Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Adam Cebula „O prawo pisarza do rozrywki, czyli na marginesie awantur w fandomie”

Felietony Adam Cebula - 18 września 2020

Okoliczności czasami zmuszają człowieka do przemyślenia, jak to być powinno wobec tego, że zdaje mi się, że wiem na pewno, jak ma być. Awantura z naprawdę czy rzekomo homofobicznym opowiadaniem Jacka Komudy zmusiła mnie do sformułowania operacyjnej odpowiedzi na pytanie: Co z tą wolnością słowa? Niestety, mam widać antyhumanistyczną, paskudnie technologiczną naturę, bo założyłem od razu, że chodzi o odpowiedź praktyczną. O receptę, co zrobić.

Wolność słowa za czasów komuny była postrzegana jako coś zupełnie zasadniczego, jako wartość nadrzędna warta poświęcenia życia swojego i… innych, ponieważ były to okoliczności wszechobecnej cenzury prewencyjnej. Dla przypomnienia: cokolwiek było publikowane, najpierw musiało przejść przez urząd cenzorski. W ten sposób władzy się zdawało, że kontroluje przepływ wiadomości do społeczeństwa, bo warto sobie też uświadomić, nie było żadnego internetu (świadomie przez małe i), żadnego niezależnego od władzy wydawnictwa, wszelkie drukarnie były traktowane jak miejsca potencjalnego sabotażu.

Ale było najpierw Radio Wolna Europa, była propaganda szeptana. Tak na przykład ludzie za Gierka dowiedzieli się o ogromnym zadłużeniu Polski. Przypadek prób ukrywania przed społeczeństwem, jaka jest faktyczna sytuacja kraju, tego, że podążamy ku katastrofie, może być sztandarowym argumentem za wolnością słowa jako wartością nadrzędną.

Jest wyższe piętro dyskusji o wolności słowa: Kopernik, Inkwizycja i okolice, czyli Wolter. „Nie zgadzam się z twoimi poglądami, ale po kres moich dni będę bronił twego prawa do ich głoszenia” w spisie wikicytatów tkwi jako przypisywany Wolterowi, ale nigdzie przez niego nie zapisany.

Otóż nie mam wątpliwości, że w sferze dyskursu uczonych nie wolno nikomu zamykać ust. No… chyba że. Tak, zamyka się usta na przykład na seminariach, spuszcza na drzewo teksty i tak dalej. Nie wolno? Ale się to czyni i to bynajmniej nie dla szkody szacownej nauki. Raczej wychodzi jej to na dobre.

Tymczasem mamy ciągle powtarzające się – rzec można mnożące się jak króliki – przykłady, że teorie odrzucane, wyśmiewane, pomijane, cokolwiek tam jeszcze może się zdarzyć, że nie docierają do odbiorcy, bywają właśnie tymi, które popychają świat do przodu. Rzecz tak powszechna, że jeśli tylko pojawi się jakiś dziwaczny pomysł, na przykład że piramidy w Egipcie wybudowali kosmici, to prasa uznaje, że to prawdopodobne właśnie przez to samo, że takie nieprawdopodobne.

Tym niemniej nie da się tego nie widzieć, że większość rewolucyjnych pomysłów u zarania budzi zasadnicze kontrowersje, bywa odrzucana przez środowisko dla zasady. Bodaj najbardziej drastyczny przypadek to mechanika kwantowa wynaleziona w lwiej części przez Alberta Einsteina, który ponoć do końca życia nie mógł się pogodzić z jej zasadami. To opowieść o tym, jak skutecznie blokują postęp przesądy noszone w naszych głowach, lęki, jedynie słuszne poglądy i zasady. W którymś momencie trzeba je przełamać, inaczej nigdy nie zrozumiemy promieniowania ciała doskonale czarnego, ruchów Marsa na niebie ani tego, czemu pompy uparcie, mimo wszelkich wysiłków, nie chcą ciągnąć wody z głębokości większej niż 10 metrów. Inaczej świat będziemy widzieć jako czarną magię, zorganizowany wbrew naszemu rozumowi, pewnikiem popychany gdzieś w przyszłość przez złośliwe demony.

Nie ma żadnych wątpliwości, że to właśnie ta otwartość na wariackie pomysły, na przykład takie, że ciała wypromieniowują energię w przestrzeń równo odmierzonymi porcjami, Ziemia jest kulą, której promień można zmierzyć metodą Erastotenesa, albo że wszystkie ciała, i lekkie, i ciężkie, spadają z takim samym przyspieszeniem, generuje zjawisko nazywane postępem. Że to jest zasadnicza siła napędowa rozwoju ludzkości.

„De revolutionibus orbium coelestium” 5 marca 1616 roku trafiło na skutek procesu Galileusza do kościelnego indeksu ksiąg zakazanych i tkwiło tam do 1828 roku. Jeśli chcemy opowieści o kompromitacji urzędu cenzury, to chyba trudno o lepszy przykład.

Słowo się rzekło: pomimo tak efektownych przykładów, jakaś cenzura w samej nauce ciągle funkcjonuje. Na przykład chcesz coś opublikować w szacownym czasopiśmie, tekst idzie najpierw do recenzenta, w istocie pełniącego rolę także cenzorską w tej części, że może nie dopuścić do druku. Czemu? Powodów milion, ale ten jeden najczęstszy – że dzieło jest kiepskie. Z tejże samej przyczyny bywa, że na seminariach komuś odbierają głos, kogoś nie zapraszają, nie rozpatrują i tak dalej.

Powody tak skandalicznego postępowania są mocno prozaiczne: zazwyczaj szkoda czasu czy miejsca. Chodzi o to, by nie zaśmiecać przestrzeni wymiany informacji, by dominowały treści ważne, by łatwo było je znaleźć, zaś tych, że piramidy zbudowali kosmici, to i wiemy, gdzie szukać, i będziemy ich tam szukać, gdyby kosmici przylecieli.

Brutalna prawda: szacuje się prawdopodobieństwo, że dany tekst, informacja, wystąpienie ma jakąkolwiek wartość, z tą smutną świadomością, że jak wyżej napisałem, mamy tysiączne przykłady że machnęliśmy się w ocenie – i to zasadniczo. Aliści zazwyczaj mamy dylematy tej klasy, czy „dupa” nasmarowana na płocie kredą jest ważnym dziełem czy też aktem wandalizmu?

Czy głośne puszczenie bąka w towarzystwie może być artystycznym performance’em nad którym trzeba się pochylić z całą pieczołowitością, czy też lepiej artystę wywalić na wolną przestrzeń i więcej nie wpuszczać, bo nie potrafi się zachować? Rzecz niestety banalna i nie do ominięcia: delikwenta piszącego, wygłaszającego, w jakikolwiek sposób przekazującego kontrowersyjne treści, usprawiedliwia owa treść. O ile rzecz się da ubrać w jakiś ważny przekaz, to nawet uwalenie kupy na środku stołu podczas zaprzysiężenia prezydenta któregoś z najważniejszych krajów na świecie albo na sesji ONZ czy innym wydarzeniu podobnej rangi podlega ochronie przed cenzurą, policją i sądami, a nawet cieciami pilnującymi tam porządku. Byle tylko owa treść była.

Trzeba to właśnie sobie uświadomić: ilekroć przedstawiamy przykłady wagi wolności słowa, to tę wagę nadaje treść. Skomplikuję tu sprawę natychmiast: odczytana treść. To niestety, panie kolego, takie proste nie jest – tak mawia się, jak zauważyłem w utytułowanych akademickich kręgach. Zwykle to znaczy coś innego, na przykład jest kpiną, ironią, i trzeba czułego ucha, by zrozumieć, że na przykład coś jest proste, ale skomplikowano to bez sensu.

Nie da się wyminąć problemu, że chodzi o to, jaka treść zostanie odczytana. To autor ponosi ryzyko i odpowiedzialność za to, by za mniej czy bardziej drastyczną akcją artystyczną, wystąpieniem naukowym i temu podobnymi kryła się dość ważka treść i by została właściwie odczytana.

Nie chce mi się tu już grzebać po necie za źródłami, aliści gdzieś z dawnych czasów zapamiętałem z tiwi, w której jeszcze bywała treść, taki oto przykład. Dwóch, jak należy sądzić, wysublimowanych intelektualistów, toczy zajadły spór, czy zawsze należy mówić prawdę. Jeden z nich, bliski filozofii Ghandiego, twierdzi, że gdyby wszyscy ludzie zawsze mówili prawdę, to ludzkość osiągnęłaby to i owo, wyższy stan bytu, szczęśliwości czy jeszcze coś, o czym ja pojęcia nie mam.

Drugi się z tym spierał. Co dokładnie mówił, jak argumentował, nie pamiętam. Jednak zdarzył się dramatyczny eksperyment. Do mieszkania wtargnęło SS i oficer zadał owemu wyznawcy Ghandiego pytanie: „Czy ukrywa pan Żydów?” Tak to przedstawiam, z dokładnością mojej zawodnej pamięci i świadomością, że warto byłoby wiedzieć, kto to napisał.

Tak samo bywa z pisaniem, tak samo z cenzurą. Miejsce i czas muszą zasłużyć, by można było realizować wolność słowa. Czemuż to land Bawaria zabronił wznawiania wyjątkowo kiepskiej książki pod tytułem „Mein Kampf”? Bo zapewne ten i ów, może nie tylko urzędnik, ale i człowiek odpowiedzialny, doszedł do wniosku, że ktoś, kto będzie czytał to dzieło (wyjątkowo bełkotliwe, niestrawne, wymagające wielkiej desperacji, by brnąć przez nie), weźmie za dobrą monetę to, co autor, niejaki Adolf Hitler, tam napisał.

Mnie osobiście zdawało się przez lata, że wręcz odwrotnie, fragmenty (bo aby nakazywać czytać całość, trzeba być po prostu okrutnym) powinny być szkolną lekturą. Wydawało mi się, że nic nie może oderwać obłąkańczych wrzasków niezbyt kumatego kaprala od tego, do czego on doprowadził. Można dopuścić publiczność do „Mein Kampf”, ale pod warunkiem że zrealizuje się pełny przekaz. Nie opowiemy czytelnikowi, że żydów (i, lub zwłaszcza, Żydów) do gazu, Polaków do piachu, zdobyć lwią część ZSRR, wszystkich trzymać za mordę, ale o tym, co tego wynikło: że na końcu był zrujnowany Berlin i Niemki zadowolone, że je tylko zgwałcono, a nie wywieziono na Sybir.

Pewnie ze strachu, że zajdzie jedynie część przekazu, władze Bawarii nałożyły szlaban na wiekopomne dzieło. Zapewne ktoś był świadom, że są ludzie, którzy nie mają elementarnej wiedzy o przebiegu II wojny światowej, że mają główkach tak pokręcone, że wierzą w geniusz Wodza i choć raczej nie przebrną przez ponoć łatwą formę diatryby, w jakiej rzecz napisano, mogą się pomodlić do książeczki i potem zatłuc kogoś mianowanego żydem.

Sprawa sprowadza się do odpowiedzi na pytanie, ilu odbiorców wałkowanego opowiadania odczytało tekst jako poszczucie. Mniejsza już na kogo – jak powiedział nie tylko Herman Göring, ale ponoć także Goebels i wielu innych notabli faszystowskich. To jedna z cech politycznej nagonki: nieważne, kim jesteś, co robiłeś, wystarczy, że ktoś mianuję cię wrogiem, żydem, wariatem, homoseksualistą, przylepi etykietę. Więc proste pytanie: ile osób czytających opowiadanie uznało je za wezwanie do „zrobienia czegoś” (wywieźć na Madagaskar?) z tymi ometkowanymi?

To niestety wygląda tak: owszem, wolność słowa jest bardzo ważna, ale o ile dzieło nie jest słowem „dupa” wymalowanym na płocie, o ile nie jest donosem na żyda, o ile autor miał coś do przekazania, a nie chciał poszczuć sobie. A tak, zdaję sobie sprawę, że i mnie zdarza się poszczuć, to bardzo przyjemne przywalić komuś nieweryfikowalnym epitetem głupka, zrobić agentem sowieckim czy wymyślić coś równie finezyjnego. O tyle jednak inaczej, że to moje poszczucie trafia do nikłej i politycznie niespolaryzowanej grupy odbiorców. Mam pełną pewność, kto i co odczyta, że konsekwencją będzie wzruszenie ramion. Ale dla większej pewności nie wzywam nikogo do niczego i nie nalepiam żadnych metek. Choćby też dla podtrzymania obyczaju.

Można sobie pozwolić na pełną wolność słowa w bibliotece uniwersyteckiej. O ile wstęp jest za legitymacją, to krąg odbiorców jest bezpieczny. Czy czytają Woltera, czy Hitlera, wszystko, co z tego może wyniknąć, to kolejny nudny jak flaki z olejem artykuł. Kiedy jednak ktoś coś smaruje na płocie, to, niestety, mogą kogoś zatłuc. To tragedia, jeśli kraj jest taki, że trzeba uważać na słowa, ale to, że na słowa uważać trzeba, kładzie się już w przedszkolu dzieciom do głowy. To jest właśnie ta operacyjna odpowiedź, której chciałem.

Czy Polska jest w tej chwili krajem, który dobił do takiego poziomu kultury obywatela, że można w nim realizować wolność słowa, że napiszesz i z pewnością nikogo nie zatłuką? To jest niestety zasadnicze pytanie: czy można w tym kraju bezpiecznie pisać cokolwiek w nadziei, że ludzie nie potraktują tego jak wezwania (szczucia) do zrobienia komuś krzywdy? Niektórzy są nastawieni optymistycznie, inni opieprzają ostro, że autor bawi się zapałkami w stodole założonej po kalenicę wyschniętą na pieprz słomą. Nie zaprzeczam, że zabawa zapałkami jest przyjemna. Więc walimy w dzwony, przywołujemy wartości podstawowe, piszemy odezwy, ale – jak mi się zdaje – miara rzeczy jest zupełnie inna. Smarujemy brzydkie słowa na płotach, puszczamy czasem głośno gazy w klasie i w końcu wściekamy się, że ktoś nam zabrania bawić się ogniem w stodole. O to głównie idzie awantura: żeby nikt tej rozrywki nie popsuł. Jestem wybitnym artystą i mam dane od Boga i historii prawo bawić się, jak tylko zamarzę. A, że stodoła przy okazji spłonie… no cóż.

Adam Cebula




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Adam Cebula „Bulion z soczewek na Halloween”
Para-Nauka Adam Cebula - 22 listopada 2019

Gdy cofniemy się do początków XX w. i wieku dziecięcego techniki samochodowej,…

Adam Cebula „O sensie samym w sobie”
Para-Nauka Adam Cebula - 4 listopada 2015

Niezbędnym sprzętem każdego poszukiwacza rzeczy istotnych powinno być możliwie gęste sito. Za jego…

Jacek Komuda „Czarna szabla”
Fantastyka Jacek Komuda - 8 lutego 2017

Autor: Jacek Komuda Tytuł: Czarna szabla Wydawnictwo: Fabryka Słów Liczba stron: 300…

Komentarze: 2

  1. Teki teki pisze:

    O tym że niemieckie podejście skutkuje tym, że w grze komputerowej w wersji na tamten rynek nie może być ŻADNYCH odniesień do nazizmu i bohaterscy alianci nie walczą z Fuhrerem tylko z panem Futerem (czy jakoś tak), a na ekranach nie może się pojawić swastyka to już autor nie napisał. Cały zresztą awantura o opowiadanie Jacka Komudy to typowy przykład nagonki rozpętanej przez homoseksualistów, czy szerzej środowisko lewicy. W ten sam sposób atakowano J.K. Rowling, bo napisała że tylko kobiety miesiączkują. Dziwne tylko, że z takim upodobaniem wiele osób tej nagonce przyklaskuje posługując się wyjątkowo wydumanymi, a zarazem niskimi argumentami. Czy serio autor felietony przypuszcza, że po przeczytaniu opowiadania w nowej Fantastyce ktoś weźmie pałkę i pójdzie bić pod gejowski klub. Czy Jacek Komuda zasłużył na porównanie jego twórczości do pierdzenia. Na tej samej zasadzie co wyklętego Komudę można zaatakować prawie każdego, zawsze można coś wyjąć z kontekstu, przekręcić czy przesadnie się oburzyć. Uległa temu autorka Harrego Pottera i mógłby ulec również autor powyższego tekstu, ot choćby za fragment o zadowolonych z gwałtu Niemkach. Założenie że pewnych tematów nie poruszamy, bo ktoś może poczuć się urażony, bo pewne tematy są trudne, a pewne grupy co do zasady chronione zamienia nas w bezmyślnych potakiwaczy, a w dłuższej perspektywie robi się groźne. Nagle się okazuje, że w gang pakistańskich gwałcicieli nastolatek staje się nietykalny, bo przecież ICH (tu wstaw wiele różnych grup) nie wolno krytykować, ani umieszczać w negatywnym kontekście.

    • Teki teki pisze:

      Oczywiście prawica też ma swoje metody na uciszanie niepokornych i też im lepiej nie ulegać, tylko tam pojawiają się inne argumenty: świętokradztwo, dziedzictwo, duma narodowa, święci i bohaterowie.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit