Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

25 lat Fahrenheita – Adam Cebula

Ćwiara

Niewątpliwie ćwara. Kto czytał Sołżenicyna, wie, że to był standardowy wymiar wyroku w czasach ZSRR za działalność wywrotową. Cóż, okres czasu jednak nie tak długi. Da się przeżyć.

Tematem fantastyki naukowej jest wpływ techniki na życie. Świadomie opuściłem słówko „rozwoju” czy coś podobnego. Rozwój to jedna ze składowych zagadnienia. Rzeczy bowiem się mają tak, że pewne rozwiązania funkcjonują i ludzie nie mają ochoty z nich skorzystać, albo nie mają pomysłu: co tym zrobić?

Fahrenheit to sieć komputerowa. Sieć, to Unix. O tym systemie operacyjnym już mało kto pamięta. Czasy wielkich komputerów, czarnych ekranów pracujących w trybie tekstowym. Pamiętacie miękkie dyskietki? Tak? No to… jesteście dojrzali. I pewnie wychrzaniliście je na elektroniczne śmieci. Aliści na mnie i otoczeniu do dnia dzisiejszego zachowały się ślady czasów komputerowej prehistorii, to np hasła czy charakterystyczne loginy. Ktoś pamięta ograniczenia, zwłaszcza ograniczenia do ośmiu znaków?

Mam wrażenie, że Fahrenheit jest wynikiem, dzieckiem, owocem, można wymyślać jeszcze wiele określeń, fascynacji postępami otaczającej nas techniki. To była taka przygoda, jak by wejść w akcję któregoś z opowiadań Sci-Fi. Próby, wynalazki, nowe urządzenia, zupełnie nowa technologia. Rakietami nie lataliśmy, ale te fragmenty nowego świata, które się pojawiały, wykraczały momentami mocno poza to, co ledwie kilkanaście lat wcześniej pisarze w odlotach od rzeczywistości wymyślali.

Ten galopujący postęp techniczny w naszym życiu zbiegł się z rewolucją polityczną. Do roku 1989 tzw. przeciętny Kowalski mógł zapomnieć o publikowaniu. A tak, już w owych czasach technika drukarska pozwalała na mikrusie nakłady, na rodzaje drukarskiego chałupnictwa, ale to było bez uzyskania fury zezwoleń, w szczególności pieczątki prewencyjnej cenzury, przestępstwem.

Po upadku komuny wszystkie administracyjne szlabany zostały połamane. Wszyscy powtarzali, że co nie jest jawnie zabronione, można praktykować. Wydano niemal hurtem w ciągu dwu, może trzech lat wszystkie dzieła zatrzymane i przez cenzurę, i redaktorów, także takie, które wydania nie były warte. Lecz proszę mi wierzyć, wrażenie wypuszczenia nas na dzikie pola literackiej wolności nie mijało przez lata. Myślę, że potrzeba było czasu, aby do tej wolności, którą nazwałbym polityczno-literacką, doszła inna. A to pewnie ciekawe zadanie, jak ją nazwać. Chodzi o to, że literat może sobie odpuścić górne i chmurne, nie musi walczyć, za waszą i naszą, upamiętniać cierpienia, wieść lud ku… No nie wiem czemu, ale czemuś na horyzoncie, nieosiągalnemu, po drodze do czego trza ponosić ofiary.

Więc potrzeba było najmniej kilku lat, by to dotarło. Otóż powiem, że nie komercha. Że pisarz ma zarabiać, to poniekąd przyszło z reformami Balcerowicza. Nie kochani, to nie było tak, ze komercjalizacja była wynikiem ochoty po prostu napchania sobie portfela. Tak, jeszcze za czasów podziemnej Solidarności podziemne drukarnie się KOMERCJALIZOWAŁY. Bo komercja była elementem walki z komuną. Tak wierzyliśmy.

Dlatego do dnia dzisiejszego uważam, że komercjalizacja literatury, w szczególności fantastyki, to był fragment tej drogi ku czemuś na horyzoncie, oczywiście i ciernistej, i wyboistej. Bo wydawcy bankrutowali i nie płacili. A to z tego powodu, że słusznie zupełnie uważali, że pisarz pisze nie dla pieniędzy, tylko dla spełniania misji zwanej komercjalizacją. Zapłacą, czy nie, napisze znowu. Oczywiście dla idei komercjalizacji.

Fahrenheit dla swego powstania wymagał jeszcze jednego kroku. Uświadomienia sobie, że wzniosłe wartości mogą sobie być wzniosłe, wolność jak najbardziej, ale że wreszcie żadna cenzura nie przeszkadza, aby było fajnie. Przyjemność jest dozwolona. Musiało minąć trochę czasu, pewnie konieczne było, by z patriotycznych balonów uleciało powietrze, by bawienie się, robienie sobie frajdy, przyjemności, a nie choćby interesów, stało się dozwolone.

Niestety opowieści o tym, jak doszło do powstania naszego dzielnego pisma, nie będzie. Żadnych efektownych anegdotek. Owszem mogę dorzucić jeszcze trochę technicznych szczegółów. A że za sprawą stoi potrzeba łączności komputerowej między uczelniami i że zrealizowanie tego pomysłu dało techniczne możliwości by, jak to się w informatycznym żargonie mówiło (mówi?), „postawić stronę”. Zatem jakieś 6 lat przed powstaniem Fahrenheita powstaje zespół koordynacyjny Naukowej i Akademickiej Sieci Komputerowej. Mała dygresja: rzuciłem hasło spuścizny po Uniksie. Właśnie te akronimy, ze sprytnie wsadzonymi samogłoskami, które da się wymawiać czytane jak wyrazy. Wiesz, co to było PZPR? Upiór z przeszłości, ale wymawiało sie to pe-zet-pe-er, a NASK można i mówi się po prostu „nask”. To spadek po epoce włochatych programistów słuchających The Rolling Stones i czytających Stanisława Lema, ale także Władcę Pierścieni i Ursulę Kroeber Le Guin. To ta mieszanka twardej technologicznej wiedzy i poczucia humoru dawała wynik w postaci swego rodzaju humanizacji piekielnie odczłowieczonej technicznej rzeczywistości.

Przed postawieniem strony z naszym dzielnym pismem musiał być ów „nask”, musiały się zdarzyć modemy telefoniczne, łącza na koncentrykach i „tepsa” wchodząca w obsługę transmisji cyfrowej. No i jak Gieniu z Ziemskim się ugadali, że tworzą Fahrenheita, to Wrocek zalała woda zdarzająca się pono raz na tysiąc lat. Prawda o tej wodzie wylazła dość szybko na wierzch i okazało się, że gdyby kilku baranów nie postanowiło zalać Nysy przez otwarcie tzw. upustu dennego, to we Wrocku niewiele, a nawet nic by się nie stało.

Z opowieściami ta dygresja ma tyle wspólnego, że jak się dowiedziałem, trafił mnie szlag. A trafiony nim człowiek wymaga raczej pomocy, z pewnością nie będzie ani dobrym świadkiem, ani nawet gawędziarzem. Wrzeszczy, trzęsie się, nie bardzo wie, co się wkoło dzieje. No i tak przeżyłem początek naszego dzielnego pisma. Suszyłem się, suszyłem rzeczy, wyrzucałem muł, klepki parkietowe, a na literaturę i okolice przyszedł czas znacznie później.

Nie, nie sądzę, żeby ktokolwiek podjął jakąś skuteczną decyzję co do tzw. linii pisma. Konieczne regulacje tyczyły sfery technicznej. Na przykład wersji HTML-a, technologii java – script, udostępniania wpisów czytelników. Fantastyczny charakter nadali pismu ludzie, którzy się wokół niego skupili. Tak ja to widzę. Sam pisałem i pewnie będę pisał o tym, co mnie akurat zainteresowało czy zbulwersowało. Tyle że ów fantastyczny, czy fantastyczno-naukowy kontekst siedzi w ludziach, co i piszą i czytają, i tak właśnie tworzy się charakter Fahrenheita.

Jedno, co pamiętam, to że nazwę działu „paranauka i obok” wymyślił Eugeniusz Dębski.

O konfliktach, personalnych decyzjach chętnie pisze „plotek”czy „pudelek”. Jak ich tam zwał, akurat nie mam pamięci detalicznie, co i jak się działo. A nawet gdy coś niecoś wiem… Trzeba sobie zdać sprawę z tego, że działalność pisma jest całkowicie niekomercyjna. Członkowie redakcji składają się na koszty serwera. Dochodów na przestrzeni tych wielu lat nie zanotowałem żadnych.

No właśnie: jeszcze słowo o komercjalizacji. Mam wrażenie, że u samych początków były jakieś plany. To pewnie było jeszcze za czasów, gdy uważaliśmy to za ten patriotyczny wręcz obowiązek. Musiało minąć trochę czasu, musiałem dostać po głowie od ludzi, których poważałem. Aż doszło do mnie, że komercjalizacji, jak pieprzu w rosole, musi być w miarę. Zwłaszcza w okolicach popularyzacji nauki, literatury, gdy, niestety, chodzi nam o teksty pisane na jakimś poziomie, lepiej sobie dać ze staraniem o kasę spokój.

Lepiej korzystać z tej cudownej właściwości technologii cyfrowej, że koszty publikacji są właściwie żadne, zasięg ograniczony tylko chęciami czytelników, nie ma też rzeczywistych ograniczeń co do rozmiarów zwłaszcza tekstów. Z innymi typami plików związane były techniczne restrykcje, p.. zdjęcia na liście dyskusyjnej zwanej „fifką”mogły mieć bodaj najwyżej 64 kilobajty.

Wiem doskonale, że mam skłonność do przesadzania z dygresjami, ale kolega mi opowiedział o pewnym przypadku, który znakomicie coś ilustruje. Otóż kłopot z mieszkańcami niekoniecznie bardzo egzotycznych krajów, takich jak wschód Ukrainy, czy Grecja. Ludzie ci miewali (być może ciągle i niektórzy mają) kłopotliwy obyczaj wyrzucania papieru toaletowego do koszy na śmieci, czasami z barku kosza do jakiegoś kąta. To zjawisko natychmiast stygmatyzuje tych ludzi i ustawia jako cywilizacyjnie mocno zapóźnionych, w najlepszym razie jakichś innych.

Tymczasem powód jest ściśle techniczny. W innych, „mniej europejskich”, krajach obowiązują inne normy projektowania instalacji sanitarnych. Między innymi z braku plastykowych rur, te żeliwne są za cienkie na cywilizowany obyczaj wrzucenia papieru do muszli. Inny też może być papier. Nasz się rozpuszcza.

Tak technologia i technika, często na poziomie średnicy rury, określa człowieka.

Dla dzisiejszego posiadacza telefonu komórkowego podejrzewam, że ograniczenia typu maksymalnego rozmiaru pliku umieszczają całość w poprzedniej epoce technologicznej. Ograniczenia stały się wstydliwe. Telefony ciągle zmniejszają np. rozmiar zdjęć, ale trzeba pogrzebać, by to stwierdzić. Lecz nasze rury są dość grube. Nawet nie wiemy, że możemy się nimi szczycić.

W temacie formuły i wykluczenia, to ja także nigdy nie odnalazłem się w mediach społecznościowych. Podejrzewam, że nieobecność na którejś z platform mediów społecznościowych może człowieka określać jeszcze dobitniej niż średnica rur w instalacji kanalizacyjnej, ale… nie rozumiem Facebooka.

Prawdopodobnie dlatego, że owego Facebooka i innych Twitterów tak samo nie rozumie wielu autorów wszystkich książek, na jakie się natknąłem, celem których miało być wytłumaczenie, dlaczego koniecznie trzeba się znaleźć w mediach społecznościowych, Fahrenheit pozostał, jaki był.

Jedyne co, się zmieniało, to przechodzenie od cyklicznego wydawania kolejnych numerów do formuły portalu, na którym po prostu zawartość jest aktualizowana. Ta portalowa wersja wydaje mi się zaletą technologii. Nie ma sensu trzymać się szlachetnej formuły kolejnych numerów, opracowanych i zredagowanych jako całość, jak w papierowych wydawnictwach.

Pojawia się jakiś tekst, albo się coś dzieje, zamieszczany jest nowy materiał. Jak nie mamy nic do powiedzenia, to nie nadrobimy lajkami, czy dodawaniem znajomych.

Pamiętam kilka dyskusji nad jakimś unowocześnieniem, czyli nazwijmy tak ufacebookowieniem. Chyba to się rozeszło bez większych rezultatów. Zaś powodem nie jest nie-nowoczesność. To jak jest, wynika z tego, ze tamci mają mnóstwo reklam do wyświetlenia i płacone od liczby klików, my zaś nie.

Ze spraw plotkarskich to, jak bieg spraw pamiętam, dekompozycja lokalizacyjna ludzi tworzących Fahrenheita następowała stopniowo, choć już wiele lat temu odkryliśmy rzecz dziś oczywistą: nie musimy się widzieć na oczy. Na początku serwer, jak mi się widzi po różnych informatycznych śladach, był tu, czyli we Wrocku. Rychło okazało się, że różni ludzie zaangażowani w tworzenie mogą mieszkać czy w Bydgoszczy , czy Warszawie, a nawet, patrząc od strony Wrocka, sporo za Warszawą.

Naszego obecnego naczelnego zobaczyłem w Krakowie we wrześniu 2021 roku. To już naturalne, liczą się kontakty sieciowe, a nie fizyczne.

Wydarzenia i katastrofy. Kiedy dostałem telefon od Karoliny, że zmarł Tomek Pacyński, nie rozumiałem przez chwilę, co mówi. Nie było powodu, nie było żadnych sygnałów choroby. To było jak upadek planetoidy. Tomek był potrzebny, Tomek miał pomysły. Tzw. zespół też miał, ale zespół wierzył w Tomka. Powstała pustka, którą trzeba było zapełnić. Dobrze, że Dorota się pozbierała, dobrze, że były takie osoby jak Karola i Dominika.

Katastrofą była także śmierć Wojtka. Dlaczego młodszy kolega musiał odejść? To jest taka standardowa reakcja: badanie okoliczności, szukanie przyczyn, wypytywanie, analizowanie. Niby się wie, że umieranie nie ma sensu…

Najpoważniejszy kryzys zdarzył się, gdy ludzi pismo przestało kręcić. Przez chyba nawet kilka miesięcy nic się nie działo, tak że padła propozycja zamknięcia kramiku. Ale wówczas mroków niebytu wyłonili się ci najstarsi uczestnicy zabawy i reanimacja okazała się skuteczna.

Sukcesy? Ot, choćby wejdźcie sobie na stronę „O nas”, zakładka „Banery i reklama”. Tam znajdziecie listę osób, które publikowały w Fahrenheicie. Mówi sama za siebie. Jeden z najlepszych tekstów w dziale para-nauki to „Grunt to dobrze postraszyć” Kiwaczka.

Jeśli kto ma ochotę zorientować się, jak to z kryzysami energetycznymi, a także i ekologią, jest, polecam uważne przeczytanie.

Cóż… nie wpiszemy się chyba nigdy w oficjalne podziały ideologiczne czy polityczne. Jesteśmy starsi od wielu partii i ruchów. A tak, za czasu istnienia Fahrenheita posypało się kilka wizji świata. Począwszy od końca historii Fukuyamy, przez Peak oil, na Nord Stream 2 zakończywszy. To jest właśnie piękne, że nie imponuje nam żaden PiS czy inny akronim, bośmy starsi.

Takie czasy, że ludzie nie mogą uwierzyć, że ktoś coś mówi czy pisze z innego powodu niż chęć zaznaczenia, że jest po tej czy przeciwnej stronie barykady. Tymczasem po latach mogę stwierdzić, że smarowaniu do Fahrenheita należy przypisać to, że nie tylko ja, ten cały zespół jest jakiś inny.

Zawiesiłem się nad tym, jakie słówko ma paść po „smarowaniu do Fahrenheita”, bo zazwyczaj tu pada „zawdzięczać”. Bez wartościowania na siłę. Każdy oceni sam, czy dobrze, czy „zawdzięczać” jest właściwe, ale lata produkcji tekstów, często nie na temat, często, widzę to teraz, czytając je, skopanych od strony redakcyjnej, nauczyły mnie pomimo wszystko niezależności w myśleniu. W mojej branży, coś mam wspólnego z fizyką, mówi się szumnie „metodologia”.

Może być kłopotliwe, gdy na tematy, o których lwia większość mówi tak samo, ma się zdanie choćby tylko trochę stojące obok wersji powszechnie przyjętej.

To z metodologii wyskakuje na przykład pytanie: „A jak pan Putin zamierza zakończyć wojnę w Ukrainie?” Zauważyliście, że publicyści pytają, kto zwycięża, czy w Rosji będzie mobilizacja, ale o zakończenie historii, która dzieje się teraz, czyli wojny na wschodzie i południu Ukrainy, nie?

Pewnie jednak nie tylko metodologia jest główną przyczyną, że znosi mnie na współczesne tematy. To perspektywa owej ćwiary. Bo było optymistycznie, bo te 25 lat temu nie uwierzył bym w to co robią dziś przywódcy Rosji. Zapewne nie uwierzyłbym w Trumpa, wiele rzeczy poszło tak bardzo w las, że spoglądanie wstecz, którego przy okazji świętowania wieloletniego jubileuszu trudno uniknąć, wywołuje niepokój.

Niepokój wywołuje to, gdy odkrywamy, że autor nie ma planu. Tym większy, że zdaje się nam, całkiem niedawno, jakieś ledwie 25 lat temu, plan wydawał się całkiem czytelny. Nawet gdy pytano o Rosję. Zaś w sieciowym pisaniu nie było jeszcze tak mocarnego wpływu klikalności tekstu. My ciągle nie mamy powodów do nabijania sobie liczników przeróżnych reakcji czytelników, dlatego teksty nie muszą odwoływać się do hulających po sieci emocji.

Nie musimy być także sieciowo optymistyczni. Skoro pan Putin planu nie ma, to nim Czytelniku ruszysz na kursy strzelania, może nabądź OP1 Takie: https://pl.wikipedia.org/wiki/OP-1

Tak, wiem, ze to sianie defetyzmu. To taka puenta dylematów ze słówkiem „zawdzięczać”.

Miniona ćwiara uświadomiła mi, że pisanie pisaniem, ale świat się nie chce zmieniać, jak by pismakowi, zwłaszcza pasjonatowi Sci-Fi pasowało. Że lepsze wypiera gorsze, mądrzejsze głupsze, co roku jest łatwiej, ciekawiej i bogaciej. Kto trochę zna historię, wie, że figa.

Wiedziałem, ale w życiu bym się nie spodziewał 25 lat temu, że w XXI wieku problemem mogą być ruchy antyszczepionkowe. Pewnie nie wierzyłbym w wybuch światowej epidemii na miarę grypy hiszpanki, ale to już igraszki biologii, a nie wola człowieka. W każdym wariancie przewidywałbym przytomne, „naukowe” reakcje i rządów i społeczeństw. Nie uwierzyłbym w wybuch pełnoskalowej wojny w Europie. To przecież absurd!

Ale… jest jak jest. To, niestety, uświadomiło mi, że tak się wyrażę, misję. Pamiętając o tym, jak brzmi zgredzenie, narzekanie na te czasy, powiem od razu, że nie te czasy, ale każde. Nie ma takiej chwili w dziejach, by coś nie było mocno schrzanione. Zmienia się tylko przedmiot schrzanienia.

Tamte czasy były… No właśnie, najlepiej chyba opisuje ten efekt powstanie książki „Koniec historii i ostatni człowiek”. Francis Fukuyama swoje, ale dziennikarze sprowadzili jego wynurzenia do przekonania, że po tych przemianach, jakie miały miejsce, w tym upadku ZSRR, nie wydarzy się już nic ważnego. A skoro tak, to na przykład wolno nam się zająć wyłącznie zabawą.

Jeśli miałbym zgredzić w stylu „co za czasy” i „za mojej młodości to…”, no to by było bardziej optymistycznie. Przeciwieństwo zgredzenia. Fahrenheit powstawał w – chyba naiwnej – atmosferze przekonania, że najważniejsza teraz będzie zabawa, takimi głupotami, jak analizowanie jakichś procesów zachodzących w świecie, szkoda sobie zajmować czasu. Bo problemy w technologicznym, obsługiwanym przez niewyobrażalnie dobre oprogramowanie, super-procesory, świecie oplecionym światłowodami, rozwiązują się same. Tak, byłem bardzo naiwny.

Czy COVID opanował świat w podobnych okolicznościach co szalejąca po I Wojnie Światowej słynna „hiszpanka”? Mówi się o osłabieniu odporności milionów ludzi na skutek niedożywienia, ale nazwa, to wojenna cenzura. „Hiszpanka”, bo neutralna Hiszpania raportowała światu stan epidemiczny, prasa pisała o szalejącej tam chorobie, podczas gdy piorące się mocarstwa udawały, że wszystko jest dobrze. Zapewne to masowa migracja, przerzut rekrutów z USA do Europy i ich powroty, rozniosła tak skutecznie zarazę po świecie.

Taki stary piernik, jak ja, nie musi się zastanawiać nad historią Tanich Linii Lotniczych. Nie tak dawno, gdy już dobrze hulał Fahrenheit, nie spotykało się na Ostrowie Tumskim skośnookich turystów. Dziś są codziennością. Zresztą, poznajemy ich z daleka nie po oczach, ale po maseczkach, które noszą także na zewnątrz. Przy czym pretensje nie do ludzi odmiennej rasy, ale tych, co biorą kasę za przewidywanie choróbsk.

A ta katastrofa w Ukrainie, wojna, której ani sensu, ani celu nie widzimy? Pamiętamy hasło „wykluczenie elektroniczne”? Tak, problem został dobrze zidentyfikowany co do meritum: powstania ogromnych napięć społecznych, wywołanych brakiem dostępu do technologii, zaszufladkowania człowieka do gorszej kategorii na skutek tego, jakich urządzeń używa.

To wcale nie złośliwość. Prawie dobra diagnoza. Tyle że wykluczenie nie elektroniczne, a ekhem, toaletowe. Tak, ów projektowany pomnik ruskiego sołdata z wyrwanym kiblem może być niechcący najlepszym wyjaśnieniem: co się dzieje i dlaczego? Doprawdy, nie znam człowieka, który bez bólu i z radością przechodziłby to tzw. silne uwierzytelnianie w bankowości elektronicznej, ale nie znam też takiego, który machnąłby ręką na niewrzucenie do muszli klozetowej usmarowanego g… papieru. Uruchomić na chwilę wyobraźnię, a może stać się zrozumiałe, że rosyjscy szeregowi strzelają nie z powodu rozszerzania NATO, musieliby rozumieć, czym jest. Oni próbują, wyrywając klozety (oj, wiele wskazuje, że to nie tylko sprawna ukraińska wojenna propaganda), coś począć z toaletowym wykluczeniem. To może boleć, toaletowy jest cały zespół problemów. Nie masz najnowszego telefonu, wiele osób choćby w UE nie ma, ale nie opsikałeś się dezodorantem, portki nieprane, czuć na kilka metrów, żeś z innego kręgu kulturowego.

Widziałem kiedyś na stronie internetowej firmy dostarczającej paczki artykuł (deklarację?) „Nasza misja”. Marketingowa nowomowa. Fahrenheit mógłby sobie formułować coś podobnego, i nawet z zachowaniem pierwotnego znaczenia słowa „misja”, bo nie zarabiamy kasy. Ale bezpiecznej podejść do tematu, ograniczając zaufanie do górnych słówek. Oni dostarczają paczki, my jakieś informacje albo teksty. Paczki mają być na czas, a piszący nie pisać bzdur. Starać się cokolwiek rozumieć z tego świata. Nie wszystko, tyle, aby czytelnik rozumiał, jak wiele nie rozumie.

A jakby w rezultacie ktoś machnął opowiadanko sci-fi albo fantastycznonaukowy felieton, w którym opisałby, jak to dochodzi do wielkiego nieszczęścia na skutek jak najbardziej technicznego problemu średnicy rur kanalizacyjnych, to, co prawda, w zatrzymanie katastrofy nie wierzę, ale na proroka mógłby wyjść. A nawet może te rury by wymieniono?

Za trwania Fahrenheita zniknęło zjawisko „polskich dróg”. Zauważyliście? Ktoś krakał, że przez te dziury to nieszczęście. Załatano, prócz tego poprawiono jeszcze kilka rzeczy. No i to Ukraina ma problem, my spokojnie możemy fetować ćwiarę, nawet z nadzieją szykować się na następną. Co prawda potrzebowaliśmy owej ćwiary, by się przekonać, że nie skończyła się historia, problemy same się nie rozwiązują, ale, chyba nawet się za nie wzięliśmy.




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Adam Cebula „Tajemnic III Rzeszy dalszy ciąg, czyli mitologia przemysłowa”
Felietony Adam Cebula - 24 października 2016

Adam Cebula na tropie latających talerzy, bomby atomowej, gigantycznych dział oraz innych mrocznych a dziwnych…

Adam Cebula „Jeszcze starsze ludy”
Para-Nauka Adam Cebula - 13 października 2017

Jestem sceptykiem, niedowiarkiem. Mój światopogląd, jeśli takowy da mi się przypisać, jest…

25 lat Fahrenheita – Juliusz „Q” Mróz

Nie byłoby mnie tu gdyby nie całkiem sporo osób: – Mama, za…

Komentarze: 1

  1. flamenco108 pisze:

    Najlepsze życzenia dla Red-Akcji Fahrenheita! Sto lat!
    Wasz czytelnik od 2002 roku. (flamenco108)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit