaj potworze.
– Jesteś strażnikiem Verhor, prawda? <Tak! I mam plastikowy mieczyk! I łopatkę też mam.>
Odpowiedziało mu kiwnięcie jasnej głowy. Wyraz skupienia zagościł na chwilę na pysku gada, i trzeba mu przyznać, że wyglądał co najmniej pociesznie.
– Bronisz przełęczy, świątyń czy twierdzy? <ewentualnie piaskownicy?>
– Henne’al. Stamtąd pochodzę. <A co to ma do rzeczy? Nie można już walczyć poza miejscem urodzenia?>
– Ach, prawda, mówiłeś… – smok pokiwał głową mamrocząc wyzwiska pod swoim adresem – Zatem pewnie znasz osobiście pana południowych stoków, niejakiego Ig’terrena Daeni z Verhor? <Fajne te imiona…>
– Masz nieaktualne wieści, smoku.
Smok zmarszczył łuski <No wziął i je lekko splisował>, o ile to było możliwe <niektóre mu pękały, ale się nie poddawał>, choć człowiek przysiągłby, że tak właśnie to wyglądało. <Smok marszczył łuski, a człowiek przysięgał, że tak to właśnie wyglądało… Czego tu się czepiać…?>
– Terren nie jest już władcą Twierdzy Perytonów. Teraz rządzi tam jego syn.
Złote bydlę uderzyło w ziemię ogonem, aż echo, niczym grom pomknęło stepami płosząc wszystkie żyjące istoty w okręgu kurhana drogi. <Jedna nekropolia to dziesięć cmentarzy. Jeden cmentarz to dziesięć kurhanów. Czas tu liczą w grobowcach, a przekreślona urna to pewnie zakaz palenia.>
– Fakt, tak musiało się stać, że berło przejął mały Ean Daeni. <A skąd smok to wie? Przecież Eana w planach nie było…> – Smok niespodziewanie uniósł spojrzenie zakotwiczając je w twarzy Nemena. <Spojrzenie nieco się szarpało, ale kotwica siedziała mocno w kości jarzmowej…> – Pozwól mi popatrzeć w twą duszę człowieku…
Łowca ani drgnął, cierpliwie znosząc świdrowanie ciemnych oczu potwora.
– To ty… – warknął smok – Ukrywałeś się… <Tak… W macicy mamusi się ukrywał. Spryciula.>Ty jesteś wrednym, przekornym, małym Eanem… <Którego smok nie mógł znać, bo się dzieciak jeszcze nie urodził.> teraz jesteś Ig’eanem, prawda? Awansowałeś… <Objęcia tronu po ojcu nie nazywa się awansem. To nie fotel dyrektora.> Strażnik Verhor, pan na Henne’al, wielki władca stoków południowych, hegemon perytonów, smoczy suweren… <i dziewięcioletni szczyl.> No, kto by pomyślał? <Prawda?>
Nagel Moran de Bahir – rasu, odwrócił się od niego i spojrzał w niebo.
– Co też bogowie teraz wymyślili?
Człowiek niespodziewanie położył dłoń na chropowatej łopatce smoka.
– Wiesz co to znaczy? – spytał cicho, lecz złotołuska istota nie odpowiedziała.
– Podlegasz moim rozkazom Nagelu.
Równie znienacka, co gwałtownie <Bo można, prawda, znienacka, ale i tak powoli. Tak bardziej sprytnie…> zwierzę rzuciło ogonem zwalając Nemena z nóg. Powoli, tak, by człowiek zarejestrował fakt, potwór zbliżył paszczę do jego twarzy. Gorący, śmierdzący oddech owiał oblicze Ig’eana.
– Zapamiętaj jedno, człowieku. – wycedził przez zęby <Dobrze, że nie przez sitko… Dlatego czytelnika doinformować należy.>, tak, by nie miał żadnych złudzeń co do zamiarów smoka <Zagadka: kto tu „cedzi” i do kogo?> – Nie podlegam niczyim rozkazom! Bezkarnie olałem króla, opuściłem Dolinę Trzech Drzew i od lat nie odwiedzam braci w Verhor, a nikt mi słowa nie powiedział! <Czego nie powiedział???> Pewnie też dlatego, że nie potrafią mnie znaleźć… <Bo gdyby potrafili, to król by mi reprymendy udzielił. Ale takiej naprawdę super ostrej zjebki, no! I potem jeszcze strzeliłby focha. Dlatego się ukrywam.>
Odsunął się nieco, by Nemen mógł wstać.
– Zapamiętaj, że to ja jestem Nagelem Moranem de Bahir -rasu, Sedem Seddishem Drażliwym…<Pamiętam, już raz się śmiałem…>
Człowiek otrzepał ubranie i spojrzał krzywo na złote zwierzę.
– Wiem kim jesteś. Co nie zmienia faktu, że w świetle istniejącego prawa i ty także <Także? To znaczy, kto jeszcze służy blondaskowi?> masz mi służyć…
– Nigdy! – Nagel walnął ogonem najpierw o ziemię, a potem w pierś mężczyzny. Nemen ciężko uderzył plecami o rozłożyste drzewo, jedno z sześciu na całym Scorpio. Smok przysunął się tak blisko, że przycisnął człowieka do pnia nie pozwalając mu osunąć się na ziemię. <No no, facet ma żebra z duraluminium.>
– Nikt, rozumiesz, nikt nie będzie mi rozkazywać! – Chuchnął łowcy w twarz, jakby ten parzący oddech miał przypieczętować wcześniejsze słowa i uwolnił Ig’eana z pułapki. Nemen potarł obolałe żebra.
– Dobra… – wyjęczał – Trzeba było tak od razu…<Bij mnie! Krzywdź mnie! RZUĆ MNĄ O STEP!>*
Nagel Moran spojrzał na zwiniętego w pół człowieka i przekrzywił głowę na bok.
– Nie uszkodziłem cię za bardzo?
Ig’ean pomacał kości i pokręcił głową. Smok wystawił się do niego zadem.
– Masz niecodzienny dar zjednywania sobie przyjaciół… <Nie bardzo rozumiem, o co tu chodzi. Ci władcy twierdzy, na mocy jakiegoś tam prawa, mają możliwość rozkazywania smokom. Przybysz po prostu upomniał się o to, co mu się prawnie należy… Co ma do tego zjednywanie sobie przyjaciół? Król ma się przyjaźnić ze wszystkimi poddanymi?! O ja…>
– Prawda. – Ean Daeni uśmiechnął się szeroko – Zawsze sprawiało mi to masę kłopotów.
– Kwestia wprawy… Nie możesz bazować tylko na swojej pozycji i charyzmie, to tak na dłuższą metę nie przydaje się w konfrontacjach z przeciwnikiem. Koniec pierwszej lekcji. <I ostatniej. Takiego nauczyciela to za pysk i na bruk. Charyzma pomaga zjednywać sobie ludzi, pozycja także. A sprzymierzeńcy zawsze się przydają, kiedy dochodzi do konfrontacji. Swoją drogą wędrowiec ma tyle charyzmy, co kot napłakał. Pozycję też ma raczej wątpliwą, mimo listy tytułów długiej jak stąd na Księżyc.>
Odwrócił głowę zaglądając człowiekowi w lekko poszarzałą twarz.
– A tak właściwie, z czym przybywasz?
– Potrzebuję twojej pomocy. <To królestwo to takie bardziej upadłe, nie? Król pieszo włóczy się po świecie w poszukiwaniu sprzymierzeńców… Pewnie koncept blitzkriegu jeszcze nie został odkryty i wojny mierzy się tu epokami geologicznymi, bo inaczej to królestwo już pięć razy by zrównano z ziemią.> – łowca z jękiem podparł się o drzewo – Pewnie wiesz, co dzieje się w królestwie?
Smok skinął łbem i splunął między dwa wybujałe osty.
– Wojna, ani moja, ani twoja sprawa. <No faktycznie, wojna u granic królestwa, a król, według smoka, panienki do królewskiego burdelu powinien wybierać. Albo arrasy do przedpokoju. Albo cuś.> Do ciebie nie wejdą, do nas tym bardziej. <Co, kto i do czego nie wejdzie?>
– Nie, smoku – Ig’ean wpatrywał się w niego ze zdziwieniem – sprawa jest bardziej skomplikowana. Nie chodzi im tylko o Ramir. Naruszyli również Vonde, a także suwerenność większości wolnych ziem i miast. Zagrożą wkrótce i nam. <Proponuję teraz wrócić na początek tekstu, gdzie bezimienny jeszcze blondasek szukał sprzymierzeńca. Nie wiedział dokładnie, kogo szuka, miała to być istota groźna i potężna. Miała być też piękna… „Niestety, drogi sprzymierzeńcze, z przykrością musimy odrzucić propozycję zawarcia sojuszu, bo brakiem urody psuje nam Pan estetykę okopów. Z poważaniem: Król”>
– Nie sądzę. – podrapał się tylną łapą w prawą łopatkę <Kto?> – Musieliby się bardzo starać, żeby przetrzebić wszystkie kasty smocze.
– Uwierz Nagelu, dobrze im idzie. Niedługo tak zrobią, to nie jest zwyczajny najazd, zupełnie, jakby popierało ich coś znacznie potężniejszego od naszych, powiedziałbym lokalnych bogów. Nie dajemy im rady.
– Naprawdę? – smok zwrócił ku niebu czarne oczy, jakby tam poszukiwał odpowiedzi – Więc z czym przychodzisz do mnie? Myślisz, że skrzyknę paru moich kuzynów i odwalimy za was całą tą paskudną papraninę? Wcale nie gustuję babrać się wśród trupów, cokolwiek by mówiono o smokach i ręczę za moich braci, że oni również. <Babrać w trupach? Myślałem że chodzi o zabijanie wrogów, a nie seanse anatomopatologii najeźdźców…>
– Nie, nie tak wyobrażałem sobie naszą współpracę… – Ig’ean potarł czoło – Myślałem o czymś innym…<Ja, przyznam, też…>
Nagel Moran de Bahir – rasu opuścił ku niemu spojrzenie i uśmiechnął się wszystkimi pożółkłymi ze starości zębami.
– Zamieniam się w słuch.
– Chodzi o to… – łowca verhorski zawahał się na mgnienie – no, zgubiliśmy ich.
– Agresora?
Człowiek kiwnął głową z zakłopotaniem wyłamując ręce ze stawów. Smok gwizdnął przez kły.
– Jak to zrobiliście? – spytał z nabożnym wręcz podziwem – Jak udała się ludziom taka sztuka? <Się dołączę. Ja też nie rozumiem, jak jedno państwo może zgubić drugie. One są tak jakby przytwierdzone do jednego miejsca…>
– Sami nie wiemy. Po prostu zniknęli i koniec. Nie ma ich. Nigdzie.
– To po kłopocie. Nie ma wroga, nie ma wojny. <Aaa, rozumiem… Jest tylko wielka dziura w ziemi, po miejscu, gdzie mieszkali agresorzy.>
Nemen parsknął z irytacją.
– Żeby faktycznie tak było… ale oni nadal atakują. Pojawiają się znienacka tuż przed bramami miasta <Skoro wrogowie mają takie teleportacyjne możliwości, to nie prościej byłoby się pojawiać od razu w środku miasta?>, zanim obrońcy zdołają się przygotować, a nie fizycznie niemożliwe jest utrzymywanie całodobowej gotowości bojowej. <Niefizycznie niemożliwe? Czyli fizycznie możliwe… Tak? A co w tym dziwnego? Całodobową gotowość utrzymywano w twierdzach czy miastach czasem przez całe tygodnie. Też mi strażnicy i łowcy…>
Smok podrapał się przednią kończyną za uchem.
– To istotnie nie lada dylemat <Dylemat to sytuacja, kiedy należy dokonać wyboru pomiędzy dwoma równorzędnymi sposobami postępowania bądź rozwiązaniami. Ja tam dylematu tu nie widzę, ale w sumie nadal nie wiem, o co chodzi.>, ale wasze miasta są nadal bezpieczne? Na pewno bym słyszał o napadach na Verhor… <Drzewa ze Scorpio się na satelitę zrzuciły. Czasem przychodzę popatrzeć… – dodał do siebie smok.>
– Ale Ramir i Vonde… My naprawdę pracujemy bez ustanku byle choć w przybliżeniu określić ich pozycję. <Satelity szpiegowskie, niewidzialne samoloty i komputery, tak? „Określać pozycję” to anachronizm w tym tekście.> Co gorsza nie mają żadnego schematu poruszania, a na dodatek podzielili się na mniejsze, to znaczy wcale duże oddziały i każdy buszuje po kontynencie zupełnie samodzielnie…<Bo takie duże oddziały to nie jedzą, nie śpią, nie grabią wiosek dla zdobycia zapasów, nie przechowują łupów itd., w związku z czym namierzenie ich jest niemożliwe… „Wywiad dla opornych” se król kup.>
– Dobrze wiedzieć i to. – Nagel Moran od dłuższej już chwili bębnił ogonem o ziemię, aż niska wibracja łaskotała w stopy. <Skoro mówimy o wibracji, to smok musiałby walić ogonem o ziemię co najmniej kilka razy na sekundę. Wibracja nie łaskotałaby w stopy łowcy. Miotałoby nim po całym stepie.> Oderwany od spokojnej drzemki, był teraz wkurzony, a stojący obok Nemen wcale nie poprawiał mu nastroju. Ig’ean odezwał się pierwszy.
– Robimy postępy. <Znaleźliśmy ich latryny.>
– To też dobrze wiedzieć. Nie obejdziecie się jednak bez mojej pomocy? – Nagel wiedział, że takie nerwowe nastawienie <Co tu jest „nerwowe”?> drażni łowcę, ale teraz działał z premedytacją znaną tylko smokom kasty władającej <No aż normalnie cały się trzęsę od tej smoczej premedytacji…> – Zezen. Człowiek z Verhor sprawnie ukrył uczucia na twarzy. <Związał je w elegancką, małą paczuszkę i wepchnął za oczodół? Tak? Gratulujemy. A ciekawe co chowa w… Eee… Mniejsza z tym.>
– Obawiam się, że nie… Ostatnio <Znaczy kiedy, jak długo władca jest w drodze?> coś tam się skomplikowało i ostatnia osoba, twierdząca, że udało jej się rozszyfrować wroga, zginęła śmiercią dziwnie samobójczą. <Dziwnie? Znaczy, zadała sobie dwadzieścia pchnięć w plecy włócznią, a potem obcięła sobie głowę? O taką dziwność chodzi?>
– Czyli nie znaleźliście nic.
– No… – Ig’ean przeczochrał krótkie włosy, tak, że sterczały każdy w inną stronę – Można to i tak ująć…
– Rozumiem. Czego się po mnie spodziewasz? <Zaraz się dowiemy, o co w tym opku chodzi!!!>
– To raczej dłuższa opowieść… – Smok ziewnął nerwowo.
– Cóż, chyba mogę poświęcić ci więcej czasu niż zamierzałem początkowo… Wyłuskaj rzecz dokładnie i ze wszystkimi niezbędnymi szczegółami, zobaczymy co da się w tej sprawie zrobić…
Ale to już zupełnie inna historia. <A, nie dowiemy się…>
<Dobrnęliśmy do końca. Uff… Chyba nie muszę nikogo przekonywać, że nie mamy do czynienia z utworem? Z opowiadaniem, nowelką czy jakąkolwiek inną formą literacką?
To zlepek scenek. Zróbmy skrótowy plan.
Bohater przemierza miasta, wiele miast. W jednym z nich spotyka gościa o niemal takim samym wyglądzie, jak jego własny. Postanawia się z nim nie spotkać. I tyle o tajemniczym bliźniaku…
Akcja wartko przeskakuje na jakieś równiny trawą porosłe i okazuje się, że bohater szukał smoka (po jaką cholerę w miastach go szukał???). Bohater smoka znajduje i rozpoczyna się trwający przez większość wannabe opka konwersacyjna gra pt. „Nie powiem Ci, kim jestem ani czego chcę”. Dziwacznie skonstruowane i nudne dialogi ciągną się w nieskończoność, smok i człowiek mozolnie ustalają swoje imiona, genealogię przybysza oraz kto komu podlega. W końcu, po kilku eonach, dostajemy komplet niekoniecznych informacji. Interlokutorzy zmieniają temat i dowiadujemy się, że wybuchła wojna. Człowiek, który po drodze okazał się władcą strony przegrywającej, przybył prosić o pomoc.
Właściwie od tego momentu możemy mówić o zawiązaniu, czyli starcie fabuły właściwej. To wcześniejsze należałby raczej zakwalifikować jako przydługi wstęp. Niestety, ja i Autorka różnimy się tu diametralnie, bo „opko” właśnie nieodwołalnie się kończy. Człowiek, po odmowie smoka, jeszcze tylko wyjaśnia, że nie o smażenie wrogów z powietrza mu chodziło. Ale o co właściwie – nie wiadomo. Autorka stwierdza, że „to już inna historia”, co wzbudziło we mnie atak radosnego śmiechu, bo sugeruje, że jakakolwiek historia została opowiedziana.
Nie została – stan opowiedzianych historii: 00,00.
Takoż stan opowiadań.
Szkoda.>
* – Parafraza cytatu z jednej łapanki Przyczajonej Logiki Ukrytego Słownika. Nie mogłem się oprzeć.
Pobierz tekst:
Scathe
Od dzisiaj (31.08.2022 r.) gracze korzystający z komputerów osobistych będą mieli szansę…
[Recenzja] „Sen niespokojny” Radomir Darmiła
Na początku był Lem, potem polska fantastyka naukowa rozbłysła niczym supernowa i…
Ian R. MacLeod „Dom Burz”
MAG Mamy dziewięćdziesiąty dziewiąty rok Wieku Światła. Alice Meynell, wykorzystując wszystkie talenty…