Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Adam Cebula „Leczenie kompleksów”

Felietony Adam Cebula - 14 czerwca 2017
Foto: Adam Cebula

Co to jest fotografia uliczna? Street photo, jak wolą niektórzy, to nazwa pewnego gatunku (???) czy nurtu (?) w fotografii. Dla przeciętnego Kowalskiego „zabawa” wygląda tak, że fotograf szlaja się po ulicy z aparatem wyposażonym w obiektyw szerokokątny i łapie scenki uliczne. Że scenki, to… No właśnie, powiedziałbym, że to zbyt optymistyczne. Dla profana wygląda, jakby gostek szedł ulicą i cisnął migawkę, nie patrząc w wizjer.

Czy mówi ci coś nazwisko Henri Cartier-Bresson? Jeśli nie pasjonujesz się fotografią, pewnie nie. Zdjęcie mistrza, o którym bodaj najczęściej się pisze, to „Za dworcem Świętego Łazarza”, czyli fotografia człowieka skaczącego przez kałużę. Swego czasu opisywałem historię, jak na portalu fotograficznym ktoś wrzucił inne zdjęcie Bressona, dla fotografów równie ikoniczne, podstawowe jak Pan Tadeusz dla literatury polskiej. No i fotę odrzucono, bo za słaba… Pewnie na wiarę musisz przyjąć istnienie takich mistrzów jak nasz Tomasz Sikora, bo nie wierzę, że po obejrzeniu jego zdjęć na przykład tu padniesz na kolana ze słowami: „Mistrzu!”.

Mamy takie wyobrażenie, że „normalny” fotograf stara się, wyszukuje jakiś interesujący widok, zaskakującą scenę, dobiera ładne modelki, czatuje na egzotyczne ptaki, czeka na niezwykłe wschody i zachody słońca. Podejrzewamy, że nie będzie nas częstował widokami, jakie każdy codziennie widzi; tym bardziej efektem przypadkowego duszenia migawki, w wyniku którego nie sposób się często dopatrzeć, co gość chciał cyknąć.

Jest taki utwór muzyczny, mniejsza że ponoć dydaktyczny, który sprokurował słynny węgierski (albo austro-węgierski) kompozytor Béla Bartók. Jeden z moich znajomych, uraczony nagraniem dzieła, stwierdził, że zapewne artysta miał kota, kot chodził po klawiaturze, a że mistrz był nie lada mistrzem, zdążył spisać rzecz całą na pięcioliniach.

Kogo zachwycił ten… Słowacki? Ten właśnie, co wielkim poetą był, bo zachwyca? Nie ma chętnych? Proust? Robert Musil? Spuśćmy z tonu: Stanisław Lem?

Otworzył drzwi. Sterownia wyglądała jak sala tronowa. W szkłach martwych ekranów zobaczył się jak w lustrze kapelusz do reszty stracił fason od deszczu, z walizką, w jesionce, robił wrażenie zabłąkanego mieszczucha.

Głupia sprawa, że wielka sztuka jest zawsze w jesionce, zdefasonowanym, smutnym kapeluszu, i zmoknięta. Nawet gdy chodzi o kosmiczne przygody.

Generalnie mamy taki problem, że im większa sztuka, im większy Mistrz, tym trudniej z jego dziełami obcować. Trudno odróżnić coś, co ma rzeczywistą wartość, od kompletnego chłamu, malarstwo od paciania pędzlem po płótnie, fotografię od chaotycznego pstrykania bez żadnego porządku, namysłu i zastanowienia, pisanie od bredzenia, muzykę od łażenia kota po klawiaturze.

Jeśli przyjrzeć się mistrzom, to trudno znaleźć wyróżnik, który pozwoliłby przypisać dziełu jakiś kunszt czy chociażby wyjątkowość. Co najważniejsze, zawodzi nas podstawowe narzędzie do rozpoznawania sztuki: poczucie piękna. To, co widzimy, czytamy, słuchamy – jest brzydkie. Kontakt z tym czymś sprawia przykrość. Czy nie jest tak, że normalny człeczyna, stając przed obrazami Picassa, ma zgryz? Gdyby dzieł nie podpisano lub opisano, trudno stwierdzić, czy nie było tak, że może jakiś leszcz mazał na odlew po płótnie i jaja sobie robił albo dzieciarnia się bawiła.

Powstaje poważne podejrzenie, zwłaszcza w przypadku tak zwanej sztuki wysokiej, że jesteśmy robieni w balona. Artysta, odrzucając ludzkie kryteria, z których najważniejsze jest to, żeby się podobało, rżnie niezrozumiałą awangardę, a w rzeczywistości, nie mając zielonego pojęcia o obsłudze aparatu, wali na oślep wszystko, co się pod obiektyw nawinie, dorabiając później ideologię do dzieła. Nie podoba się, sprawia wrażenie chaosu? Ano, Kochany Widzu, nie rozumiesz Wielkiej Sztuki, jesteś niewyrobionym profanem, który powinien się wstydzić i  ciężko pracować nad sobą, by w końcu dostąpić wtajemniczenia i móc obcować z dziełami najwyższego wyrafinowania. Wysilasz się, a tu nadal nic? Ani trochę nie chce się ci podobać, unosić cię ku boskim błękitom? Ciągle widzisz, słyszysz chaos? Trudno! Znaczy, biedaku, żeś nie z tych Wybranych, nie z arystokracji artystycznej, pogódź się, że nie każdy dostąpi wstąpienia w szeregi kulturalnych elit.

W historii jest bez liku przykładów na to, że coś, co początkowo było odrzucane, uznawane właśnie za kit, udawanie czy właśnie nieudacznictwo, coś, co ludzi odrzucało zamiast przyciągać, zostawało w końcu uznane za arcydzieło. Jak drogi czytelniku powinieneś pamiętać z lekcji polskiego, tak właśnie było z Mickiewiczem i jego dziełami. Wytykano mu na początku pospolitość, nieumiejętność rymu (cokolwiek to znaczy). Beethoven został opisany przez jakiegoś krytyka jako „dzikie zwierzę”. Zapewne najlepszy jaki po kuli ziemskiej chodził kompozytor, Jan Sebastian Bach, został za życia praktycznie zapomniany, a jego dzieła odkryli na nowo romantycy. Pasja według św. Mateusza (BWV 244) została przedstawiona światu po prawie stu latach (bez miesiąca). Wydobył ją z archiwum i zapomnienia Feliks Mendelssohn.

Jeśli się rozejrzeć, to odrzucenie jest jednym z niemal koniecznych atrybutów wielkiej sztuki. Grozę i zamęt budzili i impresjoniści, i to, co przyszło w malarstwie po nich. Kubizmy, abstrakcjonizmy, i co tam jeszcze wymyślono. Jeśli do terminu „nowoczesne malarstwo” dodamy jeszcze słowa „tak zwane”, to wiadomo, że chodzi o coś, czego oglądać się nie da. Franz Kafka, jak powszechnie wiadomo, został odkryty po śmierci. No… nie do końca prawda, bo jego twórczości nie spotkało to, co się stało z poezjami Norwida, który zmarł w Domu św. Kazimierza na przedmieściu Ivry na peryferiach Paryża, czyli w przytułku. Pisma Norwida miała spalić usługująca tam zakonnica, która widziała w nich rękę diabła. Kafka jednak za życia – przynajmniej w swoim środowisku – był uznany za być może nawet geniusza, Max Brod nie zniszczył zgodnie z życzeniem jego dzieł, bo wiedział, ile są warte. Prawdą natomiast chyba jest to, że „należną sławę” Kafka uzyskał dopiero długo po śmierci.

Rozgłos to coś innego niż sława. Wielu artystów zaczynało od tzw. „taniego rozgłosu”, który dopiero po ich śmierci zmieniał się w sławę. Rozgłos towarzyszył Matejce – podobno nawet nieporównywalnie większy niż Andy’emu Warholowi. Owszem ten drugi miał o wiele większą rzeszę odbiorców swej sztuki, ale wokół Matejki rozgrywały się (ponoć…) sceny histerycznego uwielbienia. A jednak „Bitwa pod Grunwaldem” dopiero wiele lat po śmierci artysty, po przetrwaniu miażdżących krytyk, historycznych niedoli, kilku przewrotów w malarstwie i po pogodzeniu się żarliwych obrońców wysokiej sztuki ze słabościami dzieła, stała się dziedzictwem narodowym, dobrem pokoleń i co tam jeszcze da się wymyślić i otytułować.

Skąd się wzięła Mona Lisa w kulturze świata? No… namalował ją Leonardo z Vinci – odpowie prawie każdy. Otóż namalował i przez kilka wieków była jednym z tysięcy obrazów z czasów Renesansu w posiadania Francji. Sławę zapewne zawdzięcza panu zwącemu się Walter Horatio Pater, który w chyba eseju (sądząc po przydługich cytatach w Wikipedii) obiecał oglądającym dzieło niemal mistyczne doznania. Otóż jego dzieło sławiące Giocondę miało powstać około 1869 roku. Jeśli przyjąć, że obraz był malowany w latach 1503-1506, to na należną chwałę czekało – bagatela – jakieś 363 lata.

Dlaczego ludzi często gnębi paląca potrzeba „zrozumienia” niezrozumiałej sztuki? Mało kto zechciałby znaleźć się w kręgu ignorantów, tych, którzy się kompletnie nie poznali na czymś, co za czas niejaki będzie wychwalane, podziwiane i… warte wielką fortunę. Monę Lisę ubezpieczano na sumę 100 mln $. Obrazy impresjonistów, które oni sami często sprzedawali za mniej niż wynosiła cena płótna i zużytych farb, sprzedaje się za dziesiątki milionów $. W fotografii rekord należy do dzieła Rhein II – za zaledwie 4,3 mln $. Jeśli jednak wydaje się nam, że to mało, zerknijmy (https://en.wikipedia.org/wiki/Rhein_II) jak to wygląda, i zastanówmy się uczciwie, czy wydalibyśmy za to COŚ choćby 50 groszy?!

Skonfrontowany z takimi przypadkami człek poczciwy, któremu się zdawało do tej pory, że rozumie mniej więcej, jak działa świat, domaga się rozpaczliwie wyjaśnienia. Bo jest to coś wymykającego się rozumowi, znanemu porządkowi, przeciwne we wszelki możliwy sposób wszystkiemu, czemu normalność i poczciwość przeciwną być nie powinna.

Mnóstwo ludzi po kontaktach z taką Wielką Sztuką szuka rozpaczliwie potwierdzenia dla jedynego możliwego wytłumaczenia tego, czego doświadczyli: że jacyś ONI robią nas w konia. Lud prosty może na tym poprzestać i pójść na piwo, ci bardziej oczytani znają niestety historię Franza Kafki, wiedzą że Słowacki wielkim poetą był, i doznają straszliwego dysonansu poznawczego, powiększonego o kwotę 4,3mln $ za RheinII, czego już zbagatelizować się w żaden sposób nie da. Na takie dictum ze znaczkiem $ rozpaczliwie potrzebna jest jakaś odpowiedź.

Otóż złapałem się na tym, że jakoś nigdy nie miałem podobnych stresów ani z powodu street photo, ani fotografii Gursky’go, a Lutosławskiego słucham… jak mi się podoba. Kluczowe słówko. Nie, nie cierpię opery, zwłaszcza romantycznej; arioso, nawet jeśli wyszło z pod pióra samego Jana Sebastiana Bacha, omijam suwaczkiem odtwarzacza. Wychowany na science fiction, taniej rozrywce dla inżynierów, jak pisał Lem, call girl, czyli sztuce, której konsumpcją nie należy się chwalić na salonach. Uznałem za stosowne nie przejmować się i zapewne po wielekroć stracę, nie poznając się na jakimś Kafce czy Norwidzie. Może i spalę wiekopomne dzieła. Ale nie przejmuję się tym, bo wiem, że jedynym miernikiem sztuki jest mój gust chowany na „Rakietowych szlakach”, i żeby nie wiem co, wyżej niego nie podskoczę. Nie mam towarzyskich kompleksów. Nie podoba mi się albo wywołuje irytację? Nie czytam, nie słucham, nie oglądam.

SF broni przed kompleksami. Opowieści o tym, co Lem chciał powiedzieć albo o tym, czego nie powiedział, a mógł – czy o sieciach neuronowych, czy szczególnej teorii względności, że o entropii już nie wspomnę, budzą grozę i metafizyczne drżenie w humanistycznych towarzystwach; dość, by mnie nie mieli za kompletnego durnia. Nawet gdyby… zasadnicza sprawa jest taka: przynajmniej nie robię sobie krzywdy. Nie zadaję sobie pytania, czy jestem robiony w balona, czy też wykazuję się straszliwą ignorancją. Nie mam pieniędzy, by inwestować w dzieła sztuki, więc ryzyko, że stracę miliony, jest nikłe. Ja się zwyczajnie cieszę, jeśli coś jest ładne, książka mnie wciągnie, muzyka się spodoba.

Może to niewiele, ale mam wrażenie, że dzięki ćwiczeniu, jakim jest kontakt z popkulturą fantastyczno-naukową, nie mam kompleksów, jestem szczęśliwszy. I to jest chyba jedyna odpowiedź na pytanie o dylematy z wielką sztuką: poczytaj sobie „Rakietowe szlaki” i naucz się, że Sztuka Wielka ma po prostu cieszyć, i skoro cieszy, to niczego więcej ci nie potrzeba.

Adam Cebula




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Adam Cebula „Trochę mniejsza apokalipsa”
Felietony Adam Cebula - 24 lutego 2020

Naród Polski może nam zniknąć z pola widzenia jak wikingowie w Grenlandii,…

Adam Cebula „Bełkotliwie”
Felietony Adam Cebula - 30 stycznia 2015

Pewnymi tematami futurolodzy nigdy się nie zajmowali. Dlaczego? Być może dlatego, że wydawały im się…

25 lat Fahrenheita – Adam Cebula

Niewątpliwie ćwara. Kto czytał Sołżenicyna, wie, że to był standardowy wymiar wyroku…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit