Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Adam Cebula „O tym, jak fantastycy, pisząc o nazistach, mogą uratować świat”

Felietony Adam Cebula - 28 września 2020
Foto: David Conover, źródło zdjęcia: Wikipedia

Pewnie z moją głową już robi się coś nie bardzo, bo całkiem sporo czasu minęło, nim potrafiłem sobie to sformułować. Odkrycie zaliczyłbym do złośliwych. To spojrzenie na świat oczami starego, starego zgreda. Coś tam idzie do przodu, ale biegną też procesy rozpadu. Tropem do zrozumienia stał się jeden z programów historycznych, a jakże by inaczej, o starych karabinach. Dość detaliczny opis przebiegu zdarzeń na plaży Omaha.

Kiedy o tym czytamy albo oglądamy program poświęcony D-Day, jedną z pierwszych rzeczy, jakich się dowiadujemy, jest taka, że losy świata zawisły na cienkiej nici, bo „to mogło się nie udać”. Mogło. Tyle że autorzy nie opowiadają, czemu. Obowiązująca nas wersja zakłada, że Niemcy mogli to czy tamto, Hitler mógł podjąć taką czy inną decyzję, losy świata wiszą na włosku w zależności od tego, czy 6 czerwca 1944 roku wstanie on wcześniej czy postanowi poleniuchować. Zupełnym przypadkiem uznał, że trzeba poleniuchować, na skutek czego niemieckie odwody pancerne nie dotarły na miejsce bitwy. Bo gdyby dotarły…

Wątek 12. Dywizji Pancernej SS złożonej ponoć głównie z fanatycznych członków Hitlerjugend pojawia się ciągle w relacjach o dramatycznym przebiegu operacji lądowania Normandii. O godz. 4.30 6 czerwca von Rundstedt wydał tej jednostce oraz dywizji szkolnej (Dywizja Panzer Lehr?) rozkaz wymarszu, po czym Oberkommando der Wehrmacht rozkaz anulowało i – by historia się łatwo nie skończyła – o godz. 15.40 przyznało sztabowi Rommla możliwość użycia obu jednostek.

Otóż ponoć jeszcze długo po wojnie miał trwać spór o koncepcje, które mieli von Rundstedt i Rommel w kwestii obrony Wału Atlantyckiego. Pierwszy twierdził, że obrona będzie możliwa dopiero w głębi terytorium, poza zasięgiem dział okrętowych, drugi, że aliantów trzeba zatrzymać na plażach. Pi razy drzwi tak to miało wyglądać. Dokładniej, pierwszy myślał o mobilnych odwodach znajdujących się poza zasięgiem aliantów, które dość szybko zareagują w momencie ataku, drugi zaś próbował (jak to się mówi w wojsku) użycia środków inżynieryjnych.

Nie mam zamiaru omawiać po raz któryś przebiegu bitwy o plażę Omaha. Jak mi się zdaje, istotne jest tu pewne podsumowanie. A mianowicie: na początku była katastrofa, bo z np. z 32 czołgów pływających Sherman na plażę dotarły 2, aż 27 utonęło, a 3 pozostałe wysadzono po zajęciu plaży. Lotnictwo nie zbombardowało plaż, nie utworzyły się leje, w których piechota mogłaby się kryć. Chybione naloty nie zdetonował min , artyleria nie ostrzelała bunkrów na plażach… mnóstwo rzeczy poszło nie tak. Jednak w końcu niemiecka obrona została złamana, i to – jak się zdaje „sowiecką metodą”. Kolejne fale żołnierzy desantujących się na brzegu robiły kolejne drobne wyłomy w obronie. Niemcy nie mieli szans na posiłki, alianci je wysyłali. Poza tym naprawiali początkowe błędy. Dowódcy okrętów w końcu zdecydowali się podpłynąć tak blisko, że zaczęli rozstrzeliwać niemieckie stanowiska obronne. Piechurzy znaleźli dziury w systemie obrony, miejsca, przez które mogli wyjść na tyły Niemców i mniej więcej po 10 godzinach plaża została zdobyta.

Jeśli porównamy liczbę ofiar w operacjach na froncie wschodnim ze stratami w lądowaniu w Normandii, to można powiedzieć, że były one niewielkie. Przeprowadzone 16 kwietnia 1945 roku forsowanie Nysy Łużyckiej kosztował Ludowe Wojsko Polskie około 5 tysięcy zabitych, 10 tysięcy rannych i 3 tysiące zaginionych, a operacja ta była nieporównywalnie prostsza. To inna sprawa, Amerykanie poradzili sobie mimo wszystkich koszmarnych błędów nieporównanie lepiej. Ale chodzi mi głównie o to, ze w proporcji do liczby użytego wojska, wagi operacji, do faktycznej porażki operacyjnej, konieczności wycofania ludzi z plaży, było daleko.

Z punktu widzenia całej operacji Neptun walki na plaży Omaha związały jedną z najwartościowszych jednostek, jaka się znajdowała w tym regionie. Dzięki temu reszta odcinków została zajęta z o wiele mniejszymi problemami. A skoro został dokonany wyłom, to zajście Niemców od tyłu na feralnym odcinku było kwestią zapewne dość krótkiego czasu.

Nie jest tak, jak w wielu relacjach – że całe lądowanie wisiało na na dramacie rozgrywającym się na jednym kawałku wybrzeża. Nie jest też tak, że gdyby OKW nie wstrzymało rozkazu wymarszu pancernych odwodów do Normandii, to cała operacja by się zawaliła. Co mogło się stać, pokazuje epizod walki polskiego krążownika Dragon z natarciem niemieckich czołgów. Prowadził je pułkownik von Oppeln-Bronikowski, dowódca 22. pułku czołgów z 21. dywizji pancernej. Z 25 wozów w ciągu mniej niż kwadransa stracił 6 i musiał się wycofać. Naprawdę pod ogniem dział okrętowych niewiele dało się zwojować.

Jak w starym kawale – rabin musiałby powiedzieć, że w sporze von Rundstedta i Rommla obaj wybitni dowódcy mieli rację. Z jednej strony operowanie jednostek pancernych (zapewne piechota nie miała lepiej) w rejonie ostrzału dział okrętowych mniej więcej do 10 km od linii brzegu i w zasięgu lotnictwa alianckiego nie było możliwe. Miał też rację Rommel, że wobec przewagi, jaką mieli, o ile nie da się aliantów powstrzymać na brzegu, nie będzie to możliwe w ogóle. Było przegwizdane.

Tak zwyczajnie i po prostu sprawa rozstrzygnęła się znacznie wcześniej – gdy Niemcy stracili przewagę. Lądowanie w Normandii mogło się zawalić wyłącznie z jednego powodu: sknocić mogli sami lądujący. Wystarczyło, by ktoś, kto zwodował te wspaniałe pływające czołgi pięć kilometrów od brzegu przy stanie morza 4 do 5 w skali Beauforta zrobił to znacznie bliżej, jak przewidywał plan. I wtedy pomimo że artyleria okrętowa strzelała nie do celów, samoloty bombardowały nie to, co trzeba, to pojawienie się tych czołgów całkowicie zaskoczyłoby Niemców. Nie spodziewali się, że możliwa jest taka konstrukcja, zmieniłyby one całkowicie losy krwawej bitwy na plaży. Na całe szczęście (dla aliantów) tylko w jednym miejscu je utopiono niemal do jednego.

Aby jednak cała operacja została sknocona, potrzeba byłoby jeszcze więcej pomyłek niż zdarzyło się to na plaży Omaha. Można więc powiedzieć, że operacja została zaplanowana z takim nadmiarem, że nie mogłaby udać się tylko wtedy, gdyby prowadzili ją kompletni durnie.

Prócz własnej głupoty aliantom mogła jeszcze pokrzyżować plany pogoda. Podejrzewam jednak, że efekt byłby bardzo mało widowiskowy. Ktoś podjąłby decyzję i cała armada zawróciłaby do domu. Nawet w tamtych czasach, bez Internetu, satelitów, komputerów, mikroprocesorów sterujących autonomicznymi stacjami pomiarowymi, ludzie już wiedzieli z wystarczającym wyprzedzeniem, co się dzieje z pogodą.

Przewaga nad Niemcami zaczęła się dużo wcześniej: w fabrykach, biurach konstrukcyjnych, laboratoriach. Na polach bitew dało się ją odczuć w okolicy połowy roku 1943. Charakterystyczne są dwa zdarzenia. Jedno, bardzo głośne, to bitwa na Łuku Kurskim. Drugie miało miejsce na Atlantyku i było raczej mało widoczne dla szerokiej publiczności. O tym, że U-Booty masakrowały alianckie konwoje, dość powszechnie się pisze, jednak o tym, że w marcu 1943 roku pomiędzy godz. 16 a 19 stoczona został jedna z największych bitew o konwój, w której alianci stracili jakieś 22 i statki handlowe (pewnie i eskortowiec) – już rzadziej. Chodzi o coś, co stało się niewiele później. Ponoć tradycyjnie za przełom przyjmuje się bitwę z konwojem ONS 5 pomiędzy 29 kwietnia a 6 maja 1943 roku, w której zatopiono 13 statków (transportowych?), a Niemcy stracili 6 U-Bootów. Tak na marginesie, prawdopodobnie w popularnych tekstach mamy problem z marynistyczną manierą, że okręt to nie statek, ale cóż, poradzimy sobie. Do 22 maja Niemcy stracili 31 jednostek podwodnych.

To dzięki temu, że przepłynięcie Atlantyku stało się w miarę bezpieczne, można było przed lądowaniem w Normandii przerzucić do Anglii ogromne ilości ludzi sprzętu i materiałów. Warto zwrócić uwagę na pewien powtarzający się scenariusz: hitlerowcy zwykle zaczynali od sukcesów. W bitwie o Atlantyk akurat nie było to takie oczywiste, bo zaczęło się katastrofą, zatopieniem Bismarcka, lecz po przeniesieniu ciężaru działań na okręty podwodne Anglia zaczęła mieć problemy z utrzymaniem zaopatrzenia. Podobnie było z wojną lądową w Europie – najpierw sukces w postaci zajęcia całej Europy Zachodniej, a potem zrobił się klops w bitwie o Anglię. W wojnie w Afryce Północnej mieliśmy bardzo podobnie: szereg efektownych zwycięstw, po czym Churchill wymienił głównodowodzącego na Montgomery’ego i niemieckie sukcesy się skończyły.

Atak na ZSRR przebiegł wedle tego samego wzorca, przy czym tu łatwe i efektowne zwycięstwa skończyły się całkowicie już w grudniu 1941 roku. Aliści nigdy nie wyczytałem czegoś, co moim zdaniem rzuca się w oczy samo. Że mianowicie dużo wcześniej Hitler sam popsuł scenariusz wojny błyskawicznej, wedle której miał się toczyć podbój ZSRR. Zaczęło się od tego, że najwyraźniej przed rozpoczęciem operacji postanowił „posprzątać”. Aby zająć Grecję, musiał wcześniej podporządkować sobie Jugosławię. W zasadzie obie operacje przebiegły szybko, sprawnie i z sukcesem. Jednak w Jugosławii praktycznie cały czas toczyła się walka z partyzantką. Zostały w tym państwie związane znaczące siły, szacuje się je na jakieś 290 tysięcy. Zaś podczas operacji zajęcia Krety Niemcy stracili minimum jakieś 271 samolotów transportowych Ju-52. Zabrakło ich m.in. podczas akcji ratowania otoczonej pod Stalingradem armii von Paulusa.

Efekt łamania się koncepcji wojny błyskawicznej poważni autorzy widzą wyraźnie podczas samej operacji Barbarossa (to epizod zatrzymania natarcia na Moskwę w celu likwidacji zgrupowania radzieckich wojsk na południu w okolicy Kijowa). Ma być powodem katastrofy Wermachtu w ZSRR.

Wojna błyskawiczna pi razy drzwi polega na tym, że trzeba skoncentrować siły na najważniejszych celach i osiągnąć je szybkim uderzeniem. To oczywiście niesie za sobą ryzyko, że pozostawiamy pomniejsze cele i będzie z nimi problem. Na przykład nieprzyjazne nam państwo Grecja narobi bigosu na Morzu Śródziemnym, będzie problem z Jugosławią. Zaś zgrupowanie wojsk pod Kijowem może uderzyć na tyły armii idących na Moskwę.

Wszystko byłoby warte ryzyka, gdyby ów marsz na Moskwę mógł zakończyć sukcesem całą operację. Jak mi się zdaje, już wówczas, gdy Niemcy atakowali Grecję, do Hitlera, a może i do jego sztabowców zaczęło docierać, że w ZSRR tych najważniejszych celów albo nie ma, albo znajdują się gdzieś za Uralem. To sprzątanie na flankach, które miało zapewnić spokój podczas walk w ZSRR, można potraktować jak uświadomienie sobie przeznaczenia. Mniej poetycko – pewnie komuś zaświtało, że to się może skończyć inaczej, źle, lepiej nie mieć innych kłopotów, bo błyskawicznie da się osiągnąć cele, a nie zwidy. A jak się zdaje, tak właśnie wyglądał plan podboju ZSRR.

Diabli wiedzą jak sobie Hitler wyobrażał sukces operacji Barbarossa. Już to pisałem, w istocie dojście do tej finalnej linii biegnącej gdzieś przez Ural oznaczało zajęcie jakichś kilkunastu procent terytorium ZSRR. Wówczas to miał zostać zawarty układ pokojowy. Trudno powiedzieć, czy były to poważne plany. Ta tak zwana linia A-A (Archangielsk-Astrachań) pojawia się w różnych dokumentach, ale chyba nigdy nie została określona z dokładnością wymaganą dla wojennych operacji. Natomiast raczej na pewno wiadomo, czemu nie planowano zajęcia całego ZSRR. Nawet szalony Hitler zdawał sobie sprawę, że to nie jest możliwe.

Przy optymalnym dla Niemców przebiegu walk (powiedzmy – prawie optymalnym) trzeba byłoby się zatrzymać, i to prawdopodobnie znacznie wcześniej, przez wydłużenie linii zaopatrzenia. Otóż bat’ko Stalin nie mógł tego nie zrozumieć, że Niemcy – jeśli nie chcą dalej iść, tylko paktować – to dlatego to, że po prostu nie mogą. Pytanie, jaką miałby motywację, mając za sobą dwa największe mocarstwa, USA i Anglię, by dogadywać się z Niemcami?

W samej koncepcji zaatakowania ZSRR, w samych założeniach Hitlera co do przebiegu walk, tkwiła zaródź katastrofy. Można to opisać tak, że wódz chyba nie potrafił – nie wchodząc w obszary fantazji – zaplanować sukcesu całej operacji. Rzecz charakterystyczna: kompletnie zignorował realną sytuację międzynarodową, dosłownie w ciągu kilkunastu godzin udało mu się zmajstrować największą koalicję militarną w dziejach… skierowaną przeciwko niemu.

Pewnie można sobie wyobrazić próbę obalenia reżimu Stalina w ZSRR. Jakimś (choć kiepskim) pomysłem byłoby wyszukanie żyjących jeszcze „białych”, krewnych cara – może niekoniecznie restauracja monarchii, ale znalezienie elit przypisujących sobie prawa do Rosji, które chciałyby powalczyć o władzę. Moim zdaniem dość fantastyczny plan, bo Rosjanom czerwony zamordyzm jednak nie za bardzo przeszkadzał. Nie powiem, że kochali komunizm, ale kontrrewolucyjnych nastrojów nie było. Jak sądzę, kino, elektryfikacja i edukacja wystarczyły masom do zaakceptowania czerwonej gwiazdy i sowieckiej codzienności. Szajs – ale ich własny. Polacy widzą rzecz całkiem inaczej, bo im komunizm przyniesiono na bagnetach i na dodatek ze wschodu, z Rosji, która jest dla nas odwiecznym wrogiem. Mieliśmy własną dyktaturę piłsudczyków, Berezę Kartuską, a nikt (prawie) nie miał wątpliwości w 1939 roku, że należy walczyć. Myślę, że podobnie było z Rosjanami.

Tym niemniej gdyby ktoś myślał poważnie o podbiciu Rosji, to chwyt z „białymi”, z powołaniem alternatywnego rządu byłby jakimś planem. Inna sprawa, czy rokowałby jakiekolwiek nadzieje. Byłby kiepski, ale stanowiłby pomysł, a nie samobójstwo. Sęk w tym, że aby móc realizować takie działania, Hitler nie mógł być hitlerowcem. Nie mógłby być członkiem NSDAP, nie mógłby się opierać na antyżydowskiej histerii, jaką rozpętał. Wreszcie musiałby powstrzymać wręcz patologiczną nienawiść do komunistów. Niemcy rozstrzeliwali na miejscu komisarzy, członków partii komunistycznej, a to uniemożliwiało jakiekolwiek porozumienie, bo oznaczało masowe mordy, których nie zapomni żaden naród. Zupełnie co innego, gdyby to sami Rosjanie wymierzali sprawiedliwość.

Gdyby Hitler nie był hitlerowcem, to pewnie do pomyślenia byłaby sytuacja, że na zdobytych terenach ów „biały” rząd szybko podnosi gospodarkę przez rozwiązanie kołchozów, wraca do sensownego poziomu produkcja żywności. Ludzie być może zaakceptowaliby jakiś nowy porządek. Ale aby gospodarka hulała, to wbrew panującym do dziś mitom nie wolno stosować nazistowskich porządków. Otóż nawet w tak łagodnie i zdawałoby się sensownie okupowanych krajach jak Francja, gdzie zakłady pozostały „własnością właścicieli” i niby były pod ich zarządem, produkcja poleciała na mordę. Mówi się o 1/10 tego, co wytwarzano przed wojną.

Atak na ZSRR w zasadzie zawierał sam w sobie plan klęski. Bynajmniej nie jest to moja opinia. Na przykład Suworow w jednej ze swoich książek wyjaśnia, czemu w trakcie marszu na Moskwę musiał nastąpić zwrot na południe w kierunku Kijowa. To była taka sama sytuacja jak podczas ataku na Warszawę podczas wojny 1920 roku. Tylko że wówczas Rosjanie zostawili zgrupowanie polskich wojsk na flance i to był właśnie ów cud nad Wisłą, przez który przegrali wojnę. Nieprawdą jest także, że gdyby Niemcy nie opóźnili ataku na ZSRR, co miało nastąpić na skutek awantury na Bałkanach, cokolwiek by to zmieniło. Bo nie opóźnili ataku z powodu zaangażowania w zajmowanej Grecji i Jugosławii, ale przez wiosenne błoto i rozlewy rzek na drodze ataku. Do czerwca zatrzymywała ich pogoda. W istocie wstrzelili się optymalnie w jedyny czas, jaki im aura darowała.

Nie zdobyli Moskwy, zatrzymali się bardzo daleko od zakładanej linii A-A z powodu (między innymi) ogromnych strat, jakie ponieśli. Za „Jakub Różanowski – Kontrowersje wokół przyczyn i momentu załamania Fall „Barbarossa” (Wrocławskie Studia Politologiczne 10, 2009 r.): „Grupa Pancerna pod dowództwem generała pułkownika Heinza Guderiana rozpoczynała operację „Barbarossa”, mając do dyspozycji 1000 czołgów, a w trakcie kampanii dostarczono jeszcze 150. Jednak w połowie listopada zdolnych do użycia było już tylko 10% wszystkich maszyn”. Jak pisze autor: „Opinie, według których gwałtowny atak zimy zatrzymał pod Moskwą niemiecki Blitzkrieg, są błędne. Kres niemieckich możliwości ofensywnych nie był efektem nadejścia zimy – te dwa wydarzenia zbiegły się ze sobą w czasie” .

W rzeczywistości owszem, Niemców dopadły przynajmniej dwie katastrofy pogodowe: zanim nadeszła zima ugrzęźli w w błocie. Z tej samej pracy z przypisu 15.: „W październiku 1941 roku oddziały niemieckie w błyskawicznym tempie wdarły się do Zagłębia Donieckiego, pozostawiając za sobą rozległe tereny, które – gdy tylko spadł deszcz – przekształciły się w martwą strefę, w zasadzie niedostępną. Jednostki, które wyruszyły na przedzie, musiały tygodniami walczyć odcięte od Dniepropietrowska długim na trzysta kilometrów błotnym jeziorem”.

Ale także i nie błoto było przyczyną klęski. Faktycznie sparaliżowało ono działania Wehrmachtu, lecz wedle planów, m.in. słynnej dyrektywy 21. Hitlera, w połowie października wojska powinny stać kilkaset kilometrów za Moskwą, a Armia Czerwona miała być ostatecznie rozgromiona. Przyczyna klęski leżała już w procesie planowania. Z jakichś niezrozumiałych powodów w końcu 1940 roku nie tylko sam Hitler, ale całe jego otoczenie wpadło w bojowy amok, widząc przyszły bieg zdarzeń nadzwyczaj optymistycznie. Autor cytowanej pracy pisze: „Guderian wspominał na przykład, iż czas potrzebny do ostatecznego rozgromienia Rosji obliczano wówczas na 8–10 tygodni”. A tymczasem: „Na przełomie listopada i grudnia 1940 r. przeprowadzono grę symulacyjną kierowaną przez generała majora Friedricha Paulusa. Wnioski z kilkudniowych ćwiczeń można było streścić w kilku słowach: Wehrmachtowi nie wystarczy sił, by pokonać Armię Czerwoną w ramach jednej kampanii”.

Wnioski wyciągnięto i tak – przy ocenianiu sił ZSRR znacznie poniżej rzeczywistych możliwości. Czyli prawda jest taka, że przyczyn klęski trzeba szukać poza frontem. Potrzebny byłby psycholog, a raczej psychiatra systemów rządzenia, który wyjaśniłby, jak mogło dojść do tego.

O pewnym epizodzie związanym z operacją Barbarossa pisałem już tu  .

Chyba warto się trochę jeszcze pochylić na historią „bombowca uralskiego”. Dlaczego Niemcy planowali Blitzkrieg w wojnie z ZSRR? Bo Franz Halder, niemiecki generał pułkownik, wyliczył, ze zapasów paliwa jest na trzy miesiące. Za mało opon, mundurów, butów, amunicji – wszystkiego. Nie jestem specem od hitlerowskiej historii, ale po mojemu to musiał być ten Franz Halder, który w końcu wylądował w Konzentrazionlager za to, że mówił Hitlerowi, co się nie uda.

Albert Kesselring przerwał projekt bombowca uralskiego, bo… to, co w jego ramach powstało, nie było bombowcem. Oba samoloty, których budowę zainicjował Walther Wever, były ewentualnie niezłymi transportowcami. Rzec można, że prawdopodobnie na szczęście dla hitlerowców śmierć Wewvera spowodowała, że jego miejsce zajął chłodny pragmatyk.

Okoliczności były sprzyjające powstaniu legendy. Jak się opisuje w wielu miejscach, generał Walther Wever, lotnik, był zwolennikiem posiadania bombowców dalekiego zasięgu i użycia ich przeciw ZSRR. Sformułował on 5 zadań dla lotnictwa dalekiego zasięgu. Jednym z nich miało być właśnie niszczenie przemysłu zbrojeniowego. Istniał spór co do sposobów wykorzystania lotnictwa, sformułowano doktrynę tzw. bliskiego wsparcia. Jej zwolennikami mieli być Ernst Udet i Hans Jeschonnek. Samoloty działające bezpośrednio na froncie mogły być mniejsze, zużywać mniej paliwa, wymagać mniejszej liczby personelu naziemnego, a ich skuteczność we współdziałaniu z wojskami lądowymi w rzeczywistości okazała się decydująca w pierwszych latach wojny. Wever zginął 3 czerwca 1936 roku.

W tych okolicznościach przyrody trudno, by nie powstały teorie spiskowe, że gdybyż to ów wizjoner doprowadził swój projekt do stanu używalności… to ho-ho! Oczywiście że Stalin nie miał by szans. Co gorzej, jak się zdaje z relacji, katastrofa Heinkla He 70 Blitz, którym leciał, wynikła z tego, że nie zdjęto blokad zapewne lotek – to dużo bardziej podejrzane okoliczności niż w przypadku naszej rodzimej katastrofy smoleńskiej. Musi biedaka sprzątnęła zazdrosna konkurencja, rząd masoński czy inne spiskowe licha żerujące na naszym świecie.

Sęk w tym, że Dornier Do 19Ju 89 nie spełniały warunków na bombowiec uralski. Pierwszy raczej nie był bombowcem dalekiego zasięgu (ok. 1450 km). W rzeczywistości mógłby on atakować cele w odległości 500- 600 km. Drugi miał zasięg do 2980 km ( Wikipedia podaje 2000 km). Jak widać, tylko Junkers mógłby w teorii np. dolecieć z terytorium Polski w okolice Moskwy, żaden nie nadawał się do atakowania celów za Uralem. Przynajmniej dopóki wojska niemieckie nie znajdą się gdzieś za Moskwą. Ze stolicy Rosji do samych gór jest jakieś 1350 km.

Obie maszyny mogły ulec radzieckiemu śmiesznemu dwupłatowemu myśliwcowi I 153. Sowiecka maszyna górowała dramatycznie pułapem 10700 metrów, podczas gdy dla Ju-89 wynosił on 7000 m, a Do-19 5600 metrów. Katastrofalnie dla obu maszyn wypada porównanie prędkości: Ju 89 maks 390 km/h na wysokości 5000 metrów, dla Do-19 podaje się 315 na wysokości morza i 250 km/h na 2000 metrów. Dla I 153 prędkość maksymalna 444 km/h (brak dokładniejszych danych). Nie znamy tu jednak prędkości maksymalnej, jaką myśliwiec może osiągnąć w locie nurkowym bez rozpadu konstrukcji, a to ona właściwie wyznacza warunki starcia. Biorąc pod uwagę parametry maszyn, mogłyby ulec nawet polskiemu PZL P.11, który tę prędkość maksymalną miał 696 km/h.

Trudno też powiedzieć, że Niemcy zrezygnowały z programu bombowców dalekiego zasięgu. Heinkel He-177 Greif był „prawdziwszym” bombowcem dalekiego zasięgu. Focke-Wulf Fw-200 pełnił rolę raczej samolotu patrolowego, głównie nad Atlantykiem, w walkach przeciw alianckim konwojom. W końcu zbudowano dwa mniej więcej bojowe samoloty o dalekim zasięgu.

Pragmatyk Kesselring prawdopodobnie ocenił, że w działaniu w okolicy frontu nie trzeba się przejmować tak bardzo parametrami technicznymi. Zanim samolot zostanie zaatakowany, musi zostać wykryty, informacja musi dotrzeć na lotnisko, z niego startują samoloty (pod warunkiem że są zatankowane, załadowano do nich amunicję, piloci są gotowi). A potem mija całkiem sporo czasu, nim wzniosą się na odpowiednią wysokość i pokonają trasę do celu. Który przecież nie będzie czekał.

W przypadku samolotów dalekiego zasięgu szansa, że czegokolwiek dokonają, jest mała „w ogóle”, a jeśli ich parametry są kiepskie, maleje praktycznie do zera.

Bombowcem strategicznym było coś takiego, jak B17. Wbrew rozpowszechnionym opisom, nie były łatwym celem dla niemieckich myśliwców. Prawdą jest jedynie to, że Amerykanie zbyt optymistycznie ocenili możliwości tego samolotu, że opłaci się wysyłać wyprawy bombowe bez eskorty myśliwców. Straty były duże, w nieudanych nalotach około 1,5 bombowca na jeden niemiecki myśliwiec. Pomimo tego Niemcy mieli poważny kłopot z zaatakowaniem zwartej formacji, zwykle wielokrotnie liczniejszej od niemieckich. Do jednego samolotu prowadzić ogień mogło nawet kilkanaście maszyn. Problem był na tyle duży, że powstała nowa broń, wyrzutnia Werfer-Granate 21, która umożliwiała atak z ponad kilometra spoza skutecznego zasięgu broni pokładowej bombowców.

Jeden nudny techniczny szczegół: Niemcy nie byli w stanie wyprodukować czegoś podobnego do B17, bo mieli kiepskie silniki. To samo zaowocowało zasadniczymi kłopotami z czołgami Tygrys. W ogólniejszym ujęciu to niemożność przekroczenia pewnych parametrów, które wyznaczały jakość posiadanej technologii. Na przykład mocy silnika z jednostki jego masy.

He-117 miał podobny problem co Ju-89 i Do-19 – za słabe silniki, na skutek czego jednym śmigłem kręciły dwa. To było zresztą piętą achillesową maszyny, awariom ulegał wał napędowy i maszyna często się paliła.

W ogólności III Rzesza nie miała sukcesów naukowych. Intelektualistom, choćby byli tylko inżynierami, było z nazizmem mocno nie po drodze. Inny bardzo znamienny przykład: kilka razy pisałem, że wbrew także często powtarzanym legendom, nie Anglicy radar wynaleźli. Miało go wiele państw, w tym Niemcy, którzy w tej technice na początku wojny byli najbardziej zaawansowani. Prawdopodobnie Niemcy jako jedyni oferowali komercyjną wersję tego urządzenia dla statków. Osobiście oceniłbym, że w momencie wybuchu wojny dramatycznie górowali w tej technologii nad całą resztą świata.

Angielski system radarowy (system słynnych wież budowanych na wybrzeżu) był tak bardzo technologicznie zacofany, że w słynnej wyprawie LZ 130 (być może także LZ 127,) w której hitlerowcy usiłowali sprawdzić, czym są faktycznie te budowle, odbiorniki na wywiadowczym statku niczego nie odebrały, bo założono, że emisja odbywa się na znacznie wyższych częstotliwościach. Wysoka częstotliwość jest kluczem do powodzenia działania radaru. Kto bawił się elektroniką, wie, że na im większych częstotliwościach coś działa, tym trudniej to zbudować. W 1940 roku w Anglii przez Johna Randalla i Harry’ego Boota został zbudowany tak zwany magnetron wnękowy.

To lampa elektronowa, której działanie można porównać do gwizdka. W gwizdek dmuchamy i generuje on drgania akustyczne, przez magnetron przepuszczamy prąd i generuje on drgania elektryczne. Rzecz w tym, że przy odpowiedniej konstrukcji i na bardzo wysokich częstotliwościach. W pierwszym radarze angielskim mieliśmy fale o częstotliwości 20 MHz, pierwsze magnetrony dawały 3000 MHz, czyli 3 GHz. A Niemcy w swoich konstrukcjach dojechali do okolic 600 MHz.

Przejście na zakres mikrofalowy wymaga zmiany myślenia o elektronice. Zamiast łączyć elementy dwoma przewodami, jak to się odbywa w całej elektryce i elektronice, łączymy je falowodami, litymi rurami o różnych przekrojach. To zupełnie inny świat. Niemcy długo nie potrafili pojąć, co się dzieje. Zaczęli np. tracić okręty podwodne, nie wiedzieli, że są namierzani przez radary, które miały tym razem tak wielkie częstotliwości działania, że nie potrafili na nie zbudować odbiorników.

Jedną z najważniejszych przyczyn przegranej w bitwie o Atlantyk była struktura nazistowskiego zaplecza naukowo-badawczego. Najwyraźniej wylano z niego osoby wybitne. Pozostali byli niezdolni do wychodzenia poza schematy, sięgania do wyników spoza sztampowego zestawu zagadnień przydatnych wedle wyobrażeń partyjnych dygnitarzy w wojsku.

Przypadek Kesselringa dość dobrze ilustruje problem. Trzeba umieć połączyć w jedno wiele odległych od siebie rzeczy. Na pierwszy rzut oka zbombardowanie ukrytych daleko za linią frontu fabryk to świetny pomysł. Jednak stary wojskowy zapewne już nie raz miał do czynienia z tym rodzajem w gruncie rzeczy naiwnych pomysłów. Zadał sobie (zapewne) pytanie, jak to może przebiegać w detalach. Choćby – jak samolotom uda się pokonać długą drogę nad terytorium wroga? We współczesnych opowieściach Kesselring zwykle bywa przedstawiany jako klasyczny pan, nie, postać korporacyjna, która dla własnego świętego spokoju uwala każdy pomysł. Ale w tym wypadku to właśnie on miał rację.

W postępie naukowo-technicznym trzeba mieć po prostu wiedzę i na dodatek obycie. Potrzebne są pewne ogólne zasady, które zdają się zawadzającym w warunkach konfliktu dobrym wychowaniem, podczas gdy np. świadomość, że ktoś ma lepiej w głowie poukładane i trzeba właśnie jego zapytać i posłuchać, może uratować życie. Potrzebne jest pewne wyrafinowanie, porządek w głowie, gdy trzeba albo szanować, albo odrzucać zasady. Na przykład alianci jako zasadę mieli „minimum zmian w technice wojskowej”. Choć to Stalinowi przypisuje się powiedzenie „ilość jest jakością samą w sobie”, to także strona zachodnia nie wypuściła się na wprowadzanie „na zbitą twarz” samolotów z napędem turboodrzutowym, choć np. Gloster Meteor był konstrukcją dużo bardziej udaną od ME 262.

Nie było taktycznej potrzeby, nie wprowadzono po obu stronach ciężkiego czołgu typu „niszczyciel czołgów”. Niemcy zbudowali Tygrysa, następnie Tygrysa Królewskiego i chcieli jeszcze zmajstrować Panzerkampfwagen VIII, znany jako Maus, o masie 188 ton. Już z Tygrysami były poważne kłopoty ze względu na stosunek mocy silnika do masy, a Tygrysy Królewski po ich zdobyciu sowieci ocenili jako bezużyteczne.

W momencie projektowania Tygrysa zakładano, że na polu walki będzie panowała Luftwaffe i dlatego górny pancerz miał miejscami jedynie 2,5 cm grubości. W podobnym czasie około roku 1943 Amerykanie, Anglicy i Rosjanie doszli do wniosku, że w razie potrzeby niszczycielem czołgów będzie lotnictwo i zbudowano do tego celu odpowiednie samoloty. Zaś niezwykłe Me-262, jak wydobyłem z czeluści Internetu, miały silniki wytrzymujące 11 godzin pracy. Z nimi nie trzeba było walczyć, te, które latały, same się wykończały. Ale większość nie latała z braku pilotów, paliwa i części zamiennych.

Zauważyć, że Tygrys jest głupim pomysłem, jest dużo łatwiej niż to, że kichą może się okazać bombowiec uralski. Wiedzę, jak może wyglądać wyprawa na wielką odległość, w praktyce zdobyli alianci. Potrzeba było choćby setek samolotów, być cokolwiek osiągnąć, a myśliwce nie zmasakrowały formacji. Tak na marginesie przypomnę swe wyliczenie. Jeśli przeszacować moce produkcyjne przemysłu czołgowego Niemiec i ZSRR przez produkcję czołgów, to tych T-34 wyprodukowano 7,7 razy więcej niż Panter i Tygrysów razem wziętych. III Rzesza, by uzyskać podobny efekt (czy raczej brak efektów) w nalotach strategicznych na samo ZSRR, co alianci w nalotach na Niemcy, bez uwzględnienia innych warunków, np. efektu rozśrodkowania na olbrzymim obszarze, musiałaby zaangażować środki prawie 8 razy większe niż Anglicy i Amerykanie. Skoro sam RAF wystawił 126 tysięcy lotników, to III Rzesza dla samego ZSRR potrzebowało ich lekką rączką licząc 900 tysięcy. Skoro maszyn Avro Lancaster wyprodukowano 7377 sztuk, to Niemcy potrzebowali podobnych samolotów blisko 60 tysięcy.

Jak dobrze wiadomo, do dnia dzisiejszego trwają spory o sensowność nalotów na Niemcy i ich faktyczny wpływ na zmniejszenie się produkcji przemysłowej, skoro rosła ona aż do 1944 roku. Można założyć bez większego ryzyka, że nawet gdyby istniał bombowiec uralski w klasie amerykańskiego B17, to naloty na tajgę, zakłady przemysłowe, często szopy porozrzucane w lesie, przyniosłyby wielokrotnie słabsze rezultaty niż amerykańskie na III Rzeszę. I to nie tylko dlatego, że Niemcy nie mieli celownika Nordena.

Ten kraj był po prostu technologicznie wyraźnie słabszy od Zachodu, nad ZSRR wbrew popularnym w naszym kraju opiniom nie górował, a w wielu przypadkach wyraźnie odstawał, i to bynajmniej nie chodzi o czołg T-34 czy KW1 i KW2.

Były problemy o wiele bardziej podstawowe, światopoglądowe. Ot choćby stosunek do postępu technicznego i technologii. Jak się przyjrzeć, to naziści naprawdę mieli coś przeciw produkcji seryjnej. To coś tkwiło w jądrze nazistowskiego myślenia. Każdej istocie przydzielano tam jej „przyrodzoną naturalnie” rolę. Facet miał zginąć na frocie wschodnim, kobieta miała przypisane trzy K: Kinder, Küche, Kirche. Choć autorem powiedzonka był prawdopodobnie cesarz Wilhelm II, to w nazistowskich Niemczech obowiązywało ono bardziej.

Co wspólnego z emancypacją kobiet ma budowa piramid, produkcja śrub, francuski inżynier Marc Brunel i produkcja bloczków okrętowych, Eli Whitney i produkcja karabinów? A co ma do emancypacji Henry Ford, rasista, sympatyk Hitlera? Co normalizacja, standaryzacja, utrzymanie reżimów wymiarowych? Otóż w ogólności powstanie współczesnego przemysłu. Dodać trzeba jeszcze pewnie etap manufaktury. Zapewne feministki wezmą mnie (za to co napiszę) na cel, ale trudno. Tak było. Więc manufaktura różni się tym od produkcji rzemieślniczej, że dzielimy wytwarzanie na szereg operacji. Zwykle okazuje się, że większość z nich może wykonać, przepraszam, nawet kobieta. Brutalna prawda jest chyba taka, że kobiety i dzieci zatrudniano w manufakturach, bo na starcie można im było płacić dużo mniej niż facetowi. Powód prosty, rynkowy, mają znacznie mniejszy zakres zawodów i prac, do których mogą się zatrudnić.

To zapewne sprawiało, że kobiety były ciągle tanią siłą roboczą, mimo że wykonywały prace, do których faceci kompletnie się nie nadawali. Nie żartuję, Miałem okazję sprawdzić, że po godzinie trzymania w rękach pługa ręce tak topornieją, że trudno zawiązać sobie sznurówkę. O przyszyciu guzika mowy nie ma, skończyłoby się zakładaniem szwów. Niewiele się o tym mówi, ale niemal zawsze faceci byli słabiej oczytani, sadzili błędy ortograficzne i dlatego zawód sekretarza zamienił się w sekretarkę.

Aliści inżynier Marc Brunel zmajstrował maszyny, które pozwalały na masową produkcję bloczków, zaś Eli Whitney opanował tolerancje wymiarowe na tyle, że możliwa była wymiana części w karabinach. I dzięki takim sukcesom Henry Ford mógł rozpocząć produkcję taśmową.

To jest sprawa, która często umyka świadomości publicystów: masowa, seryjna, taśmowa produkcja (nie, w żargonie inżynierskim, to nie synonimy, to różne sposoby produkcji, mówiąc Leninem) stawia przed wykonawcą wiele nowych i często znacznie trudniejszych do spełnienia wymagań niż wytworzenie jednego egzemplarza. John Hancock Hall (ok. 1824) przekonał się, że o ile do wykonania działającego zamka karabinu potrzebna jest precyzja +/- 0,2 mm, to aby można go było poskładać z dowolnych wcześniej wykonanych części, tolerancja musi być przynajmniej 10 razy mniejsza: przynajmniej +/- 0,02 mm.

Nie wiem, jak było na przykład z produkcją słynnego MG 42, niemal na pewno musiał być wytwarzany metodami produkcji seryjnej. Ale już nieszczęsne Tygrysy i Pantery, jak się zdaje, w lwiej części były składane na – jak się uczenie mówi – stanowiskach montażowych. Na pewno naziści byli na bakier z metodami masowej (w potocznym sensie tego słowa) produkcji, bo jednym z powodów, przez który faktycznie zawaliła się budowa okrętów podwodnych typu XXI, były błędy wymiarowania elementów.

Kiedy Amerykanie powołali do wojska jakieś 14 milionów mężczyzn, Norma Jeane Mortenson, znana potem jako Marilyn Monroe, mogła pójść do pracy w Radioplane Munitions Factory… i nic nie wybuchło, bo Amerykanie mieli opanowaną technologię masowego wytwarzania za pomocą dowolnego pracownika.

Bez urazy moje panie, oczywiście, że pracownik pracujący nie na taśmie, ale na stanowisku montażowym musiał mieć za sobą wiele lat praktyki i umieć dobrze czytać techniczne dokumentacje, a Norma Jeane Mortenson zapewne bardzo dobrze pracowała po opanowaniu kilku czynności. Była tanio i szybko wytworzonym pracownikiem. Inna sprawa, że to technologia, którą stworzyli Marc Brunel i egipscy budowniczowie piramid, standaryzując wymiary bloków, i rasista Henry Ford, w efekcie dała nam społeczny awans i Marilyn Monroe.

Niemcy nie mogli wysłać na front speców od składania Tygrysów, Niemcy nie mieli kobiet, które wcześniej pracowały na jakiejś taśmie produkcyjnej. Co więcej, nazizm preferował mistrza rzemieślnika, a nie masowe bezduszne zakłady z taśmami produkcyjnymi.

Tymczasem sowieci byli zakochani w maszynach. Już przed wojną kupowali całe zakłady u Amerykanów, z ideologii wynikała u nich fascynacja masową (a więc i seryjną, i taśmową, i masową) produkcją. Z przyczyn ideologicznych forsowali równouprawnienie płci, choć kobiety na traktorach wylądowały najpierw w Anglii, to sowieci zrobili z tego wizerunek gospodarki.

Sprawa wygląda tak: jeśli z dowolnych przyczyn Norma Jeane Mortenson ma stanąć przy taśmie produkcyjnej, musisz nauczyć się trzymać tolerancję +/- 0,02 mm. O ile wyznajesz zasadę Kinder, Küche, Kirche, nie jesteś do tego zmuszona. Tak zdrowy obyczajowy konserwatyzm prowadzi do mechanicznego rozluźnienia i w efekcie rozpadu silnika turbinowego bombowca Arado Ar-234 po kilkunastu godzinach lotów.

Dwa duże grzyby w jednym barszczu: jeden to wykluczenie części społeczeństwa, zwykle trochę więcej niż połowy ludności, z aktywnego udziału w walce. Jest i drugi, moim zdaniem ważniejszy, chyba najlepiej go nazwać technologicznym konserwatyzmem. To wykręcanie się od innowacji i dorabianie do tego ideologii.

Niemcy startowały do hitlerowskiej przygody z wielkiego bezrobocia. Nie było nacisku na tworzenie drogich technologii przemysłowych masowego wytwarzania, było dostępnych wielu dobrze wykwalifikowanych robotników, którym w tamtych czasach nie trzeba było wiele płacić.

W USA i ZSRR paradoksalnie trochę była podobna sytuacja: wielkie zapotrzebowanie na produkty i konieczność obniżenia kosztów wytwarzania do minimum. Tu jeszcze raz wyszło, że Hitler porwał się na zbyt wielkie kraje. W ZSRR w skali kraju koszt włożony w zakup nowoczesnej technologii, zwłaszcza w sytuacji, gdy to Komitet Centralny dysponował wszystkimi środkami, nie był zaporowy. Te same inwestycje w trzykrotnie mniej licznym kraju z dziwnym systemem zarządzania – ani naprawdę kapitalistycznym, ani socjalistycznym – mogły być nie do przeskoczenia.

W efekcie sowieci, którzy przespali przygotowania do wojny i prawdopodobnie chcieli uniknąć udziału w konfliktach na wielką skalę, a za główną broń, którą potrafili stosować, uważali eksport rewolucji, mieli takie konstrukcje jak Polikarpow I-16 (zwany osiołkiem), o którym się pisze, że mógł nawet odwrócić losy wojny w Hiszpanii, gdyby sowieci dostarczyli tam większą liczbę maszyn.

Gdy jednak przekonali się, że sojusz z Hitlerem to był bardzo kiepski pomysł, gdzieś pomiędzy 1940 a 1942 rokiem potrafili uruchomić produkcję samolotu ze sklejki Ła-5. 8 lutego 1943 roku P.A. Grażdaninow pilotujący Ła-5 zestrzelił pierwszego Focke-Wulfa Fw-190 na froncie wschodnim (za Wkipedią). Fw-190 to był najlepszy hitlerowski myśliwiec. Został opracowany przed wojną, na wypadek gdyby okazało się, że przeciwnicy nazistów mają lepsze samoloty niż się wydawało. Ła-5 weszły do walk gdzieś w 1942 roku.

Sowieci opracowali jeszcze lepszy samolot, Ła-7, który wszedł do służby w 1944 roku. Oczywiście, że ta tzw. „sowiecka tiochnika” była przedmiotem kpin Polaków, ale stanowiła bardzo ważną składową tego, że na Łuku Kurskim naziści ponieśli klęskę. Jest ważny szczegół, że to Hitler przerwał tam walki. Znów – powód do dywagacji, że gdyby, to by… ale bodaj Guderian napisał, że to pod Kurskiem zderzyli się z rzeczywistością. Coś w tym stylu. Ważniejsze jest, że generałowie rzekomo mądrzejsi od kaprala chcieli dalej tracić ludzi i sprzęt, ale kapral już wiedział, że zabawa się skończyła. Ta rzeczywistość to między innymi sowiecka ofensywa na innych odcinkach, a także utrata panowania nad przestrzenią powietrzną przez Luftwaffe.

Niemcy w starciu z ZSRR mieli dużo mniej szans niż Napoleon, który już we wrześniu był w Moskwie. Walki na plaży Omaha nie miały decydującego wpływu na wynik inwazji. „Projekt nazizm” nie miał szans z przyczyn o wiele poważniejszych niż błoto w Rosji, opóźnienia w budowie rakiet V2 czy nowych okrętów podwodnych. Wykonana po wojnie analiza wskazywała na przykład niewłaściwe sojusze międzynarodowe.

I fakt. Wojna z ZSRR najwyraźniej wynikała nie z planów, jakie Hitler zawarł jeszcze w Mein Kampf, ale z zachowania Stalina i wewnętrznych trudności. Stalin po zajęciu Polski i państw bałtyckich zaczął zgłaszać kolejne żądania, m.in. do swobodnego przepływu ich okrętów przez cieśniny duńskie, terenów Rumunii, Wegier, Turcji czy Bułgarii. Momentem, kiedy Hitler uświadomił sobie, że albo rzuci swego sojusznika na kolana, albo będzie miał z nim poważne kłopoty, była prawdopodobnie wizyta Mołotowa od 12 do 13 listopada 1940 roku.

Sprawa agresji pewnie jeszcze dość długo się toczyła. Po fiasku inwazji na Anglię Hitler potrzebował sukcesów, zapewne obawiał się pogorszenia nastrojów w kraju, najpewniej jednak zadecydował przebieg wojny zimowej z Finlandią, która ujawniła słabość Armii Czerwonej. Wówczas zapewne powstało przekonanie, że ZSRR to „przegniła konstrukcja, wystarczy tylko kopnąć w drzwi”. I tak Hitler zamienił cennego sojusznika w śmiertelnego wroga. Sojusznik był ważny, bo dostarczał III Rzeszy to, czego jej najbardziej brakowało. Lecz dostarczał w ramach wymiany handlowej. A handel to domena żydowska – rycerze, cóż, szlachetnie rabują.

Atakując ZSRR, Hitler miałby sojusznika w Japonii, gdyby ta nie była już uwikłana w konflikt z USA i Anglią. Japończycy po całkiem niedawnym łomocie pod Chałchin-Goł (20-24 sierpnia 1939 roku) modlili się, aby ZSRR dało im spokój.

To dość częsta cecha dyktatorów populistycznych: kompletna nieumiejętność prowadzenia polityki zagranicznej. Prosta konsekwencja tego, że prawie zawsze polityka zagraniczna koliduje z nastrojami nacjonalistycznymi. A populizm zwykle bazuje na podsycaniu niechęci do innych narodów. Z tej przyczyny nie tylko Adolf Hitler osobiście, ale także rząd nazistowski nie był w stanie ani zawrzeć, ani utrzymać wartościowych sojuszy. I nie chcieli z przyczyn ideologicznych, i nie umieli poruszać się w tej sferze. I odwrotnie: ZSRR, który jeszcze niedawno dla Churchilla był głównym wrogiem, rychło został uznany za alianta w wojnie z Niemcami.

Podobno w języku szwedzkim słowo vasa (Vasa?) jest synonimem przygody, jaką miał król Gustaw Adolf z budową słynnego okrętu, który 10 sierpnia 1628 roku podczas próby wyjścia w pierwszy rejs efektownie zatonął. Przyczyną była wada w projekcie (prawdopodobnie skutek osobistej interwencji króla): zbyt wysoko położony środek ciężkości. Z nazizmem było gorzej, można go przyrównać do takiego okrętu, tylko jeszcze na dodatek uszczelnionego gliną zamiast smoły. Vasa potrzebował podmuchu wiatru, by się wywrócić, nazizm miał wbudowane mechanizmy samoniszczące. Każdy z nich był takiej mocy, że samodzielnie potrafił zniszczyć konstrukcję.

Wbrew powszechnym opiniom, niemieckie badania naukowe pod rządem nazistów przestały istnieć. Jak pisałem, kilka razy trójka najlepszych fachmanów od energii jądrowej, Otto Hahn, Friedrich Wilhelm „Fritz” Strassmann (za Wikipedią) i Lise Meitner była antynazistami z konieczności. Lise musiała dać drapaka, bo uznano ją za Żydówkę (kluczowe słowo: uznano), Strassman ukrywał swego przyjaciela Żyda, Hahn był zmuszony kryć swego współpracownika.

Jeśli przeanalizujemy rozwój niemieckiej broni, to widać jak na dłoni, że większość ważnych konstrukcji powstała przed wybuchem wojny, a sporo swe korzenia miała jeszcze przed czasami Hitlera. Tak było np. z V2. Kiedy trzeba było opanować nową technologię. taką jak mikrofalowa, naziści leżeli i kwiczeli. Rotterdam-Gerät to nazwa magnetronu, części radaru H2S do rozpoznania naziemnego, znalezionego w angielskim bombowcu zestrzelonym w nocy z 2 na 3 lutego 1943 roku. Niemieccy technicy do tego stopnia byli bezradni wobec odkrycia, że mogli tylko nadać mu nazwę od miejsca pochodzenia, bez żadnego związku z domniemaną funkcją.

Niemcy przez kilka lat przed wojną intensywnie rozwijali swoją wojskową technologię, podczas gdy ich potencjalne ofiary faktycznie ten czas przespały. Pomimo to ich potencjał badawczy i konstrukcyjny był na tyle duży, że gdzieś w okolicy roku 1942 wszystkie zaatakowane państwa górowały nad Niemcami we wszystkich kluczowych dziedzinach.

Dlaczego o tym piszę raz kolejny? Fantastyka, zwłaszcza naukowa, fascynuje mnie jako sposób rozumienia świata. To ahumanistyczne podejście, ale tak jest naprawdę, że na nasze życie wpływa bardzo mocno technologia. Rozumiejąc sprawy technologiczne, możemy ocenić wiele zjawisk, których ona pozornie nie dotyczy. Więc gdy rozumiem, że na przykład nazistom nie udało się rozwinąć wielu kluczowych technologii, na przykład byli na bakier z metodami masowej produkcji, to całe zjawisko klęski Hitlera traci na nazwijmy to tak publicystycznej atrakcyjności.

A czemu mamy problem w tej chwili ze swego rodzaju restauracją neonazizmu? Jedna ze składowych zjawiska to ogromny wysiłek różnego rodzaju popularnych publikacji, które stają na głowie, by okres III Rzeszy ukazać jako niezwykle atrakcyjny, fascynujący. Bez żadnych ambicji ideologicznych wystarczy, że opowiada się ludziom, że Niemcy byli blisko zbudowania bomby atomowej, a przekłamujemy prawdę o sprawności systemu, jaki zbudowali. Naziści nie radzili sobie z rozwojem techniki, nie potrafili organizować tego, co się Niemcom przypisuje tradycyjnie. Rozwalili w okupowanych krajach produkcję, wbrew pozorom nie radzili sobie ze swoją, ich pomysły i decyzje o kierunkach rozwoju uzbrojenia były naiwne.

Ich przerażające tajne służby zostały całkowicie rozpracowane i wykorzystane do własnych celów przez aliantów. Naziści nigdy nie dowiedzieli się ani o rozpracowaniu kodu Enigmy, ani o tym, że ich siatka szpiegowska w Anglii została w całości wyprodukowana przez angielski wywiad i faszeruje ich spreparowanymi informacjami. Zostali kompletnie wyprowadzeni w pole w czasie operacji lądowania w Normandii.

A tymczasem gdy czytamy o D-Day, to – jakże inaczej – jak w dobrym filmie sensacyjnym ważyły się tam losy wojny. Gdyby na tej jednej z pięciu plaż Amerykanie ponieśli porażkę, naziści rządzili by Nowym Jorkiem.

Operacja Dragoon, drugi desant aliantów w południowej Francji przeprowadzona 15 sierpnia 1944 roku, prawie nie istnieje w literaturze czy w filmie. Przyczyna? Była sukcesem. Nie utopiono czołgów, strzelano do celów, bombardowano co trzeba, w bezpośrednich walkach, jak się udaje wyczytać ze skąpych opisów, zginęło kilkuset żołnierzy (zwykle podaje się liczbę ofiar całej operacji polegającej na zdobyciu całego przyczółka, ok. 2500 ludzi). Niestety, sukces nie nadaje się na scenariusz filmu, czy fabułę opowieści.

Zauważmy, że z medialnego obiegu zniknęły opisy większości zwycięskich walk we Francji, jak choćby słynny kocioł pod Falaise. Nie nadaje się do komiksu, bo tamże głównym bohaterem stają się zabite i ranne konie, tysiące koni – podstawowy środek transportowy Wermachtu. Praktycznie zniknęła operacja Varsity, największy w dziejach desant powietrzny. Zapewne z tego prostego powodu, że był to po prostu sprawnie, z sukcesem przeprowadzony atak wojsk powietrzno-desantowych zakończony rozbiciem zorganizowanej obrony Niemców.

Nikt natomiast nie pisze o bitwie o Anglię inaczej niż w dramatycznym tonie, że inwazja była tuż-tuż. Losy ostatniej twierdzy wolności w Europie wisiały na włosku. Wiele razy to pisałem, napiszę raz jeszcze: operacja Lew Morski wymagała wykonania trzech zadań. Parafrazując Kubusia Puchatka: im bardziej się w nie zagłębiamy, tym bardziej Hitlerowi brakuje sprzętu. Po pierwsze, zniszczenie angielskiego lotnictwa. Po drugie, zniszczenie Royal Nawy. Po trzecie, wykonanie desantu. Niemcy zabrali się za punkt pierwszy. Za drugi nawet nie próbowali, bo nie mieli floty. Brali się od razu za trzeci? Tak, była jakaś koncentracja wojsk lądowych w portach, lecz nie wiadomo po co. Niezniszczone lotnictwo i marynarka wojenna zrobiłyby z floty inwazyjnej jesień średniowiecza… gdyby ta flota istniała. Warto przypomnieć, że do lądowania w Normandii alianci potrzebowali wielu specjalistycznych jednostek, bez których skończyłoby się katastrofą, zaś Niemcy ściągali m.in. rzeczne barki, które na morzu najzwyczajniej musiały pójść na dno. Tyle dramatyzmu, że Anglicy faktycznie nie wiedzieli, jak źle jest z niemieckimi przygotowaniami.

Lata pracy i w tak zwanej przestrzeni publicznej krąży zupełnie fałszywy obraz historii. Czytam tzw. poważnego publicystę (uważającego się za prawicowego – ku nie tylko mojemu zdziwieniu) i dowiaduję się, że właśnie Hitlerowi omal się udało pobić ZSRR. Wniosek taki gdzieś w domyśle, że skoro jedynie przypadkiem nie wyszło, to różne szaleństwa nazistów, powyrzucanie fachowców i zastąpienie ich partyjniakami, łamanie wszelkich zasad w postępowaniu z ludźmi, olewanie norm międzynarodowych i umów, zasad prawnych, arogancja i buta okazywana całemu światu, wszystko to, co prowadziło do krzyków Niemek gwałconych przez krasnoarmiejców, było dobre, przynajmniej z pewnością skuteczne, byle tylko mieć ów łut szczęścia.

W mniej poważnych publikacjach naziści zdobywają kosmos w latających talerzach, władają tajemnymi siłami za pomocą nędznych resztek elektrowni z Ludwikowic Kłodzkich, czyli słynnej muchołapki, ciągle wpływają na masońskie rządy… i co kto jeszcze zamarzy, co w komiksach można znaleźć.

Ciężka robota prowadzona przez długie dziesięciolecia – i mamy, cośmy potrzebowali do sensacyjnej menażerii: wiarę w germańskiego superbohatera, co może i trochę szorstki był wobec Żydów, ale moce to przecie miał!

Bynajmniej nie jest to opowieść o gloryfikacji przemocy w literaturze popularnej, tylko o tym, że gdy mówimy, że jakoś było, to dobrze powiedzieć, jak naprawdę było. Jeśli snujemy opowieści, jak dzielnym był Michael Wittmann, to warto pamiętać, że autorem jego legendy jest Joseph Goebbels. Może jednak głupio 70 lat po wojnie nadal uprawiać goebbelsowską propagandę? Tym bardziej że w czasie II wojny światowej naprawdę zdarzyły się historie, które wydają się fantastyczne, choć ich morałem nie jest, że należy umieć lać po gębach. Aliści być może warto podjąć wysiłek dotarcia do publiczności z opowieścią o pilocie Luftwaffe który uratował życie wrogom, gdy byli bezbronni. Franz Stigler i Charlie Brown to prawdziwe postaci, prawdziwa jest historia o ich losach. Prawda w ogóle ma szczególne własności. Nie wiem, czy nas wyzwoli za chceniem poety (Miłosz ściągnął z Jezusa, dla ścisłości praw autorskich…) , ale na pewno może uratować życie, zwłaszcza gdy pytamy: „czy ten przewód jest pod napięciem?”.

Prawda ma tylko jedną, za to zasadniczą wadę: fatalnie się sprzedaje w mediach, jakichkolwiek – społecznościowych, publicznych, internetowych. Źle wypada, jest nieinteresująca, przeciwna wyobrażeniom, oczekiwaniom. Dlatego jeśli mówimy, że powiemy, jak było naprawdę, opowiadamy atrakcyjne baśnie, dlatego nie da się choćby na dobry początek przestać fantazjować na temat II wojny światowej i nazistów. Tak, tak. Jeśli widzimy wydzierających się na ulicach prawdziwych coś-tam (chyba obojętne, co będzie po „prawdziwych), to miejmy świadomość tej ogromnej roboty, jaką sami wykonaliśmy, żeby byli tacy prawdziwi.

Tak sobie myślę, że odkręcić to wszystko może jedynie literatura i sztuka popularna, bo przecież tej poważniejszej nikt nie będzie czytał.

Adam Cebula




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Adam Cebula „Tarcza ze Star Treka, czyli o produkcji kitu naukowego”
Para-Nauka Adam Cebula - 12 stycznia 2015

  Wystarczy czytać popularne portale internetowe, by… no właśnie. Chciałem napisać: mieć ubaw.…

Adam Cebula „Political niefiction”
Felietony Adam Cebula - 14 maja 2018

Nie ma jak dreszczowiec – nic lepiej nie przyciąga publiki. Czym żyją tzw. media?Pewna firma(Cambridge…

Adam Cebula „Katastrofa poza horyzontem marzeń”
Para-Nauka Adam Cebula - 18 marca 2015

Niemal tradycyjnie przychodzi mi się tłumaczyć z włażenia w techniczne szczegóły. Powód jest zawsze taki…

Komentarze: 1

  1. Q pisze:

    Niemcy tak bardzo się zmienili, ale popełniają błędy w starym stylu?
    https://www.komputerswiat.pl/aktualnosci/militaria/to-miala-byc-niezawodna-bron-dla-ukrainy-zostalo-jej-juz-tylko-piec-sztuk/ej36lwj
    (Bo gdy się czyta, że usterki często niewielkie, tylko nie ma kto/jak serwisować na miejscu, wygląda to tak, jakby założyli dobrodusznie, że działa będą strzelać w cywilizowanych warunkach, pewnie jeszcze z przerwą na kawę w Starbucksie dla załóg ;).)

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit