Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Adam Cebula „Houston, mamy problem, chyba jednak wylądowaliśmy na Księżycu”

Felietony Adam Cebula - 24 października 2019
Foto: pexels.com

Bart Sibrel jest znany nie tylko z tego, że jest znany. Można powiedzieć, że nawet nie jest znany, z tego, że jest znany, lecz głównie dzięki temu, że oberwał po szczęce od astronauty. Krewki i dość barwny w porównaniu ze swoimi kolegami Edwin „Buzz” Aldrin został podstępnie ściągnięty do hotelu, w którym czekała ekipa filmowa. Nasz główny bohater dopadł go z Biblią w ręce i żądał, by przysiągł, że misja nie została sfingowana. Przy czym wyzywał członka wyprawy na Księżyc od tchórzy i złodziei. Ów, mimo 72 lat na karku, przyłożył prowokatorowi na tyle skutecznie, że wezwano policję. Ta jednak odmówiła przekazania sprawy prokuraturze, uznając, że chyba się należało.

Całkiem niedawno bodaj na kanale Visat History oglądałem program, w którym ów biedak prawie płakał do kamery, opowiadając o incydencie. Lamentował, że gdyby to on był na Księżycu, to zachowałby się zupełnie inaczej, że bez wahania przysiągłby nie na jedną, ale na trzy Biblie… i tak dalej.

Jeśli mam być szczery, skręciło mnie w lewo. Uświadomiłem sobie mianowicie, co w świadomości przeciętnego człowieka zostało z jednego z największych osiągnięć ludzkości. Całkiem (niestety tylko dla mnie) niedawno komunistyczne – przecież niechętne amerykańskiemu imperializmowi – gazety wyliczały najróżniejsze rzeczy, które mamy dzięki programowi Apollo. Począwszy od wiedzy na temat samego Księżyca – przecież przywieziono na Ziemię jego kawałki – można było się przekonać, że jednak nie jest z zielonego sera, poprzez tysiące pomiarów, jakie można było dokonać dzięki umieszczonej na jego powierzchni aparaturze, po również tysiące rozwiązanych po drodze problemów konstrukcyjnych czy technologicznych. Między innymi mówi się z rozpędu o teflonie. Akurat ten materiał został wynaleziony znacznie wcześniej i jedynie posłużył do konstrukcji skafandrów astronautów. Nie szkodzi, Wikipedia wymienia całkiem sporo wynalazków, które są pokłosiem wyprawy. Na przykład sprężyste wkładki do butów stosowane obecnie w obuwiu sportowym, bezprzewodowe narzędzia, posiłki liofilizowane, urządzenia do telemedycyny, ultradźwiękowe urządzenia do prześwietlania spawów czy testy zderzeniowe. Jest tego mnóstwo. Mam wrażenie, że o tych najważniejszych osiągnięciach nie pisze się z uwagi na ich specjalistyczny charakter. Jak ludziom wytłumaczyć rozwiązania układowe stosowane w elektronice? A jak pochwalić się tym, ile z pozoru genialnych pomysłów w praktyce przetestowano, odrzucono, i już wiemy, czemu nie są genialne?

Jak dramatyczny postęp w technice nastąpił dzięki eksploracji kosmosu, można sobie uzmysłowić, gdy ma się na przykład jakie takie pojęcie o technice łączności radiowej. Pierwszy sowiecki satelita wysyłał tylko sygnał „pi, piii”. I jak mi się zdaje, z częstości można było odczytać, jaka temperatura panuje w Sputniku. Zapewne wsadzono do niego coś, czego współczesny entuzjasta elektroniki nawet na oczy nie widział, baterie anodowe, nadajniki były lampowe, tak sądzę.

Nikogo poza entuzjastami radia nie poruszą dane dotyczące częstotliwości pracy, czyli długości fal 7,5 oraz 15 metrów, oraz długości anten 240 i 290 cm. Oznacza to, że konstrukcja była mocno kompromisowa i – co tu dużo gadać – prymitywna. Nie można marzyć o ukształtowaniu promieniowanej wiązki, by wysłać jak najwięcej energii ku odbiornikom na Ziemi.

Mała częstotliwość pracy determinuje ilość transmitowanych danych. Oczywiście w roku 1957 nie ma prawdziwej informatyki, nie ma komputerów w kosmosie, a szybkość transmisji nie jest jeszcze nikomu potrzebna do szczęścia. Lecz już 12 lat później kanały łączności obsługują zawiłą automatykę, przesyłając na Ziemię ogromne ilości danych o działaniu podzespołów statku i samych astronautach, mamy transmisję telewizyjną i jednoczesne monitorowanie dwóch jednostek w przestrzeni. Opanowane jest przesyłanie danych na ogromne odległości, minimalizowanie wpływu zakłóceń, korekcja błędów. Dziś tę technologię nosimy ze sobą w telefonach komórkowych.

Już nie pamiętamy, że programy kosmiczne wymusiły rozwiązanie problemu awaryjności piekielnie skomplikowanych urządzeń. To wylazło po raz pierwszy przy budowie komputerów lampowych. Gdy w radiu mamy np. całe trzy lampy i średni czas ich pracy wynosi dajmy na to 100 godzin, to awaria nie jest problemem. Nawet gdy się zdarzy, podmienimy złą lampę i słuchamy dalej. Lecz gdy mamy w urządzeniu 1000 lamp, okaże się, że średnio zawsze jakaś jest uszkodzona, a machina nie ruszy. Komputer po prostu przerwie pracę, lecz w przypadku statku kosmicznego może to być katastrofa. Taka jak podczas misji Apollo 13.

Autotestowanie siedzi dziś nie tylko w komputerach czy samolotach, ale już nawet w zwykłych samochodach, gdzie komputer pokładowy wyświetla dane o usterkach, i jest to ciut więcej niż czerwona lampka ciśnienia oleju. Mechanik może się podłączyć, bez rozkręcania i osłuchiwania stwierdzić, co faktycznie padło w naszym wehikule. Taka sama technika siedzi w aparatach fotograficznych, dziś cyfrowych, które ostrzegają, że np. coś nawaliło na stykach karty pamięci, i od od razu podpowiadają biednemu użytkownikowi, co może zrobić.

Nie zdajemy sobie sprawy z tego, ile problemów jest rozwiązywanych, gdy ludzie zabierają się za coś, czego do tej pory nie potrafili. Część zysków polega na tym, że powstaje indeks zadań. Nawet jeśli nie poradzimy sobie w przed doleceniem na Księżyc, to już wiadomo, co by się bardzo przydało. I tak gdy przekonaliśmy się, jak bardzo przydatne są elektroniczne układy liczące, w końcu doczekaliśmy się procesorów. Doczekaliśmy się wysokotemperaturowych układów półprzewodnikowych.

Wiedza, jaką zdobyła ludzkość dzięki wyprawom na Księżyc o nim samym, pewnie przyda się dopiero w przyszłości, choć dziś już wiemy np. o wielkich zasobach helu II, o potencjalnych niebezpieczeństwach związanych z aktywnością sejsmiczną, wiemy też, że nie ma tam żadnych straszliwych bakcyli, które mogłyby zniszczyć ludzi na Ziemi. Zapomniany epizod: pierwsi astronauci przechodzili po powrocie kwarantannę, na wypadek gdyby mieli przywlec ze sobą kosmiczną zarazę.

Bart Sibrel zajmuje się propagowaniem teorii o sfingowaniu lotów na Księżyc. Najprościej należałoby potraktować takich ludzi wzruszeniem ramion. A owszem, ich istnienie o czymś świadczy. Na przykład o ogromnej megalomanii. Że mianowicie w warunkach Zimnej Wojny komuś mogło aż tak zależeć na tym, co myślał tak zwany przeciętny Amerykanin. O ile wyścig na Księżyc był faktycznie politycznym (czy raczej militarnym) wyścigiem, nie chodziło tu raczej o obywatela USA, a bardziej o sowieckich generałów (a najbardziej o amerykańskich). Oni musieli wiedzieć, jaką technologią dysponują i ile ona może. Realnie wisiało w powietrzu, że Sowieci dolecą pierwsi na Srebrny Glob. Może nie zasieją wszędzie kukurydzy (jak w dowcipie), ale założą tam wojskową bazę. Teatr nic by na to nie pomógł, trzeba było mieć samemu taką możliwość.

Warto sobie przypomnieć i to, że niemal równo z wyprawami Apollo Sowieci wysłali na Księżyc automatyczną sondę, która przywiozła na Ziemię próbki gruntu. Amerykanie musieli mieć swoje, i to jak najbardziej prawdziwe, aby wiedzieć choćby tylko to, czego się spodziewać, gdy wyślą swoje pojazdy, ale też, czy właśnie na ten przykład nie żyje tam jakaś groźna cholera, albo czy nie znajdują się tam zasoby czegoś cennego.

Ludziom, którzy byli wówczas u władzy, było potrzebne osiągnięcie Księżyca, a nie udawanie, że to się udało. Można było przy okazji zrobić sobie reklamę, ale tak jak w programie Manhattan istotne było zbudowanie bomby atomowej, tak w programie Apollo trzeba było po prostu wylądować na Księżycu. Dopiero potem można było choćby stwierdzić, że dalsza eksploracja nie jest potrzebna, bo Sowieci odpuścili sobie swój „program księżycowy”. Lecz zanim tak się stało i brali udział w zawodach, Amerykanie nie mogli sobie odpuścić.

Bart Sibrel i jemu podobni zapomnieli, co to były za czasy. Ameryka uwikłana w wojnę w Wietnamie, jest obowiązkowy pobór do wojska, zaś elity są zgodne co do jednego: jeśli ZSRR wyprzedzi Zachód w technologii (wystarczy, że w jednej, za to kluczowej dziedzinie, a loty w kosmos, w tym technika rakietowa, takimi były) – to będzie koniec. Niezależnie od tego, co myśli publiczność.

Jeśli ktoś opowiada, że lądowanie na Księżycu sfingowano, to należy podejrzewać, że wymyślił sposób na zbudowanie sobie wizerunku. Pragnie zwrócić na siebie jakoś uwagę. Cóż, inną – skądinąd całkiem skuteczną – metodą bywa puszczenie głośnego i śmierdzącego bąka w towarzystwie…

Skoro lądowania na Księżycu nie było, to na przykład jakim cudem działał odbłyśnik promieni laserowych pozostawiony na powierzchni Srebrnego Globu? Używany był przez wiele obserwatoriów. Precyzyjnie zmierzono dzięki niemu odległość do naszego naturalnego satelity, jego średnicę, położenie środka masy. Cóż… Trzeba by o jego istnieniu wiedzieć.

O ile rozumiem, że ktoś zwraca na siebie uwagę w trochę obcesowy sposób (nie każdy potrafi choćby powiedzieć coś mądrego), o tyle nie rozumiem osobnika, który zamiast szybko szeroko otworzyć okna, wciąga uperfumowane powietrze i stara się coś znaleźć w tym przecudnym aromacie.

Tragiczne jest właśnie to, że ludzie, którzy powinni być elitą, bo są twórcami, dziennikarzami, w wyprawie na Księżyc dostrzegają tylko karczemną awanturę. Nie, nie zapomina się o gigantycznym bagażu technologii, dziś już nikt o nim nie wie. Cały naukowy kontekst wyparował. Wyparowało zarówno to, czego dowiedzieliśmy się dzięki misjom, ale – co może jeszcze gorsze – wszystkie pytania, nadzieje, zadania, jakie na przyszłość postawiły przed nami wyprawy. Fascynujemy się tanimi brukowymi historyjkami, zestawiamy ze sobą bohaterów i szumowiny jak równych sobie. Skutek jest taki, że po ekspedycji na Księżyc, w której przygotowaniu brało udział jakieś 400 tysięcy ludzi, zostaje jedynie mordobicie. Nie po raz pierwszy jedyny właściwy cytat, jaki ciśnie się na usta, to „Houston mamy (tu) problem”.

Adam Cebula




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Adam Cebula „Kiełbasa powyborcza”
Felietony Adam Cebula - 20 lipca 2015

Adam Cebula i pokłosie jego nagłego przebudzenia w chłodnym pokoju, czyli współcześni politycy w strasznej…

Adam Cebula „Ogólna teoria sznurka, czyli o tym, dlaczego nie lubimy fizyki”
Para-Nauka Adam Cebula - 12 grudnia 2014

Dlaczego nie lubimy fizyki? Kto nie lubi, ten nie lubi, chciałoby się powiedzieć. Jednak wiele…

Adam Cebula „Moralny pion i fantastyka, czyli poligrafia a poziom”
Felietony Adam Cebula - 27 marca 2015

Przyznaję się, nie broniłem kolegi. Mam nadzieję, że nie był to akt tchórzostwa, lecz raczej rozpaczliwej rezygnacji.…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit