Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Adam Cebula „Świętej pamięci sceptycyzm”

Felietony Adam Cebula - 19 września 2019

Jest taka teoria chętnie opowiadana m.in. w kontekście efektu cieplarnianego – tzw. Ziemi śnieżki. Głosi ona, że w pewnym okresie, 750 do 580 milionów lat temu, nasza planeta była całkowicie pokryta lodem. Hipoteza wywodzi się z odkrycia osadów charakterystycznych dla lodowców. Zaś pomysł, że cała Ziemia uległa zlodowaceniu, wziął się z tego, że istniał wówczas tylko jeden kontynent, tzw. Rodinia. Tyle że jego położenie wyznaczono na podstawie paleomagnetyzmu, czyli pola magnetycznego zamrożonego w skałach.

Nasuwa się natychmiastowa wątpliwość: czy naprawdę możemy wierzyć, że bieguny magnetyczne były tam, gdzie są dziś? Wszak to także wydaje się udowodnione, co jakiś czas udają się one w wędrówkę po globie. Potrafią się zamienić miejscami. Gdybyśmy znali mechanizm działania ziemskiego magnetyzmu, pewnie dałoby się zaprzeczyć lub coś potwierdzić. Ale nie wiemy. (Dynamo magnetohydrodynamiczne). Zwykle padają okrągłe hasła o „ziemskim dynamie” czy napędzaniu prądami konwekcyjnymi. Tyle że nigdzie nie udało mi się wygrzebać jasnego modelu zjawiska. A to sprawa fundamentalna dla zrozumienia naszej planety.

Tymczasem o teorii Ziemi śnieżki potrafi się pisać z dużym rozmachem w kontekście globalnego ocieplenia – mamy całe scenariusze, co mogło się dziać te kilkaset milionów, prawie miliard lat temu. Policzono, że gdyby lądolód dolazł do 30. równoleżnika, to już by go nic nie zatrzymało. Wyszacowano, jak długo miały trwać okresy pełnych zlodowaceń, oraz że gdyby w końcu w atmosferze znalazło się drobne 350 razy więcej dwutlenku węgla niż jest go teraz(?), to zlodowacenie powinno się cofnąć.

Gdy czytamy takie spekulacje, wietrzeją nam z głowy zasadnicze wątpliwości – tak uczenie brzmią. A przypomnę, są one takie: czy to w ogóle się zdarzyło?

Pewien uczony wyliczył, że wybrzeżu USA grozi potworne tsunami. Skąd się wzięły straszliwe prognozy? Zapewne z udostępnienia mapy cyfrowej dna oceanu. O ile pamiętam, znalazł ów jajogłowy na Pacyfiku wyspę z wulkanem, który ma prawo łupnąć. Znalazł dane, że wskutek erupcji wpadnie do wody coś koło kilometra sześciennego skał (co nie jest jakąś fantastyczną wielkością w takich przypadkach). No i pstryk, pstryk – zaprogramował i wyszło mu, że zalana zostanie tak z połowa USA.

Tyle że ktoś się przyjrzał tym obliczeniom. Zauważył, że uczony wirtualnie umieścił w oceanie ów kilometr sześcienny w bodaj nieskończenie krótkim czasie. Jak by nie obracał – kataklizm. Zapewne w tym wypadku oznaczało to pewne warunki początkowe zupełnie niefizyczne – bo nieskończenie krótki czas powinien wysadzić nie tylko Ziemię, ale i wszechświat. Zapewne ustalono jakieś początkowe położenie wypartej wody, w każdym razie rachunki były kompletnie niefizyczne.

Tak czy owak, zanim połapano się, co naprawdę znaczą te wyliczanki, jak wyczytałem w kilku miejscach, wydano jakieś miliony dolarów na projekt oczujnikowania wulkanu. Prawda czy nie, historia jest bardzo prawdopodobna, gdy przypomnieć sobie, co się dzieje w temacie efektu cieplarnianego. Wydajemy lekką rączką gigantyczne sumy, a jakoś nigdy nie doczytałem, by wreszcie udało się teorię przemienić jakimś pomiarem w takie prawdopodobieństwo, jakie mają choćby współczesne prognozy pogody.

W trochę starszych książkach znajdziemy zachwyty nad ludzką wiedzą. Skąd się wzięły? Na przykład dzięki sukcesom mechaniki newtonowskiej.

Myślę, że to w pewnym momencie musiało ludzi zszokować, jak wiele wyjaśnić potrafią proste zasady. Jeśli cofniemy się do czasów tak zwanej mechaniki arystotelejskiej, to błądziliśmy jak dzieci we mgle, zwłaszcza gdy trzeba było odpowiedzieć na konkretne pytania, na przykład: jak długo będzie spadał kamień zrzucony z Krzywej Wieży w Pizie, jak daleko doleci strzała, nie mówiąc już o obrotach sfer niebieskich.

Zachwyt musiał najść każdego, kto jako tako opanował aparat mechaniki newtonowskiej i bez problemu mógł sobie wyliczyć pozycję Marsa w dowolnym momencie, wahadła zegara ratuszowego, nie tylko jak długo będzie leciał, ale z jaką prędkością uderzy ów kamień. Wyniki obliczeń okazują się piekielnie dokładne.

Gdy coś w końcu nie pasowało, dołożyliśmy poprawki relatywistyczne – w sumie także prosta matematyka – i okazało się, że niepasujący do tej pory do rachunków tor Merkurego wpadł na swoje miejsce.

Zachwyt zapewne wziął się także ze skuteczności molekularnej teorii gazu. Nasza mechanika wedle Newtona plus dość dziwaczny tak zwany model gazu doskonałego i mamy zadziwiając rezultaty. Oto potrafimy wyjaśniać zjawiska cieplne, w tym rozszerzanie się objętościowe gazów z temperaturą, zmianę ich ciśnienia. A co dziwniejsze, skutecznie przewidujemy, jakie sprawności będą miały silniki cieplne.

Tak, to właśnie tego typu dywagacje doprowadziły nas od parskających oparami benzyny wehikułów na drewnianych kołach do sportowych samochodów formuły pierwszej. To ta elementarna termodynamika, która siedzi na prostych równaniach ruchu i zasadach zachowania pędu sprawiła, że silniki, które na początku XX wieku przepalały niesłychane ilości paliwa, stały się nieprawdopodobnie oszczędne.

Rozpędziłem się pisać, że pewnie z tego czasu, gdy zdawało się, że jesteśmy o krok od teorii, która będzie teorią wszystkiego, zasad, z których da się wywieść wszelkie inne prawidła działania świata, pochodzi pomysł ubóstwienia nauki. Tak, ubóstwienia, przyznania jej waloru nieomylności. Mówienia w takim tonie, jak byśmy znali odpowiedzi na wszystkie pytania. Jednak XIX wiek był o wiele bardziej pokorny. Nie wiem, czy Darwin faktycznie uważał, że samo życie i pierwsze życie jest poza nauką. Prawdopodobnie nie. Jednak nie w religijności problem.

Rzecz w tym, że na początku XX wieku nauki fundamentalne, w tym fizyka, przeżyły taki wstrząs, że ani nie pozbierała się z niego do dnia dzisiejszego, ani też nie powinna więcej nawet marzyć o boskości. Nie pozbieraliśmy się, bo mechaniki kwantowej nie dało się na przykład poskładać z grawitacją, bo kosmologia przywaliła w nas nie tylko teorią Wielkiego Wybuchu, ale niezgodnością ruchów odległych obiektów z teorią Newtona.

Takie doświadczenia skłaniają do formułowania wszelkich wniosków z ogromną ostrożnością. Jeśli piszemy, że Ziemia była wielką, zamarzniętą kulą lodu, to dobrze byłoby urwać spekulacje, jak do tego doszło, co było konsekwencją, w bezpiecznym miejscu przypominając, że fantazjujemy.

A jeśli ostrzegamy przed zalaniem Żuław przez Bałtyk, to warto przypomnieć, że nie chodzi o jakieś „ogólne” kawałki Polski, tylko o Żuławy, które i dziś są depresją. Zaś zostaną zalane, o ile przestaniemy się zajmować groblami i wałami, które chronią osuszone tereny.

Zdecydowanie w XXI wieku nie ma powodu, by robić z gęby cholewę, opowiadać ludziom o wulkanie pod jeziorem Laacher See na terenie Niemiec (jakieś 600 km od polskiej granicy), co to już-już ma wybuchnąć. Dawno, dawno temu łupnął, to prawda. Lecz jeśli chcemy straszyć, to mamy niezbyt wygasły wulkan bliżej. Na terenie Polski około Lądka Zdroju. Dobrze się nadaje do snucia morskich opowieści.

Problem wygląda tak, że gdy dochodzi do kontaktu uczonych z tzw. publicznością, zaczyna się szamanienie. Czy uczeni, czy redaktorzy, to już inna kwestia, usilnie poszukują możliwie strasznych masek, w których można tańczyć wojenne apokaliptyczne tańce i przepowiadać z niewzruszoną pewnością siebie rychłe zagłady. Już to globalne ocieplenie, już to plastikową katastrofę, już to superbakterie, które zamordują całą ludzkość, bo przetrwają i kwas solny i miotacz płomieni, o antybiotykach nawet nie wspominając.

Tym, co mnie najbardziej irytuje, jest owa całkowita pewność. Albowiem pewność czyni kłamstwo z informacji, która mogłaby być niezłą naukową ciekawostką. Rzeczywiście pod tym jeziorem w Niemczech, nie tak daleko od polskiej granicy, jest zbiornik lawy, i nie wiemy, czy aktywność wulkaniczna w tym miejscu jest definitywnie zakończona. Tyle że – tak! – nie wiemy. Ze wskazaniem, że nic się tam nie wydarzy. Tak, możliwe, że cała Ziemia była zlodowaciała, nawet kilka razy. Tyle że możliwe i mocno prawdopodobne, że stało się coś innego. No i w związku z tym nie podstaw do wyciągania jakichś dalekosiężnych wniosków.

Z wielką ostrożnością należy traktować wyniki symulacji komputerowych. To jest tak, że o ile numeryczny model zawiera wszystkie istotne składowe, to można dostać wartościowe wyniki. Lecz jest ogromnie prawdopodobne, że jakiegoś zjawiska nie uwzględniliśmy.

Jest legenda, że jeden z projektantów mostu Grunwaldzkiego strzelił sobie w łepetynę, gdy zauważył, że w obliczeniach ciężaru konstrukcji nie uwzględnił ciężaru nitów. Uświadomił sobie, że było tego dość, by konstrukcja runęła, gdy zobaczył zjeżdżające na plac budowy wozy wypełnione feralnym żelastwem. Miał jednak popełnić w tych rachunkach kolejny błąd: trzeba było odjąć dziury w belkach, i wtedy zostawała tylko niewielka ilość nadmiarowej stali w w główkach nitów. Strzelać sobie w łeb nie było powodu… Legenda, bo Richard Plüddemann zmarł z przyczyn naturalnych, a trudno wskazać inną osobę, która mogłaby być bohaterem opowieści. Lecz ta historia dobrze ilustruje, jakie pułapki czekają na rachmistrzów.

Tak na przykład ów geolog wróżący tsunami potrzebował jeszcze opisu procesu rozpadania się wulkanu, co miał USA pogrzebać pod wodą. Czy muszę tłumaczyć, że najwyraźniej (jak owe nity) wydał mu się problemem do zaniedbania? Oto. jak rodzą się potworki.

Jeśli opowiemy publiczności, że wyszło nam coś strasznego z rachunków, to bez fajerwerków i fanfar. Natychmiast trzeba się przyznać: właśnie sprawdzamy, czy to ma jakiś sens. Doświadczenie uczy, że im bardziej sensacyjny wynik, tym mniejsze prawdopodobieństwo, że jest prawdziwy.

Problem się pojawia, jeśli bierzemy się za modelowanie procesów, o których wiemy niewiele. Kilka razy pisałem o tzw. efekcie Svensmarka. Uczciwie powiem, że nie wiem, czy zachodzi. Ale nie w tym problem. Nikt bowiem nie kwestionuje, że Słońce wpływa na klimat Ziemi. Sęk w tym, że nie wiemy jak. Efekt Svensmarka jest przynajmniej jakimś tropem. Jeśli jest nieprawdziwy, tym gorzej. Bierzemy się za modelowanie globalnego ocieplenia, a nie mamy opisu jednego z najsilniejszych mechanizmów, no i nasze obliczenia mogą być (dziwne, gdyby było inaczej) warte tyle, ile były rachunki owego geologa albo legendarnego projektanta samobójcy.

To osobna sprawa, że modelowanie komputerowe wyjątkowo dobrze nadaje się do udawania nauki. Powód pewnie taki, że wyniki bardzo sugestywnie naśladują świat rzeczywisty, że trzeba też włożyć mnóstwo wysiłku, żeby zrozumieć, co jest nie tak. A publiczność nie ma ochoty na kiwnięcie palcem, publiczność żre popcorn i gapi się na obrazki wyświetlane na ekranie.

Niestety, gdy ktoś z premedytacją przedstawia wyniki z prowizorycznych modeli numerycznych, mamy do czynienia ze zwyczajnym oszustwem. Poruszy to jakichś straszycieli?

Niezależnie jaka będzie kwalifikacja moralna czy prawna, skutki są zawsze takie same. Kogoś wpuścimy w maliny. Na przykład jakiś nieszczęśnik może odziedziczyć w okolicy tego Laacher See posiadłość i cóż może zrobić, gdy się dowie o nadciągającej erupcji? A na przykład sprzeda spadek możliwie szybko, więc za dużo mniejszą kasę niż był wart. A ludzkość podjurgana przez cwanych uczonych co raz rozpoczyna kampanię walki z czymś, co nie ma wpływu na jej losy. Na przykład z dziurą ozonową. Plastik wkurza, plastik jest śmieciem, ale gdy wojna osiąga rozmiary histerii, zaczyna się robić groźnie. Na szczęście do opinii publicznej dotarła przynajmniej część wiedzy o tym, kto jest winny powstawania smogu. Nie zmienia to jednak rozmiarów wojny o elektromobilność, która raczej powiększy problemy ze smogiemodpadami do rozmiarów katastrofy.

Proceder przedstawiania niepotwierdzonych hipotez jako pewników jest szczególnie skuteczny w stosunku do ludzi spoza poszczególnych dziedzin nauki, bo samo ubranie bajki w różne uczone akcesoria uprawdopodobnia ją, i co najważniejsze, czyni dość straszną, by na wszelki wypadek podjąć decyzję o ucieczce. Gdy oberwiemy po łbie animacjami komputerowymi, przestajemy się zastanawiać i wypadają nam z ręki wszelkie argumenty. Nawet jeśli mamy wielki komputer, nie mamy programu, nie jesteśmy w stanie zweryfikować obliczeń. Nawet jeśli w głowie pozostają jakieś wątpliwości, nikt nas nie wysłucha, bo otacza nas tłum ciężko przestraszonych. Niestety, kłamstwo wymieszane z prawdą jest najskuteczniejsze.

Ten świecki obyczaj narodził się gdzieś za mojego życia i to bynajmniej nie tak dawno. Dobrze pamiętam, ba, mogę pokazać dowody w postacie książek drukowanych jeszcze w początkach lat 90., jak ostrożnie wypowiadali się uczeni. To zostało potwierdzone eksperymentalnie, tamto dobrze zgadza się obliczeniami, więc BYĆ MOŻE jest prawdą. A owo jest atrakcyjną hipotezą, ale na dzień dzisiejszy nieweryfikowalną. Ten obraz nauki, która coś tam wie, lecz poszukuje, bo o wiele więcej nie wie – wyparował. A owszem, jest atrapa owej poszukującej nauki. Wygląda ona tak, że owszem, tu i ówdzie mamy cokolwiek do poprawienia. Lecz poza tymi szczegółami WIEMY WSZYSTKO. Znamy NAJWAŻNIEJSZĄ ZASADĘ. A jak ktoś nie wierzy, to w pysk.

To zupełnie inna sprawa, jak do tego doszło, ale po przede wszystkim trzeba to dostrzec, że w nauce (moim zdaniem nie tylko w popularyzacji) coś się stało z tym, co jest najważniejsze, co napędza postęp w rozumieniu świata: sceptycyzmem. Czyli nieustannym sprawdzaniem, niedowierzaniem, traktowaniem sensacji z dystansem, szukaniem dziur w całym.

Dziury znajdują się same, ale mamy już silny trend do zaklejania ich tapetą właśnie z symulacji komputerowych, z okrągłych słówek, takoż z obśmiewania sceptyków – jakże często używanego zamiast argumentów. Albo wręcz wyzywania niedowiarków od ostatnich. Coś się zrobiło z naukowymi procedurami. Wolno naciągać, koloryzować, wolno fantazjować. Tymczasem dawno temu, sądzę, że jakieś trzydzieści, czterdzieści lat wstecz, pracownik naukowy trzymał język za zębami. Jak w dowcipie o dyplomacie: długo myślał, nim nic nie powiedział. A dziś jeden uczony bez krępacji napuszcza pismaków na drugiego. Lecz, co ma największe skutki, bez skrępowania baje, używając specjalistycznej terminologii.

Wystarczy wejść na chwilę do internetu i już jesteśmy zawalani katastroficznymi informacjami. Peak Oil – na łamach Fahrenheita mieliśmy przyjemność dawać odpór wizji rodem z filmu „Mad Max”. W czym był tam haczyk? Gdzie zgubiono anegdotyczne nity? Wzięto pod uwagę, jak to się ładnie biznesowo pisze, „zinwentaryzowane” złoża ropy naftowej. Te dobrze obmierzone, co do których była pewność, że przy cenie ropy mieszczącej się w pewnych widełkach przyniosą dochody przy założeniu określonej technologii eksploatacji. Tymczasem cena ropy wyszła ze wszelkich rozsądnych granic, okazało się, że istnieją nie tylko konwencjonalne technologie, i znaleźliśmy się w sytuacji, że ropy jest za wiele.

Są modele przewidujące zanik skuteczności antybiotyków, katastrofę spowodowaną plastikiem. „Mamy w straszeniu długie tradycje. W 1894 r. autor jednego z artykułów opublikowanych w londyńskim dzienniku „Times” prognozował, że za pięćdziesiąt lat każda większa ulica w stolicy Wielkiej Brytanii zostanie przykryta trzema metrami końskiego łajna. W Nowym Jorku – przewidywano – nawóz miał sięgać drugiego piętra domów na Manhattanie” (za portalem nauka.wiara.pl) Nie, wówczas nie było jeszcze komputerów, lecz metoda postawienia prognozy była taka sama: zbudowano matematyczny model przyrostu liczby ludności, przemnożono liczbę potrzebnych koni przez objętość średniej kupy – i wyszło. Ten przypadek był powtarzany przez dziesiątki lat jako ostrzeżenie przez katastroficznymi rachunkami.

W wieku XXI liczba takich prognoz wzrosła nam lawinowo. Dziura ozonowa, superwulkan pod parkiem Yellowstone, superwulkan pod wyspą Santorini (Santoryn), uskok San Andreas, co chwilę odkrywane nowe planetoidy, które już-już, rozwalą Ziemię w drobny mak, aleksandretty obrożne, czyli zielone papugi, dokonujące inwazji na Polskę. Tak, to wszystko prawda… w zasadzie. Tak, bakteria New Delhi faktycznie jest śmiertelnie groźna, tyle że groźniejsze są papierosy i wóda, których ofiary śmiertelne idą w tysiące, a tu jak na razie nie znalazłem doniesień o zgonach. Tak, to PRAWIE prawda, jedynie ktoś nieco przesadził.

Niestety, jeśli bajkę opatrzymy jedynie wypisanym drobnym drukiem ostrzeżeniem, że to bajka, a opowiemy ją tak, by zdawała się prawdą, stanie się ona kłamstwem. Zaś nauka, która kłamie, stanie się szybko bezwartościowa. Tak, to prawda, że jak alchemicy potrafili przez całe stulecia zwodzić cesarzy i królów, to tym bardziej uda się to współczesnym, wykształconym na dobrych uczelniach oszustom. Tyle że żadnego złota nie znajdą. Houston, mamy problem.

Adam Cebula




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Adam Cebula „W gruncie rzeczy wróżba”
Felietony Adam Cebula - 19 kwietnia 2016

Komputer twoim oknem na świat we wszelkich jego aspektach, czyli Adam Cebula przetrząsa zakamarki…

Adam Cebula „Na początek pewna nudna przypowieść techniczna”
Felietony Adam Cebula - 15 czerwca 2016

Wbrew pozorom wcale nie chodzi o akumulatorki. Ani o bateryjki. Oto Adam Cebula i jego poszukiwanie…

Adam Cebula „Milczenie jest złotem, czyli o mechanice Newtona”
Para-Nauka Adam Cebula - 24 listopada 2015

Nieboszczyk Newton sformułował trzy fajne zasady… oczywiście zanim został nieboszczykiem. W mitycznych czasach,…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit