Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Juliusz „Q” Mróz „Space Movies. Ewolucja gatunku kinowego”

Felietony Juliusz "Q" Mróz - 16 kwietnia 2021

Tytułowe „kino kosmiczne” jest gatunkiem o tyle specyficznym, że nie sposób analizować go w oderwaniu od realnych planów kolonizacji Kosmosu (i tychże planów realizacji).

Historia w/w gatunku zaczyna się w roku 1902 wraz z czarno-białym filmem „Le Voyage dans la Lune” Georges’a Meliesa, luźno inspirowanym powieściami „Z Ziemi na Księżyc” i „Wokół Księżyca” J. Verne’a. Po nim nadeszły brytyjski „The First Men in the Moon” (1919 r., powstały dla odmiany na kanwie powieści H.G. Wellsa pod tym samym tytułem) i niemiecka „Frau im Mond” (1929 r.) w reżyserii samego Fritza Langa (bardziej znanego jako twórca „Metropolis”).
Co da się powiedzieć o tych wczesnych filmach? Po pierwsze, że były – i przecierały szlaki. Po drugie, można dodać kilka ciekawostek. Choćby to, że z filmu Meliesa do historii przeszło zabawne animowane ujęcie pokazujące kosmiczny pocisk, którym podróżowali bohaterowie, tkwiący w oku księżycowej „gęby” (które zresztą dobrze pokazuje, z jakim rodzajem „poważnej fantastyki naukowej” mieliśmy tu do czynienia). Natomiast nieznośnie melodramatyczny film Langa może się pochwalić Hermannem Oberthem, pionierem badań astronautycznych, który wystąpił w roli konsultanta naukowego. Warto też zauważyć, że twórcy filmu zwrócili uwagę na to, że badania naukowe nie obejdą się bez otoczki marketingowej (te słynne pląsające dziewczęta w scenie startu rakiety).

Równolegle w ZSRR została zrealizowana „Aelita” (1924 r.). To pierwszy przykład ambitniejszego kina kosmicznego, bo powstała jako ekranizacja powieści Aleksego Tołstoja. Mimo fabuły łączącej ograny schemat marsjańskiej księżniczki zakochanej w dzielnym przybyszu z Ziemi z propagandowym obrazem zwycięskiej (marsjańskiej) rewolucji socjalistycznej – powstało dzieło zaskakująco dojrzałe, będące, choćby z racji wysmakowanej estetyki, chyba jedynym przedstawicielem wczesnego „kina kosmicznego” do dziś zyskującym wielbicieli.

Lata 30. przyniosły zapomniany na dziesięciolecia z przyczyn cenzury radziecki „Космический рейс” (1936 r.), film powstały przy współudziale K. Ciołkowskiego, śmiało zakładający, że pierwszy załogowy lot kosmiczny odbędzie się za 10 lat. Amerykanie tymczasem karmili się inspirowanymi komiksami serialowymi przygodami Flasha Gordona (1936 r.) i Bucka Rogersa (1939 r.). Kto oglądał serial poświęcony pierwszemu, emitowany obecnie przez Sci-Fi Channel, ten wie, czego się spodziewać. Pewne rzeczy pozostają takie same przez dziesięciolecia, co niekonieczne jest powodem do radości.

Lata 40. można zaliczyć do lat chudych (nic dziwnego, wojna przyniosła znaczący spadek optymizmu i bardziej przyziemne, realne, kłopoty), jako że powstał wtedy wyłącznie – równie mądry, co niedawno wymienione – serial „King of the Rocket Men” (1949-1953 r.), ciągnący się (jak widać) aż do lat 50. Co ciekawe, jeden z jego głównych bohaterów, Commando Cody, doczekał się całkiem niedawno swoistego hołdu w Nowej Trylogii SW George’a Lucasa.

W latach 50. wraz z krystalizowaniem się pierwszych realnych planów tego, co nazywano wtedy szumnie podbojem kosmosu, nastąpił wysyp filmów prezentujących poważniejsze podejście do tematu. Da się tu wymienić „Destination Moon” (1950 r.) według scenariusza R.A. Heinleina w reżyserii (znanego głownie jako ekranizator „Wehikułu czasu” Wellsa) George’a Pala i pochodzący z tego samego roku „Rocketship X-M” Kurta Neumanna (późniejszego twórcy oryginalnej „Muchy”), a także pięć lat młodszy „Conquest of Space” (także Pala). Filmy te nie należą do szczególnych arcydzieł kina, jednak nakręcone były ze sporym pietyzmem naukowo-technicznym, ambicją ich twórców było wiarygodne ukazanie nadchodzących sukcesów astronautyki, fabuły stanowiły tu pretekst. Także będący następcą Flashów Gordonów i Bucków Rogersów serial „Captain Video and His Video Rangers”, mimo swego jawnie pulpowego charakteru, z czasem stał się znacznie wiarygodniejszy naukowo od poprzedników (sporą zasługę mieli tu zatrudniani w roli scenarzystów późniejsi klasycy SF – Arthur C. Clarke, Damon Knight, James Blish, Jack Vance, Isaac Asimov, Cyril M. Kornbluth, Walter M. Miller, Jr. i Robert Sheckley).

„Kosmiczne” filmy z lat 50. można wymieniać i wymieniać, jednak chyba najistotniejszym z nich jest – co ciekawe, znacznie bardziej umowna w warstwie technologicznej – „Zakazana planeta” („Forbidden Planet”, 1956 r.) Freda McLeoda Wilcoxa, przenosząca fabułę szekspirowskiej „Burzy” i wątki freudowskiego straszenia mrokami podświadomości na odległą planetę. Film ów, jeden z pierwszych przykładów ambitnej fantastyki filmowej, nie tylko stanowił punkt zwrotny w dziejach gatunku, ale stał się też jedną z głównych inspiracji dla powstania oryginalnego serialu „Star Trek”.

Po „Zakazanej planecie” przyszły kolejne – zabawne zresztą, jako że wschodnioeuropejskie, więc mające raczej mizerne szanse na międzynarodową sławę – ambitniejsze filmy SF: polsko-niemiecka „Milcząca gwiazda” („Der schweigende Stern”, 1959 r.) Kurta Maetziga oraz (tu wkraczamy już w lata 60.) oraz czechosłowacki „Ikarie XB-1” (1963 r.) Jindřicha Poláka. Oba inspirowane wczesnymi dziełami Stanisława Lema (odpowiednio „Astronautami” i „Obłokiem Magellana”, przy czym Czesi się do tej doskonale widocznej inspiracji nie przyznali). Mimo tej próby dokonania plagiatu to właśnie drugi z w/w filmów był ciekawszy. „Ikarie XB-1”, idąc za lemowskim oryginałem, przedstawia psychiczny koszt długotrwałego odosobnienia kosmicznych podróżników oraz może pochwalić się realistycznymi scenami nieważkości (niektóre plotki mówią o kręceniu ich na pokładzie samolotu lecącego tak, by symulować nieważkość, co byłoby podwójnie prekursorskie); w każdym razie mamy tu najprawdopodobniej do czynienia z najambitniejszym filmem SF do czasu „Odysei kosmicznej 2001”. Kłopot jest tylko jeden: każdy, kto zwijał się ze śmiechu, słysząc Dartha Vadera mówiącego „Luku, já sem tvůj otec”, czy księżniczkę Leię i Hana Solo przerzucających się miłosnymi wyznaniami w języku naszych południowych sąsiadów (Miluju tě. Já vím.), nie zdoła też napawać się dramatyczną fabułą filmu Poláka.

Lata 60. przyniosły dwa megaprzeboje ekranowej fantastyki: serial „Star Trek” (znany później jako ST TOS, 1966-69 r.) Gene’a Roddenberry’ego oraz film „2001: A Space Odyssey” („Odyseja kosmiczna 2001”, 1968 r) Stanleya Kubicka ze scenariuszem Arthura C. Clarke’a. O pechu „Star Treka”, który z chwili na chwilę z dzieła prekursorskiego stał się serialem dość archaicznym, mówiłem szerzej na ubiegłorocznej TrekSferze, tym razem więc skupię swą uwagę na „Odysei…”, której powstaniu zawdzięczał tegoż pecha. Megaprodukcja Kubicka (bardziej szczegółowo o jej powstaniu traktuje artykuł w „Esensji”) powstała przy współudziale sporej liczby inżynierów NASA (miasteczko filmowe przez nich zamieszkiwane nazywano żartobliwie „brytyjskim oddziałem NASA”), którzy dbali o realizm wszystkiego, co zobaczyliśmy na ekranie (z perspektywy czasu nienajlepiej wygląda tylko kosmiczny spacer Bowmana, zataczającego się w nieważkości jakby był pijany). Nic więc dziwnego, że efekt ich pracy, czyli najlepiej zrealizowany film kosmiczny do czasu „Apollo 13”, wyznaczył obowiązujące do dziś kanony gatunku. Wystarczy zresztą porównać „Odyseję…” z powstałą w tym samym roku, lecz we wcześniejszej stylistyce, „Planetą małp” Franklina J. Schaeffera, by zobaczyć, jak wielki przełom się dokonał. Pierwsza „Odyseja kosmiczna” to oczywiście nie tylko technorealizm, ale i najbardziej istotne pytania cywilizacyjno-filozoficzne, dlatego też odtąd fantastyka kosmiczna uważała za swój obowiązek filozofować… mniej lub bardziej udolnie.

Lata 70. podążały w kierunku wyznaczonym przez arcydzieło Kubicka oraz – oczywiście – telewizyjną relację z lądowania Apollo 11 na Księżycu (1969 r.). W 1971 r. otrzymaliśmy film „The Andromeda Strain” Roberta Wise’a, będący ekranizacją powieści Michaela Crichtona. Co prawda cała jego fabuła rozgrywa się na Ziemi (a spora jej część nawet pod Ziemi powierzchnią), ale ma bezpośredni związek z badaniami kosmicznymi. Podziemny kompleks badawczy i stroje pracujących w nim naukowców utrzymane są w sterylnej estetyce „Odysei…”. Rok późniejszy „Solaris” Andrieja Tarkowskiego, nazywany niebezpodstawnie radziecką odpowiedzią na „Odyseję kosmiczną”, kameralny dramat psychologiczny stanowiący ekranizację jednej z najsłynniejszych powieści Lema, rozgrywający się w scenografii bazy zaprojektowanej przez radzieckich inżynierów kosmicznych, film bezsprzecznie wybitny, choć nudniejszy jeszcze od „Odysei…” i zawierający sprzeczne z wymową literackiego oryginału zakończenie (Lem, jak wiadomo, nawymyślał z tej okazji Tarkowskiemu od duraków), stanowił oryginalny przykład kina kosmicznego, w którym kosmosu praktycznie nie było (zgodnie z maksymą twórczą Tarkowskiego, że należy przemawiać do widza za pomocą tego, co mu znane), jednak i tu otrzymaliśmy świetną (acz nie bezbłędną, płomienie świec unoszących się w 0 g powinny być idealnie kuliste) scenę nieważkości. SF doczekała się kolejnego arcydzieła.

Ten sam rok przyniosł „Silent Running” („Niemy wyścig”) w reżyserii Douglasa Trumbulla (który pracował przy „Odysei…” i ”Andromedzie…” jako specjalista od efektów specjalnych). To opowieść o kosmonaucie opiekującym się stacją kosmiczną stanowiącą swoiste zaplecze ekologiczne dla Ziemi (prowadzone są tam badania nad odtworzeniem ziemskiej biosfery po wojnie atomowej), który buntuje się przeciw mocodawcom chcącym przerwać jego pracę. Dwa lata później, w roku 1974, na ekrany weszła „Dark Star” („Ciemna gwiazda”), krzyżówka kosmicznego thrillera i czarnej komedii nakręcona wg scenariusza Dana O’Bannona – który niedługo zabłyśnie „Obcym” – i będąca reżyserskim debiutem Johna Carpentera. Istotną częścią fabuły „Ciemnej gwiazdy” – swoistego „antystartreka”, bo przygód najgorszych z najgorszych, stanowiących forpocztę brutalnej ziemskiej ekspansji były wewnętrzne dylematy wyposażonej w sztuczną inteligencję bomby atomowej. Tak oto rozpoczęło się przełamywanie ledwie ukształtowanych schematów. Dopełniły go: bazujące na mitologii UFO „Close Encounters of the Third Kind” („Bliskie spotkania III stopnia”, 1977) S. Spielberga, w których – choć w równie podniosłym co w „Odysei…” stylu – to kosmos przybywa na Ziemię do zwykłych ludzi; pochodzące z tego samego roku „Star Wars” („Gwiezdne wojny”) George’a Lucasa, brawurowa kosmiczna baśń zrywająca z konwencją kosmicznego realizmu i wracająca z wdziękiem do poetyki space oper lat 30., w czym niektórzy widzieli początek zmierzchu kina kosmicznego (i tu jednak były ukłony w kierunku arcydzieła Kubricka – gwiezdne niszczyciele sunęły przez próżnię z wdziękiem godnym Discovery One, młody Luke Skywalker marzył o karierze kosmonauty, bawiąc się modelem promu kosmicznego) oraz „Capricorn One” („Koziorożec 1”) Petera Hyamsa, w którym pionierska wyprawa na Marsa okazywała się sprytną (i zbrodniczą) mistyfikacją mającą na celu ratowanie budżetu NASA. Równolegle jednak powstały serial „Space: 1999” („Kosmos 1999” 1975-77 r.), przepiękny scenograficznie, „nieco” gorszy scenariuszowo, stanowiący tyleż próbę komercyjnego zdyskontowania sukcesu „Odysei kosmicznej” i „Star Treka”, co ambitny projekt stworzenia swoistej kosmicznej mitologii (projekt nie do końca udany, tym niemniej kultowy) oraz „Test pilota Pirxa” (1978 r.), ratujące się lemowskim scenariuszem „dziecko” Marka Pietraka, nazywane żartem polską odpowiedzią na ST TOS, bowiem było równie siermiężne technicznie, co pierwszy ze „Star Treków”… które jednak z perspektywy czasu coraz mniej wygląda jak filmowy potworek, a coraz bardziej jak godnie starzejący się klasyk. Tym niemniej jednak, mimo że czasy się zmieniały, pojawiło się kolejne arcydzieło fantastyki kosmicznej potraktowanej serio. Był to „Alien” (vel „Obcy – ósmy pasażer Nostromo”, ach te polskie tytuły, 1979 r.) Ridleya Scotta, krzyżówka SF z horrorem (nawiązująca nieco do „Dragon’s Domain” jednego z najlepszych odcinków „Kosmosu…”). Film, owszem, zrywający ze sterylną estetyką „Odysei…” (podobnie jak u Lucasa mieliśmy tu do czynienia z tzw. used future, a więc podniszczonymi i przybrudzonymi urządzeniami i wnętrzami) i heroizmem (to tu po raz pierwszy widzimy kosmonautów kłócących się o wysokość pensji), a mimo to, lub właśnie dlatego, stanowiący kolejny kamień milowy ekranowej SF. Równolegle do „Obcego” powstał też film znacznie silniej podążający śladami Kubrickowego arcydzieła i jednocześnie podejmujący z nim polemikę w warstwie ideowej (w swym ujęciu tematu wyższości rozumu biologicznego nad maszynowym prekursorski wobec idei pozaobliczalności R. Penrose’a) – „Star Trek – The Motion Picture” w reżyserii zasłużonego klasyka filmowej SF, R. Wise’a, kontynuujący losy bohaterów znanego serialu. Tak jak „Odyseja…” była pierwszym dobrze wyglądającym filmem SF, tak „TMP”, jak go w skrócie nazywano, był pierwszym dobrze wyglądającym „Trekiem”, wiarygodnym wizualnie i świadomie nakręconym w stylistycznej opozycji do przygodowego stylu Lucasa, czego nie da się powiedzieć o kolejnych „Star Trekach”. Dekadę zamknął „kosmiczny” odcinek przygód Jamesa Bonda – niezbyt mądry, ale efektowny „Moonraker”, prezentujący szerszej widowni wahadłowce Space Shuttle.

Lata 80. przyniosły odwrót kina kosmicznego, wypartego przez spaceoperowe kontynuacje i naśladownictwa „Gwiezdnych wojen”, tym niemniej parę nakręconych wtedy filmów zasługuje na uwagę. Są to: kosmiczny thriller „Saturn 3” (1980 r.) Stanleya Donena – film interesujący, lecz bardzo szybko postarzały, w przeciwieństwie do „Obcego…”, którym był inspirowany. Także „Outland” („Odległy ląd”, 1981 r.) Petera Hyamsa, czyli brawurowy kosmiczny western z Seanem Connerym w roli bezkompromisowego szeryfa zwalczającego bezprawie w górniczym osiedlu na Io, księżycu Jowisza (mówiąc o nim, wypadnie zwrócić uwagę na nawiązania do „Obcego..”, choćby wątek demonicznej korporacji wydobywczej). Oraz „The Right Stuff” („Pierwszy krok w kosmos” – no comments, 1983 r.) Philipa Kauffmana, fabularyzowana opowieść o losach pierwszych amerykańskich astronautów, uczestników programu Merkury. Można też wymienić „2010” (1984 r.) – bardzo przyzwoity, wiarygodny naukowo film (również Hyamsa), którego jedyną wadą jest to, że jako kontynuacja „2001…” tak czy owak musiał blado wypaść na tle wielkiej poprzedniczki. Nie sposób w tym wyliczaniu pominąć „Aliens” („Obcy – decydujące starcie”, polscy tłumacze jak zwykle niezawodni, 1986 r.) Jamesa Camerona, który postawił na hemingwayowsko-heinleinowską heroiczną rozwałkę tam, gdzie Scott wolał kameralny horror (jest to jeden z nielicznych sequeli często uważanych za lepsze od oryginałów). Skoro o lepszych sequelach mowa, także „The Empire Strikes Back” („Imperium kontratakuje”, 1980 r.) choć baśniowe, zawierało piękne sceny kosmiczne. Na szklanym ekranie królował natomiast „Star Trek – The Next Generation” („Star Trek: Następne pokolenie” – 1987-94 r.) ostatni, największy sukces Roddenberry’ego, który zasłynął nie tylko wyrazistymi postaciami kapitana Picarda i Daty, lecz również mostkiem kapitańskim uznanym przez US Navy za wzór funkcjonalności. Schyłek lat 80. przyniósł także film, który co prawda nie rozgrywał się w przestrzeni kosmicznej, lecz zasługuje na odnotowanie, albowiem był kręcony jako odpowiednik „Odysei kosmicznej” wśród filmów podwodnych. Ambitne zamierzenia reżysera (ponownie J. Camerona) może nie do końca wypaliły, tym niemniej „The Abyss” („Otchłań” vel „Głębia”, 1989 r.) pod względem technicznego pietyzmu realizacji może w istocie równać się z wielką poprzedniczką, zaś fabularnie stanowi całkiem sympatyczną opowiastkę o kontakcie z pozaziemską, a może (wolę nawet taką wersję) ziemską, lecz starszą od naszej, podwodną cywilizacją.

Lata 90. – co wynikało z niepowodzeń w badaniach kosmicznych – były dla „kina kosmicznego” latami chudymi, jednak i one przyniosły jedno arcydzieło i kilka znaczących pozycji. Arcydzieło to „Apollo 13” (1995 r.) Rona Howarda, czyli niemal paradokumentalna ekranizacja losów pechowej załogi tytułowego statku, która nie zdołała dotrzeć na Księżyc. Film nakręcony z rozmachem przywodzącym na myśl tylko dzieło Kubicka i jeszcze bardziej od niego realistyczny (nieważkość symulowano wspominanym „samolotowym” sposobem, tym niemniej, jak na złość, jedyny „burak” w filmie stanowi unosząca się, mimo braku grawitacji, para pochodząca z oddechu astronautów). Pozostałe istotne tytuły to „Space: Above and Beyond” („Gwiezdna eskadra” 1995-96 r.) szybko zakończony, jednak uznany wtedy za najwybitniejszy przykład telewizyjnej SF, serial podążający heinleinowsko-cameronowskim szlakiem, „The Cape” („Przylądek Canaveral”, 1996-97 r.), nieco „mydlany”, ale niegłupi, powstały za pieniadze NASA serial z życia amerykańskich astronautów zawierający też delikatne wątki SF. „Contact” („Kontakt”, 1997 r.), nakręcona przez Roberta Zemeckisa ekranizacja powieści Carla Sagana pod tym samym tytułem, stanowiąca – tak jak książkowy (słusznie zjechany, m.in. przez Lema, za hurraoptymizm) oryginał – swoistą reklamówkę programu SETI, którego Sagan był jednym z „ojców”. „Gattaca” (również 1997 r.), choć jej akcja rozgrywa się na Ziemi przyszłości, za motyw przewodni ma popychającą głównego bohatera do ryzykownych działań chęć uczestnictwa w locie między gwiazdy. Rok później powstała sfinansowana przez NASA potworność pod tytułem „Armagedon”, o której Marek Oramus powiedział, że pokazuje, jak z całą pewnością nie będzie wyglądać ratowanie Ziemi przed asteroidowym zagrożeniem.

Rok 2000 przyniósł kilka nieudanych filmów kosmicznych – „Mission to Mars” („Misja na Marsa”), „Red Planet” („Czerwona planeta”), „Space Cowboys” („Kosmiczni kowboje” – mimo wszystko chyba najlepszy z nich), „Supernowa”. Najsłabszej z nich „Misji…” nie pomogło ani wsparcie NASA, ani pieniądze Disneya, ani technologiczny pietyzm, ani nazwisko reżysera… i tak nie dało się tego oglądać, nie tylko za sprawą rażących naukowych błędów. Rok 2002 to remake „Solaris” S. Soderbergha i J. Camerona, próba nawet ambitna, lecz niekoniecznie udana. Z kolei w 2007 r. swoją premierę miało „Sunshine” („W stronę Słońca”) Danny’ego Boyle’a, rzecz dość interesująca psychologicznie, lecz niemożebnie głupia w warstwie naukowej. W telewizji coś się ruszyło w 2004 r. wraz z premierą nowej wersji serialu „Battlestar Galactica” – może więcej było tam psychologii i „mydła” à la „LOST” niż klasycznej kosmicznej fantastyki, jednak serial ten miał genialny, śmiem powiedzieć pirxowaty, klimat związany z miejscem akcji sporej części sezonów, czyli tytułowym statkiem kosmicznym. W tym samym roku można było zresztą zobaczyć paradokumentalny serial BBC „Space Odyssey: Voyage to the Planets”, niemający – poza realizmem – nic wspólnego z filmową „Odyseją…” (choć, co ciekawe, mający częstą wadę powieści Clarke’a, czyli brak fabularnego „mięsa” przy fascynującej warstwie naukowej). Na dużych ekranach natomiast nadal panowała posucha. Konwencja odżyła dopiero w roku 2009 wraz z wejściem na ekrany takich filmów jak „Avatar” Camerona (efektowna kosmiczna bajka zawierająca jednak ładne sceny nieważkości i ukazująca realistyczny podświetlny statek kosmiczny), brytyjski „Moon” Duncana Jonesa (rozgrywająca się w bazie księżycowej dobra, acz nie perfekcyjna kameralna psychologiczna opowieść z nieco dickowskim twistem, ładnie nawiązująca do konwencji space movies lat 70.), niemądre, lecz klimatyczne „Pandorum” Christiana Alverta (usiłujące nawiązywać do „Non stop” Aldissa) czy nawet najnowszy „Star Trek” J.J. Abramsa, niemożebnie głupi, lecz ładnie rozgrywający heinleinowski wątek space cadeta.

A właśnie, ktoś może zapytać, czemu tak mało wspominałem o filmach i serialach z cyklu „Star Trek”? Z tego samego powodu, dla którego mówiłem mało o wszelkich innych space operach, nawet tak efektownych jak „The Fifth Element” („Piąty Element”, 1997 r.) czy dalsze części „Gwiezdnych wojen”, tzn. dlatego, że tematem niniejszej prelekcji jest poważne kino kosmiczne, a nie baśnie używające międzygwiezdnej scenerii w roli – w sumie dość nieistotnego – tła dla awanturniczych historii pasujących w zasadzie do dowolnej epoki. Tym niemniej i w kinowych „Star Trekach” znajdą się wątki godne uznania za dobre kino kosmiczne. Pierwszy to bitwa w mgławicy Mutara („Star Trek II: The Wrath of Khan”, 1982 r.), w której tytułowy Khan przegrywa walkę z wyszkolonym w kosmonautycznym fachu kapitanem Kirkiem, bo zapomina, że w przestrzeni kosmicznej należy myśleć w sposób trójwymiarowy (koncept godny lemowskiego „Testu”). Drugi – scena z filmu „Star Trek: First Contact” (1996 r.) w której widok „zawieszonych głową w dół” Picarda, Worfa i porucznika Hawka przypomina nam, że w przestrzeni kosmicznej kierunek „dół” jest rzeczą względną.

Juliusz „Q” Mróz

Powyższy artykuł stanowi rozwinięcie tekstu prelekcji wygłoszonej w ramach Avangardy VI/TrekSfery 2010, i pierwotnie opublikowany został w specjalnym numerze startrekowego e-zinu „Pathfinder”

 




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Urodziny Warwicka Davisa
Filmy i seriale Fahrenheit Crew - 3 lutego 2022

3 lutego 1970 roku przyszedł na świat Warwick Davis – angielski aktor,…

„Star Trek: Resurgence”
Gry komputerowe A.Mason - 27 kwietnia 2023

Na 23 maja zapowiedziano premierę gry „Star Trek: Resurgence”. Star Trek: Resurgence…

Zapowiedź „Aliens: Dark Descent”
Gry komputerowe Q - 23 marca 2023

Tindalos Interactive, 20th Century Games i Focus Entertainment wypuściły zwiastun gry „Aliens:…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit