Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

A.Mason „111000011”

Felietony A.Mason - 15 lipca 2012

mason10101

 

Witam siebie w XXI wieku.

Pierwszym wieku Nowej Ery.

Papier umarł.

Wiem, wiem, to nieprawda.

Umarł jedynie mój sentyment do papieru.

 

Jeszcze niedawno potrafiłem polecieć do „Taniej Książki” i kupić tam kilka pozycji naraz. Dziesięć, dwanaście lat temu, na każdej wyprzedaży organizowanej przez biblioteki zaopatrywałem się w kilkanaście książek. Wszystkie egzemplarze sprzedawane miały być za złotówkę lub dwie, ale ze względu na to, że robiłem „hurtowe” zakupy niepopularnej wówczas literatury (fantastycznej), miałem zniżki – książka za grosik, dwa, trzy, pięć, dziesięć, piętnaście… dwadzieścia, pięćdziesiąt…

A jednak, ostatnimi czasy, jeden po drugim, na śmietnik wyniosłem kilka dużych (i co gorsza pełnych) worków książek. Od zupełnie kiepskich pozycji, które wypadałoby spalić (by nie narazić nikogo na ich przeczytanie), a które trzymałem z powodu mojego „archiwizującego” charakteru, po całkiem dobre powieści i klasykę klasyki.

Wychodząc z domu nawet nie kryłem się z tym, co miałem za chwilę uczynić. Chyba liczyłem na to, że trafi się jakiś starszy pan, który zapyta co ja robię… i wyrwie mi z rąk ów skarb, którego zamierzałem pozbyć się bez skrupułów. Nikt się nie napatoczył, nikt nie zakrzyknął w proteście. Niestety?

A przecież jeszcze jakieś parę lat temu na samą myśl o wyrzucaniu książek na śmietnik zapałałbym świętym oburzeniem i domagałbym się piorunów z jasnego nieba trafiających w „wandala kultury” (oczywiście pioruny winny ominąć biblioteczki tegoż). Dziś przeważają we mnie względy czysto praktyczne – po kilku przeprowadzkach i kupieniu niewielkiego mieszkania szybko zaczęło brakować miejsca. Ostatnia zmiana miejsca zamieszkania była katorgą – ja i dwóch wynajętych pomocników przez kilka godzin przenosiliśmy księgozbiór z jednego mieszkania do drugiego.

W dodatku choroba ojca znacznie ograniczyła jego możliwości utrzymania porządku w rodzinnym domu. Książki tylko się kurzą, zajmują miejsce. Zabrać ich wszystkich do siebie nie sposób. Oddać? Fajnie, tylko kto by je wziął? Biblioteki nie chcą już starej beletrystyki, nawet za darmo.

Przyznaję, jestem leniwy. Nie chce mi się szukać i znajdę tysiąc powodów, żeby się nie wysilać przy likwidacji księgozbioru. W domu zostaną więc tylko te tytuły, które z ojcem lubimy oraz te, które najbardziej lubiły świętej pamięci moja mama i siostra, no i rzecz jasna wszystkie prezenty, książki podpisane przez autorów, itp.

 

W moim umyśle coś się zmieniło po zakupie dobrego czytnika e-booków. Na początku był to gadżet, na który zachorowałem. Szybko okazało się, że jego możliwości i jakość przerosły moje oczekiwania. Zapach papieru, szelest kartek, możliwość fizycznego obcowania z egzemplarzem? To wszystko okazało się jedną wielką bujdą na resorach! Nieszkodliwy fetysz, z którego mnie udało się skutecznie wyleczyć.

To prawda, papierowe książki mają swoje zalety. Mają także wady. Podobnie jak e-booki. Oba te rodzaje książek mają za to jedną cechę wspólną, dosłownie identyczną – treść. I tylko ta się liczy, a jeśli ktoś twierdzi inaczej, to znaczy tylko tyle, że książek nie czyta, że jest przede wszystkim kolekcjonerem tychże.

Tak, zdarzają się książki, zbiory poezji, albumy, czy dzieła ze skomplikowanym układem graficznym, gdzie ważne jest także to, jak to wszystko wygląda. Dzisiejsze e-booki i wyświetlacze czytników w takich przypadkach nie sprawdzają się niemal wcale. Dziś. Rozwój techniczny pozwala przypuszczać, że dosyć szybko do użytku zostaną wprowadzone urządzenia z dobrymi, kolorowymi wyświetlaczami, potrafiące bezproblemowo „łyknąć” pdf-y i pochodne formaty.

Po co więc komu książka w papierowym wydaniu? Żeby kurzyła się na półce, żeby zajmowała miejsce, żeby ładnie wyglądała? Jedynym argumentem przemawiającym za „tradycyjną” książką jest możliwość jej czytania w wannie. Ale i to jest do przeskoczenia pod względem technologicznym.

Z ciekawostek – niedawno widziałem filmik z czytnikiem, którego ekran można wyginać (co prawda w stosunkowo niewielkim zakresie, ale już niedługo będzie można nie tylko wirtualnie, ale i fizycznie zagiąć rogi e-kartek).

Przez lata wmawiano nam, że książka to jest coś ważnego. Opowiadano historie o ich paleniu, o tym że książki pomogły i pomagają przetrwać naszej kulturze. I jakoś rzadko kto zająknął się, że mówi nie o fizycznych egzemplarzach, a o przekazywanych przez nie treściach. Bo dotąd ważne treści nieodmiennie związane były z drukiem. Wiele w tym względzie zmieniła telewizja i radio, ale to są odmienne media i dopiero upowszechnianie się e-booków zmienia nasz sposób myślenia o książkach.

Mimo wszystko, e-booki tak naprawdę nie są żadnym wielkim przewrotem technologicznym (co próbują wmówić fascynaci i… przeciwnicy e-książek), pozwalają za to ludziom na oddzielenie treści od nośnika. Coraz mniej osób pamięta o czymś takim jak płyty gramofonowe, taśmy i kasety magnetofonowe, kasety VHS. Głównie audiofile, videofile i inni „nekrofile”. A przecież i tak dziś słuchamy i oglądamy „klasykę”, tylko że w formie cyfrowej.

Kiedy ostatnio usłyszałem, że w pewnej firmie zakazano używać pamięci USB i nakazano używania dyskietek, bo „na nich nie zmieści się wirus”, to omal nie padłem z wrażenia. To dopiero dla pracowników musiał być „powrót do przeszłości”. Co prawda dyskietki nie są takim głupim pomysłem jak by się mogło wydawać na pierwszy rzut oka, ale z zupełnie odmiennych względów bezpieczeństwa niż ewentualne wirusy.

Co ciekawe e-książki, czy raczej e-treści funkcjonują już od dziesiątek lat. Książki były przenoszone na kasetach, na dyskietkach… tych dużych takich, miękkich… jak im tam było? A! „A:\”. I tych mniejszych: „B:\”. Czy ktoś z Was pamięta, że już w pierwszych numerach Fahrenheita można było znaleźć opowiadania w formie plików rtf, a później nawet całe numery w pdf-ach? O tym, jak istotnymi stały się e-treści niech świadczy to, że ten e-artykuł czytacie z e-strony, e-www, przez e-http. Możliwe, że przyswajacie sobie te literki z e-kranu e-czytnika e-booków!

E-co ja tu chciałem napisać? @, już wiem. Mamy tu do czynienia nie z rewolucją, a z cichą e-wolucją, która już się dokonała i dokonuje. Nie wiem jak Wy, ale ja już od dawna przyswajam sobie więcej treści w formie elektronicznej niż w papierowej. Począwszy od wiadomości (tzw. newsów), które czytam z portali internetowych na komputerze stacjonarnym lub przez telefon, przez podczytywane w formie e-booków tygodniki i dwutygodniki (typu Wprost, Polityka, Dwutygodnik), po „pełnowartościowe” e-książki. Doszło nawet do tego, że o ile nie zależy mi koniecznie-koniecznie na jakiejś nowości, czekam aż w jakiś czas po wydaniu papierowym pojawi się jego elektroniczny odpowiednik. Podobnie fotografie. Jak się tak zastanowić, to wychodzi mi, że także zdjęć o niebo więcej oglądam w internecie niż w albumach i na wystawach. Muzyka? Radia nie słucham, a wszystkie nowo zakupione płyty CD natychmiast konwertuję na mp3. Filmy też tylko na ekranie monitora, bo telewizora nie zaposiadowywuję. Zresztą i tak analogowa TV to już przeżytek, a interesujące i wartościowe programy można znaleźć już to na oficjalnych stronach www stacji RTV, już to na YT.

Uczciliśmy wejście w XXI wiek hukiem fajerwerków tylko dlatego, że to była ładna data w kalendarzu. Bez tego huku nawet nie zorientowalibyśmy się, że coś się zmieniło. Ostatnio bardzo popularne są obrazki „Jeśli pamiętasz… (tu wstaw jakąś staroć w rodzaju płyty gramofonowej, gumy Donald, pokemonów, itp.), to żyłeś w zajefajnych czasach”. Przyznaję, i mnie się łezka w oku kręci przy tych wspomnieniach. Ale to tylko niewiele warte wspomnienia. Za to ostatnio coraz częściej łapię się na tym, że niczym „biblijny” Ojciec Modestus, patrzę na komputer, telefon, lodówkę, czy mikrofalówkę i zatycha mnie z wrażenia. Nawet rwanie zęba po dwudziestu latach unikania dentystów jak ognia, okazało się wcale sympatycznym przeżyciem. Dobre znieczulenie.

Postęp.

Postęp jest czymś, co mnie niezmiernie i niezmiennie cieszy. Nawet jeśli przy okazji niesie ze sobą „opłakane skutki”. Przykładem może być nauka i szkolnictwo. Coraz trudniej mi rozumieć dzisiejszą młodzież. Miewam wrażenie, że jest coraz głupsza. Miewam, bo mi to wrażenie ostatnio przechodzi. Nawet jeśli takiemu nastolatkowi łatwiej znaleźć wuwuzelę niż Wenezuelę, to przeciętny dzieciak już dziś dorównuje mi np. prędkością pisania na klawiaturze komputera. Umiejętność, którą ja zdobywałem przez niemal dwie dekady, oni już dziś mają opanowaną w stopniu co najmniej dostatecznym. Może nie potrafią dodać do siebie dwóch liczb, odnaleźć na mapie politycznej Polski i Ukrainy, nie wiedzą ile planet ma nasz układ (ja w sumie też nie jestem pewien), posiadają za to inne umiejętności i wiedzę.

Coś się zmieniło, ale wcale nie na gorsze. Jest inaczej. Jak wtedy, kiedy myśliwych wyparli hodowcy, którzy nie muszą umieć tropić i skradać się za zwierzyną. Trudno się z tym pogodzić, ale taka jest rzeczywistość. Ludzie „poprzedniej” epoki mogą chwalić się wszechstronną wiedzą, oczytaniem, erudycją, osiągnięciami i… nic ponad to chwalenie. Im już ta wiedza nie jest potrzebna, a młodzieży potrzebny jest jej ledwie wycinek. Podstawowym narzędziem każdego, starego i młodego, stał się pasek adresu w przeglądarce internetowej, za pomocą którego łatwo i szybko dotrze do potrzebnej mu wiedzy. Chciałoby się zakrzyknąć „Oj niedobrze! Niedobrze!!! Lepsze jutro już było, a jutro będzie futro”. Tylko po co?

Nieco przebrzmiała afera z ACTA (o której ostatnio w Fahrenheicie wspominał w swoim felietonie Adam Cebula) pokazała jedno – jest już za późno. Ludzkość postąpiła o trzy kroki naprzód, a niektórzy ciągle myślą, że o jeden lub o dwa (w zależności czy jest się za, czy przeciw ACTA). Jeśli pominąć oczywiste patologie, to obraz rysuje się jasny – czegoś w prawie autorskim nie ogarniamy, brakuje nam wszystkim szerszego spojrzenia i przede wszystkim doświadczenia. Zdajemy sobie sprawę, że i tak jesteśmy o krok do tyłu.

I takie same odczucia mam w stosunku do książek. Doskonale zdaję sobie sprawę, że nie jesteśmy gotowi na wyrzucenie papieru na śmietnik historii; jeszcze lepiej wiem, że dzisiejsze e-booki to krok do przodu, który w zasadzie już na starcie okazuje się zbyt małym, niewystarczającym. Ale ja makulatury nie mogę, a przede wszystkim nie chcę już trzymać. Dlatego proszę Was, nie ukamienujcie mnie! Bo mam jeszcze do wyniesienia na śmietnik przynajmniej sto kilkadziesiąt pozycji, z fantastyką włącznie, i nikt inny za mnie tego nie zrobi.

 

A.Mason




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Adam Cebula „Paranauka i coraz bardziej obok”
Para-Nauka Adam Cebula - 1 grudnia 2014

Dyscyplina zawodowego publicysty jest mi obca. Piszę pod wpływem impulsów, gdy coś mnie zachwyci albo zezłości.…

Fanfilmy „Star Trek” – nowa doza
Filmy i seriale Q - 26 stycznia 2021

Powtórzmy to jak mantrę – fanfilmów „ST” przybywa naprawdę szybko. Tym razem…

Michael Palmer, Daniel Palmer „Trauma”
Fantastyka MAT - 11 lipca 2017

Autorzy: Michael Palmer, Daniel Palmer Tytuł: Trauma Tłumaczenie: Norbert Radomski Wydawnictwo: Dom…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit