Jest taka teoria chętnie opowiadana m.in. w kontekście efektu cieplarnianego – tzw. Ziemi śnieżki. Głosi ona, że w pewnym okresie, 750 do 580 milionów lat temu, nasza planeta była całkowicie pokryta lodem. Hipoteza wywodzi się z odkrycia osadów charakterystycznych dla lodowców. Zaś pomysł, że cała Ziemia uległa zlodowaceniu, wziął się z tego, że istniał wówczas tylko jeden kontynent, tzw. Rodinia. Tyle że jego położenie wyznaczono na podstawie paleomagnetyzmu, czyli pola magnetycznego zamrożonego w skałach.
Nasuwa się natychmiastowa wątpliwość: czy naprawdę możemy wierzyć, że bieguny magnetyczne były tam, gdzie są dziś? Wszak to także wydaje się udowodnione, co jakiś czas udają się one w wędrówkę po globie. Potrafią się zamienić miejscami. Gdybyśmy znali mechanizm działania ziemskiego magnetyzmu, pewnie dałoby się zaprzeczyć lub coś potwierdzić. Ale nie wiemy. (Dynamo magnetohydrodynamiczne). Zwykle padają okrągłe hasła o „ziemskim dynamie” czy napędzaniu prądami konwekcyjnymi. Tyle że nigdzie nie udało mi się wygrzebać jasnego modelu zjawiska. A to sprawa fundamentalna dla zrozumienia naszej planety.
Tymczasem o teorii Ziemi śnieżki potrafi się pisać z dużym rozmachem w kontekście globalnego ocieplenia – mamy całe scenariusze, co mogło się dziać te kilkaset milionów, prawie miliard lat temu. Policzono, że gdyby lądolód dolazł do 30. równoleżnika, to już by go nic nie zatrzymało. Wyszacowano, jak długo miały trwać okresy pełnych zlodowaceń, oraz że gdyby w końcu w atmosferze znalazło się drobne 350 razy więcej dwutlenku węgla niż jest go teraz(?), to zlodowacenie powinno się cofnąć.
Gdy czytamy takie spekulacje, wietrzeją nam z głowy zasadnicze wątpliwości – tak uczenie brzmią. A przypomnę, są one takie: czy to w ogóle się zdarzyło?
Pewien uczony wyliczył, że wybrzeżu USA grozi potworne tsunami. Skąd się wzięły straszliwe prognozy? Zapewne z udostępnienia mapy cyfrowej dna oceanu. O ile pamiętam, znalazł ów jajogłowy na Pacyfiku wyspę z wulkanem, który ma prawo łupnąć. Znalazł dane, że wskutek erupcji wpadnie do wody coś koło kilometra sześciennego skał (co nie jest jakąś fantastyczną wielkością w takich przypadkach). No i pstryk, pstryk – zaprogramował i wyszło mu, że zalana zostanie tak z połowa USA.
Tyle że ktoś się przyjrzał tym obliczeniom. Zauważył, że uczony wirtualnie umieścił w oceanie ów kilometr sześcienny w bodaj nieskończenie krótkim czasie. Jak by nie obracał – kataklizm. Zapewne w tym wypadku oznaczało to pewne warunki początkowe zupełnie niefizyczne – bo nieskończenie krótki czas powinien wysadzić nie tylko Ziemię, ale i wszechświat. Zapewne ustalono jakieś początkowe położenie wypartej wody, w każdym razie rachunki były kompletnie niefizyczne.
Tak czy owak, zanim połapano się, co naprawdę znaczą te wyliczanki, jak wyczytałem w kilku miejscach, wydano jakieś miliony dolarów na projekt oczujnikowania wulkanu. Prawda czy nie, historia jest bardzo prawdopodobna, gdy przypomnieć sobie, co się dzieje w temacie efektu cieplarnianego. Wydajemy lekką rączką gigantyczne sumy, a jakoś nigdy nie doczytałem, by wreszcie udało się teorię przemienić jakimś pomiarem w takie prawdopodobieństwo, jakie mają choćby współczesne prognozy pogody.
W trochę starszych książkach znajdziemy zachwyty nad ludzką wiedzą. Skąd się wzięły? Na przykład dzięki sukcesom mechaniki newtonowskiej.
Myślę, że to w pewnym momencie musiało ludzi zszokować, jak wiele wyjaśnić potrafią proste zasady. Jeśli cofniemy się do czasów tak zwanej mechaniki arystotelejskiej, to błądziliśmy jak dzieci we mgle, zwłaszcza gdy trzeba było odpowiedzieć na konkretne pytania, na przykład: jak długo będzie spadał kamień zrzucony z Krzywej Wieży w Pizie, jak daleko doleci strzała, nie mówiąc już o obrotach sfer niebieskich.
Zachwyt musiał najść każdego, kto jako tako opanował aparat mechaniki newtonowskiej i bez problemu mógł sobie wyliczyć pozycję Marsa w dowolnym momencie, wahadła zegara ratuszowego, nie tylko jak długo będzie leciał, ale z jaką prędkością uderzy ów kamień. Wyniki obliczeń okazują się piekielnie dokładne.
Gdy coś w końcu nie pasowało, dołożyliśmy poprawki relatywistyczne – w sumie także prosta matematyka – i okazało się, że niepasujący do tej pory do rachunków tor Merkurego wpadł na swoje miejsce.
Zachwyt zapewne wziął się także ze skuteczności molekularnej teorii gazu. Nasza mechanika wedle Newtona plus dość dziwaczny tak zwany model gazu doskonałego i mamy zadziwiając rezultaty. Oto potrafimy wyjaśniać zjawiska cieplne, w tym rozszerzanie się objętościowe gazów z temperaturą, zmianę ich ciśnienia. A co dziwniejsze, skutecznie przewidujemy, jakie sprawności będą miały silniki cieplne.
Tak, to właśnie tego typu dywagacje doprowadziły nas od parskających oparami benzyny wehikułów na drewnianych kołach do sportowych samochodów formuły pierwszej. To ta elementarna termodynamika, która siedzi na prostych równaniach ruchu i zasadach zachowania pędu sprawiła, że silniki, które na początku XX wieku przepalały niesłychane ilości paliwa, stały się nieprawdopodobnie oszczędne.
Rozpędziłem się pisać, że pewnie z tego czasu, gdy zdawało się, że jesteśmy o krok od teorii, która będzie teorią wszystkiego, zasad, z których da się wywieść wszelkie inne prawidła działania świata, pochodzi pomysł ubóstwienia nauki. Tak, ubóstwienia, przyznania jej waloru nieomylności. Mówienia w takim tonie, jak byśmy znali odpowiedzi na wszystkie pytania. Jednak XIX wiek był o wiele bardziej pokorny. Nie wiem, czy Darwin faktycznie uważał, że samo życie i pierwsze życie jest poza nauką. Prawdopodobnie nie. Jednak nie w religijności problem.
Rzecz w tym, że na początku XX wieku nauki fundamentalne, w tym fizyka, przeżyły taki wstrząs, że ani nie pozbierała się z niego do dnia dzisiejszego, ani też nie powinna więcej nawet marzyć o boskości. Nie pozbieraliśmy się, bo mechaniki kwantowej nie dało się na przykład poskładać z grawitacją, bo kosmologia przywaliła w nas nie tylko teorią Wielkiego Wybuchu, ale niezgodnością ruchów odległych obiektów z teorią Newtona.
Takie doświadczenia skłaniają do formułowania wszelkich wniosków z ogromną ostrożnością. Jeśli piszemy, że Ziemia była wielką, zamarzniętą kulą lodu, to dobrze byłoby urwać spekulacje, jak do tego doszło, co było konsekwencją, w bezpiecznym miejscu przypominając, że fantazjujemy.
A jeśli ostrzegamy przed zalaniem Żuław przez Bałtyk, to warto przypomnieć, że nie chodzi o jakieś „ogólne” kawałki Polski, tylko o Żuławy, które i dziś są depresją. Zaś zostaną zalane, o ile przestaniemy się zajmować groblami i wałami, które chronią osuszone tereny.
Zdecydowanie w XXI wieku nie ma powodu, by robić z gęby cholewę, opowiadać ludziom o wulkanie pod jeziorem Laacher See na terenie Niemiec (jakieś 600 km od polskiej granicy), co to już-już ma wybuchnąć. Dawno, dawno temu łupnął, to prawda. Lecz jeśli chcemy straszyć, to mamy niezbyt wygasły wulkan bliżej. Na terenie Polski około Lądka Zdroju. Dobrze się nadaje do snucia morskich opowieści.
Problem wygląda tak, że gdy dochodzi do kontaktu uczonych z tzw. publicznością, zaczyna się szamanienie. Czy uczeni, czy redaktorzy, to już inna kwestia, usilnie poszukują możliwie strasznych masek, w których można tańczyć wojenne apokaliptyczne tańce i przepowiadać z niewzruszoną pewnością siebie rychłe zagłady. Już to globalne ocieplenie, już to plastikową katastrofę, już to superbakterie, które zamordują całą ludzkość, bo przetrwają i kwas solny i miotacz płomieni, o antybiotykach nawet nie wspominając.
Tym, co mnie najbardziej irytuje, jest owa całkowita pewność. Albowiem pewność czyni kłamstwo z informacji, która mogłaby być niezłą naukową ciekawostką. Rzeczywiście pod tym jeziorem w Niemczech, nie tak daleko od polskiej granicy, jest zbiornik lawy, i nie wiemy, czy aktywność wulkaniczna w tym miejscu jest definitywnie zakończona. Tyle że – tak! – nie wiemy. Ze wskazaniem, że nic się tam nie wydarzy. Tak, możliwe, że cała Ziemia była zlodowaciała, nawet kilka razy. Tyle że możliwe i mocno prawdopodobne, że stało się coś innego. No i w związku z tym nie podstaw do wyciągania jakichś dalekosiężnych wniosków.
Pobierz tekst:

Adam Cebula „Mnóstwo”
Obaj wielcy władcy, których imiona przetrwały lekko licząc trzy tysiąclecia, zrozumieli. Mnóstwo.…

Adam Cebula „Wizja klockowa”
Jak to się dzieje, że jednym coś wychodzi, a inni ludzie szamocą się z różnymi zadaniami…

Adam Cebula „Zychowicz pisze, czyli czemu my nie czytamy”
„Zawrzyjmy sojusz”, powiedziała mrówka do mrówkojada, który wyjadł już pół mrowiska. Adam Cebula pisze…