Mapa Ukrainy
ISSN: 2658-2740

Juliusz „Q” Mróz „Star Trek – geneza i inspiracje”

Felietony Juliusz "Q" Mróz - 5 października 2020

Serial „Star Trek” jest z pewnością jednym z ciekawszych zjawisk w kulturze (nie tylko masowej, nie tylko amerykańskiej, i nie tylko SF), jednak zjawisko tego kalibru nie jest zawieszone w próżni. Nie wzięło się znikąd i nie przeszło bez śladu.

Zacznijmy zatem od tego, skąd wziął się „Star Trek” i w jakim klimacie się rodził. Cóż, wziął się przede wszystkim z głowy człowieka, który nazywał się Gene Roddenberry (ale to chyba wiemy wszyscy) – pytanie: dlaczego się w niej narodził, i to właśnie w takim, a nie innym, kształcie? By na to sobie odpowiedzieć, musimy najpierw przypomnieć sobie nastrój, jaki panował w tamtych latach. Nastrój wyścigu kosmicznego, marzeń o rychłej kolonizacji Układu Słonecznego i kolejnych obszarów naszej Galaktyki. Nastrój wiary w postęp naukowo-techniczny, którego jednym z przejawów była popularność futurologii – dziedziny pretendującej do miana naukowego sposobu przewidywania różnych aspektów przyszłości. (Warto tu odnotować, że Roddenberry pokładał w prognozach futurologów spore zaufanie, i regularnie konsultował z nimi rozmaite aspekty swojego serialu i przedstawionego w nim świata.) Z drugiej strony był to jednak w USA czas wciąż żywego rasizmu, kontrkulturowej rewolty lat 60. i początków wojny w Wietnamie (co też znalazło odzwierciedlenie w fabułach poszczególnych odcinków).

Teraz zobaczmy, jakie nastroje panowały w SF, do której rodzący się „Star Trek” gatunkowo przynależał. Otóż w literackiej SF widoczne było odejście od problematyki stricte naukowej (czy raczej naukawej, z powodu mizernej wiedzy fachowej sporej części autorów) ku tematyce społecznej, od outer do inner space. I to także widać w „Treku” – mimo kosmicznego tła, mimo względnie realistycznego (do tego właśnie przydali się futurolodzy) wyglądu (i funkcjonowania) statku kosmicznego Enterprise, tematem większości odcinków „ST” są właśnie kwestie społeczne.

Wróćmy jednak do SF. Fantastyka ekranowa od swych początków wlecze się tematycznie i artystycznie parę kroków za fantastyką literacką. Jest tak i obecnie, jednak jeszcze bardziej było to widoczne w latach 50. i wczesnych latach 60., gdy rozkwitowi fantastyki literackiej towarzyszyły odstręczające formalnie oraz treściowo kinowe i telewizyjne opowiastki o kosmicznych księżniczkach i potworach, najazdach UFO, międzyplanetarnych awanturnikach i szalonych naukowcach. Ekranowa Sci-Fi nie dość, że pozostała umysłowo na poziomie opowiastek z pulpowych pisemek, jakie wydawał H. Gernsback w latach 20. i 30., to jeszcze cierpiała na ubóstwo technicznych możliwości. To znów tłumaczy, dlaczego TOS (pierwszy serial „Star Trek” zwany później „The Original Series”) zawiera elementy rażącego współczesnego widza kiczu, a jednocześnie, iż mimo tych niedoskonałości był pozycją na owe czasy ambitną i przełomową wpisującą się w nurt takich filmów jak „Zakazana planeta” F. MacLeoda Wilcoxa czy (inspirowane twórczością S. Lema) „Milcząca gwiazda” i „Ikaria XB-1”.

Tu warto dodać, że Roddenberry wśród swoich bezpośrednich inspiracji wymienia (nieznaną w Polsce) powieść „Space Cadet” Roberta A. Heinleina, klasyka gatunku i wspomnianą „Zakazaną planetę”, doszukać się też można b. licznych podobieństw jego dzieła do „Misji międzyplanetarnej” A.E. Van Vogta.

Reasumując: „ST” narodził się w klimacie fascynacji możliwościami postępu naukowo-technicznego, perspektywami kosmonautyki, i wpisywał w najambitniejszy nurt ówczesnej SF. Zatrzymajmy się jednak na chwilę przy jego trzech bezpośrednich inspiracjach.

„Space Cadet” opowiada o przygodach młodego chłopaka stawiającego pierwsze kroki w służbie w kosmicznej flocie, która pełni funkcję najważniejszej organizacji badawczej i utrzymuje porządek w zasiedlonym przez ludzkość kawałku Wszechświata. Organizacja owa przedstawiona jest jako instytucja o zmilitaryzowanej strukturze, jednak służą w niej ludzie o szerokiej naukowej wiedzy i głęboko humanistycznym nastawieniu – dokładnie te same cechy znajdziemy w Gwiezdnej Flocie ze „ST”. (Nawiasem mówiąc, we wszechświecie Heinleina koegzystują, i współpracują, dwie organizacje podobnego typu, ta druga jest znacznie bardziej militarystyczna z ducha i stanowi prototyp wszelkich – modnych, w SF, do dziś – oddziałów space marines. Rola Heinleina jako prekursora jest trudna do przeoczenia).

„Zakazana planeta” („Forbidden planet”) wpisuje się w nurt „obcoplanetarnych zagadek” – opowieści o wyprawach kosmicznych, których celem jest wyjaśnienie losów mniej szczęśliwych poprzedników, wiążące się z rozszyfrowaniem tajemnic obcej planety. Schemat ten rodził zarówno miałkie, w najlepszym wypadku mające walor rozrywki, opowiadanka, jak i dzieła na miarę „Solaris”. „Zakazana planeta” stoi gdzieś pośrodku, jednak stanowczo bliżej jej do tego drugiego bieguna. Strona techniczna – jak na lata 50. – robi duże wrażenie dążeniem do realizmu, zaś treść obraca się wokół niebłahych tematów takich jak: świadomość, a podświadomość; psychiczna i intelektualna gotowość cywilizacji do korzystania z narzędzi technicznych, które stworzyła (i związana z nią groźba samozagłady); odpowiedzialność uczonego za wyniki jego prac; i przesycona jest szekspirowskimi aluzjami. Podobną dbałość o realizm techniczny, ambitną tematykę podaną w kostiumie SF, i nawiązania do twórczości Shakespeare’a znajdziemy później w „ST”.

„Misja międzyplanetarna” to z kolei najsłynniejsza przygodowa space opera z lat tzw. Złotego Wieku amerykańskiej SF. Przedstawia ona misję badawczą gigantycznego (nadświetlnego, a jednocześnie wielopokoleniowego) statku kosmicznego, która to misja w praktyce (co bezlitośnie wyśmiał S. Lem) sprowadza się do walki z różnymi kosmicznymi potworami. (Powieść ta inspirowała „ST” jeśli chodzi o wizję samej wyprawy badawczej, natomiast jej schemat fabularny stanowił inspirację dla wszelkich „Alienów” – był nawet proces o plagiat – „Predatorów”, „Gatunków” itp.)

Ponadto – pojawiająca się gdzieś w połowie pierwszego sezonu „Treka” – Zjednoczona Federacja Planet nawiązuje do wizji literackich przedstawiających pokojowo zjednoczony Kosmos i współpracę miedzy różnymi cywilizacjami. Z wizji tych na najcieplejsze wspomnienie zasługuje chyba cykl „Szpital Kosmiczny” („Sector General”) J. White’a.

Wspomnieliśmy o pozytywach. Teraz, dla zachowania proporcji, wspomnijmy o tym, co wywarło na kształt „ST” wpływ negatywny. Po pierwsze: możliwości techniczne. To właśnie z ich przyczyny (skromne były) oglądamy ziemiopodobne, do znudzenia, planety, humanoidalnych (lub rzadziej: rażących nieporadnym wykonaniem) Obcych. Brak możliwości (i czasu ekranowego) na celebrowanie sen startów i lądowań zaowocował jednak (potrzeba, jak zawsze, matką wynalazków) powstaniem słynnego Transportera, który inspirował licznych naukowców do badań nad teleportacją.

Po drugie: wspomniane konwencje obowiązujące w ekranowej SF. W kinie SF owych lat miało być przygodowo, awanturniczo i kolorowo. To wymogowi sprostania gustom masowej widowni, która wychowała się na „Księżniczkach Marsa”, „Buckach Rogersach” i „Flashach Gordonach” zawdzięczamy tak wielką ilość elementów przygodowych (ze słynnymi mordobiciami) na czele w „ST”. To stąd pochodzą te wszystkie kosmiczne księżniczki (np. Elaan of Troyus), kowbojskie nawyki kapitana Kirka, niby-feudalny kicz wolkańskich ubiorów, wielkogłowi Obcy przeprowadzający odrażające eksperymenty na załodze, etc.

„Star Trek” stał więc (z konieczności) w rozkroku między ambitną, problemową SF, a schlebiającą niskim gustom czysto rozrywkową Sci-Fi i tak pozostało do dziś dnia.

Wspomnijmy tu jeden z najlepszych epizodów oryginalnej serii – „The Doomsday Machine” (ze scenariuszem Normana Spinrada, jednego z ciekawszych autorów amerykańskiej Nowej Fali SF). Odcinek oparty na pozornie banalnym schemacie – załoga kontra zagrożenie z Kosmosu. Zagrożeniem tym jest jednak potężne, bardzo stare (przypuszczalnie starsze od ludzkiej cywilizacji) urządzenie niszczące planety na swej drodze. Obecność tytułowej Maszyny pokazuje jak stary i ogromny jest Wszechświat, ile tajemnic kryje jego wielkość, i jego przeszłość, jak efemeryczna jest ludzkość na tym tle, i jak mało wie. Dodajmy do tego b. przyzwoitą warstwę psychologiczną (wieloznaczna, i po conradowsku tragiczna, postać komodora Deckera), aluzje do „Moby Dicka” i otrzymujemy to, co najlepsze w „Treku”.

Odcinki najgorsze (a imię ich legion, niestety) pomińmy milczeniem.

Serial stał się pewną (acz nie przesadną) sensacją. Wizja pokojowej koegzystencji ludzi różnych narodowości i ras wydawała się inspirująca w latach zimnej wojny i konfliktów rasowych (docenił ją sam Martin Luther King). Mr. Spock stał się jednym z kultowych bohaterów nerdowskiego fandomu SF (obok tytułowego nadczłowieka – slana z innej powieści Van Vogta i wychowanego przez Marsjan Mike’a z „Obcego w obcym kraju” Heinleina; wszyscy trzej pod pewnymi względami górują nad ludźmi, wszyscy są też piekielnie wyobcowani – oto, interesujący z psychologicznego punktu widzenia, ówczesnego fandomu portret własny), wzbudził też swą „maszynowością” i stoickim spokojem zainteresowanie żeńskiej części tegoż fandomu (podobny los spotkał równie bezemocjonalnego R. Daneela Olivaw – robota z „Pozytronowego detektywa” I. Asimova; czyżby kobiety wolały maszyny? ;-) ), jednak „Treka” dotknęła przewrotna złośliwość losu: nakręcona w czasie jego trwania „2001 – Odyseja kosmiczna” biła go pod względem realizmu, budżetu i głębi, powodując, że to co niedawno wydawało się nowatorskie i ambitne, zaledwie po dwu latach raziło anachronizmem. (Serial, w którym bohaterowie nosili kolorowe swetry i występowali na tle gipsowo-kartonowych dekoracji musiał przegrać z filmem pełnym bohaterów w realistycznych skafandrach i urządzeń zaprojektowanych przez inżynierów NASA.) To, oraz stale obniżający się poziom scenariuszy zdecydowało o zdjęciu „ST” z anteny.

Im dłużej jednak „Star Treka” nie było, tym lepiej był pamiętany. Lukę po nim – wobec rosnącego sentymentu fanów – starano się zapełnić książkowymi wersjami scenariuszy (ich autorem był nie byle kto, bo James Blish – autor istotnych dla historii SF „Kwestii sumienia” i cyklu „Miasta w Kosmosie”) , oryginalnymi powieściami osadzonymi w świecie „ST” (wśród ich autorów był m.in. Joe Haldeman, późniejszy autor klasycznej „Wiecznej wojny”), wreszcie animowanym serialem, w którym głosy podkładała oryginalna obsada. Serial ten, choć – z współczesnego punktu widzenia – razi techniczną nieporadnością, a czas trwania jego odcinków (ok. 20 min.) wymusił sprowadzenie fabuły większości odcinków do schematu błyskawicznego znajdowania cudownych rozwiązań, miał swoje atuty. Otóż pewne rzeczy łatwiej jest narysować niż stworzyć konwencjonalnymi metodami. Dzięki temu otrzymaliśmy po raz pierwszy w „ST” niehumanoidalnych Obcych (choćby słynną „Kosmiczna Chmurę”, ale też zapożyczonych z „Pierścienia” L. Nivena Kzinti, czy służącego na mostku Arexa) i najbardziej „obce” statki kosmiczne innych cywilizacji (wielkie wrażenie robi ten z „Beyond the Fartest Star”). To TAS („The Animated Series”) przyniósł też pogłębienie psychologiczne kultowej postaci Spocka („Yesteryear”).

Wszystko to jednak były półśrodki. W końcu jednak naciski fanów (grupy coraz bardziej rosnącej w siłę, skoro w międzyczasie wymusiła nazwanie pierwszego zbudowanego wahadłowca mianem Enterprise) doprowadziły do rozpoczęcia prac nad drugą fazą serialu „Star Trek”. Jednak swój prawdziwy renesans „ST” zawdzięcza pojawieniu się konkurencji, jaką stały się (oczywiście) „Gwiezdne wojny” („Star Wars”) G. Lucasa.

Lucas, znany dotąd z raczej kameralnych i „artystowskich” niezależnych filmów (z SF – „THX 1148”), zapałał bowiem chęcią nakręcenia barwnego widowiska SF. Paramount odmówił mu prawa do wyreżyserowania „ST” (nieostatni to raz, gdy twórca odrzucony przez decydentów wytwórni przysporzy „Trekowi” groźnej konkurencji), nie zdołał też zekranizować – jak o tym marzył – „Flasha Gordona” (film ostatecznie nakręcił Brytyjczyk M. Hodges). Wkurzony Lucas stworzył własną opowieść czerpiącą z kolorowych, pulpowych, „kosmicznych bajek” ery Gernsbacka, lecz i późniejszej klasyki SF (z „Fundacją” Asimova na czele), i doprowadził do renesansu rozrywkowej space opery, tworząc też jednak (dzięki nasączeniu fabuły wątkami heroiczno-mitologicznymi i synkretycznym – z przewagą orientalnego – mistycyzmem) kolejną wielką legendę popkultury.

Finansowy sukces „Gwiezdnych wojen” spowodował, że Paramount przeprosił się z Roddenberrym i postanowił nakręcić pierwszą dużoekranową odsłonę „ST”. Film, zatytułowany po prostu „Star Trek – The Motion Picure” powstał według scenariusza Alana Deana Fostera (autora nowelizacji odcinków serii animowanej, który zasłynął z dbałości o uwiarygodnianie tła ekranowych wydarzeń; był też autorem pierwszych powieści z konkurencyjnego świata „SW”) i samego Roddenberry’ego, reżyserię zaś powierzono R. Wise’owi, twórcy o bogatym dorobku artystycznym, do którego zaliczały się też pozycje istotne dla rozwoju ekranowej fantastyki (klasyczny „Dzień w którym Ziemia zamarła”, klimatyczny horror „Nawiedzony”, ekranizacja powieści „The Andromeda Strain” Michaela Crichtona). Film ten, nakręcony z realizacyjnym rozmachem i wizualnym przepychem za b. duże – jak na owe czasy – pieniądze, poruszał tematykę, antycypującą problem sugerowanej przez R. Penrose’a tzw. pozaobliczalności (która ma być dowodem na wyższość myślenia ludzkiego nad mechanicznym), przedstawiał niebanalną wizję spotkania człowieka (względnie humanoida) z przejawem Obcej inteligencji, i konfrontacji człowieka z jego świadomym tworem. Wpisywał się też w tradycję ambitnej SF takiej jak wspomniana „Odyseja kosmiczna” czy „Diuna” D. Lyncha (nawiązywał również do „The Doomsday Machine”, wprowadzając kolejnego przedstawiciela rodu Deckerów, który zgodnie z tradycją ratował sytuację poświęcając swe życie). Był to jednak film ascetyczny pod względem emocjonalnym (choć bronił wartości emocji przed chłodną logiką) i tak skrajnie odmienny od przygodowego charakteru „Gwiezdnych wojen”, że został dość chłodno potraktowany przez sporą część krytyki (która jeszcze niedawno wieszała psy na bajkowości „SW”) i widownię, która zaakceptowała staro-nowy, lucasowy przygodowy styl. Tym niemniej TMP (jak skrótowo określano tenże film) odniósł docelowo duży sukces finansowy (dopiero niedawne „Star Treki” Abramsa zagroziły jego pozycji), szacunek twórców poważnej, problemowej, SF (choćby Roberta J. Sawyera) i zapalił zielone światło dla kolejnych części. (Istnieje też spora grupa fanów, którzy uważają go za najlepszy z „Treków”, kwintesencję wizji Roddenberry’ego wolnej od nacisków wytwórni.)

Niedługo po nim (w dość przykrej atmosferze przepychanek między Roddenberrym, a żądną zysków tanim kosztem wytwórnią) powstał „Star Trek II: The Wrath of Khan” – tryumf przygodowej konwencji odrodzonej przez Lucasa, poniekąd przeciwieństwo TMP, bo czysta rozrywka pełna jednak uroku wynikłego z nawiązań do klasycznych opowieści o piratach, marynistycznych powieści o Horatio Hornblowerze i… operetek duetu Gilbert & Sullivan (operetkowe były też czerwone mundury bohaterów, choć inne źródła sugerują, że zainspirowane zostały jedną z okładek poświęconego SF magazynu „Astounding”). Opowieść równie barwna i witalna jak „mózgowy” był poprzednik, i również będąca jednym z najważniejszych ekranowych „Treków”, wprost nawiązująca do znanych wad i zalet TOSu, „dopinająca” wątek starzenia się Kirka zapoczątkowany przez Wise’a, przynosząca słynną scenę śmierci Spocka (jeden z najdramatyczniejszych momentów w „ST”, zepsuty jednak późniejszym wskrzeszeniem popularnego bohatera) i stanowiąca bezpośrednią inspirację dla następnych czterech filmów.

Sukcesowi „ST II” prawdopodobnie zawdzięcza swe zaistnienie „Star Trek – The Next Generation”, kontynuacja filozofującego stylu TMP, i przypuszczalnie najbardziej udana z serialowych odsłon „ST”.

TNG (jak nazywano go w skrócie), początkowo bazujący na scenariuszach napisanych dla – nienakręconej w końcu – „Fazy drugiej”, tak jak TOS poruszał społeczne i filozoficzne tematy, był jednak (prawie) wolny od domieszek pulp-SciFi i znacznie doskonalszy technicznie (pozostawiono jednak Transporter jako jeden ze znaków rozpoznawczych serii, a Obcy niestety pozostali humanoidami).

Serial ten – jako pierwszy z Treków – wprowadził prawdziwie Obcych mentalnie pozaziemców, w ilości większej niż jeden Spock. Po pierwsze osławiony Kolektyw Borg – zbiorczy umysł stanowiący sumę zasymilowanych siłą istot rozumnych i maszyn, ogarnięty pragnieniem ekspansji; mroczną wersję tipplerowskiego wariantu de chardinowskiego Punktu Omega. Borg, choć bezwzględny w działaniu i przypominający nieco hordy technologicznych wampirów czy zombich, nie jest jednak zły, jest po prostu Obcy i proponuje odmienną wizję dalszego rozwoju Galaktyki, wizję, która za cenę rezygnacji z własnego ja daje nawet swoistą nieśmiertelność (pamięć Kolektywu przechowa wspomnienia jego członków) i poczucie więzi niemożliwe do odczucia innymi metodami (niewykluczone, że w prawdziwym świecie znalazłoby się sporo chętnych do podążenia taką drogą). To drugi – po V’Gerze z TMP – prawdziwie Obcy (w stylu jaki znamy choćby z klasyki Lema) trekowy Obcy. (Nawiasem mówiąc: jeśli – jak początkowo sugerowano – powstał on w wyniku wydarzeń pokazanych w finale dzieła Wise’a, to stanowi to gorzko ironiczny kontrapunkt dla optymizmu tegoż zakończenia).

Następną Obcą cywilizacją (może nie tak odmienną, ale stojącą w pół drogi pomiędzy pomiędzy federacyjnym, a borgowym „pomysłem na życie”) są Binarowie (Bynars), którzy pozostali co prawda autonomicznymi jednostkami, ale żyją w daleko posuniętej symbiozie ze swoimi komputerami, a ich życiem rządzi liczbowy ład.

Obie te wizje w pewien sposób korespondują, ale i polemizują z wątkami które – w tych samych latach – pojawiały się w literackiej SF z nurtu cyberpunkowego.

Kolejne kultury to już (wg. wprowadzonego przez Orsona Scotta Carda podziału) tzw. bliscy Obcy, czyli istoty humanoidalne, jednak o nieco zmodyfikowanych uwarunkowaniach biologicznych i/lub kulturowych, które to – teoretycznie minimalne – zmiany owocują sporą mentalną nieprzystawalnością (co przypomina metodę stosowaną przez Ursulę K. LeGuin w jej słynnym cyklu haińskim, i przez C.J. Cherryh w „Przybyszu”).

W/w „bliscy Obcy” to gatunki znane już uprzednio z „ST”, poddane jednak znaczącej „renowacji”:
– Klingoni, będący w TOSie militarystami o nieco knajackiej osobowości (i karykaturą „ludzi radzieckich”) pokazali nowe oblicze honorowych (w często niezrozumiały dla ludzi sposób), acz krwiożerczych wojowników, których genetyczna odmienność zaprogramowała do życia w swoistej formie (nieco anarchicznego) feudalizmu (do Klingonów zresztą jeszcze wrócimy);
– oraz Romulanie – w „oryginale” proste przeniesienie w Kosmos antycznych Rzymian (z naleciałościami maoistowskich Chin); w TNG bezwzględnie (acz racjonalnie) kalkulujący „psychopaci” (cudzysłów, bo nie należy oceniać Obcych według ziemskich norm), których jedynym zauważalnym uczuciem jest lojalność wobec Imperium, w imię której są skłonni poświęcić własne ambicje.

„Star Trek – The Next Generation” nie miał bohaterów równie wyrazistych co heroiczny kapitan Kirk, logiczny, opanowany i skłonny do poświęceń pan Spock, czy pesymistyczny i wierny humanistycznym wartościom doktor McCoy (przypuszczalnie ostatni chrześcijanin w załodze) z TOS, jednak wprowadził dwie postacie, które stały się równie (jeśli nie bardziej) rozpoznawalne co Spock. Pierwszą z nich był kapitan Jean-Luc Picard, archetypiczny „stary kosmonauta” w tradycji lemowych Horpaha i bezimiennego pirxowego Szefa, a jednocześnie intelektualista o b. szerokich zainteresowaniach i „człowiek renesansu”. Stosowany przez niego sposób sprawowania przywództwa został uznany za wzorcowy model zarządzania zasobami ludzkimi (vide słynny podręcznik dla liderów – „Make it so” Wessa Robertsa). Drugą – android Data, osobnik podobny, i jednocześnie niepodobny do Spocka. Podobny, bo równie bezemocjonalny i logiczny. Niepodobny, bo o ile Spock był półczłowiekiem chcącym stać się „maszyną”, o tyle Data był maszyną chcącą stać się człowiekiem (kłania się „Dwustuletni człowiek” – zaprzyjaźnionego zresztą z Roddenberrym – I. Asimova, od którego pochodzi też idea „pozytronowego mózgu”; że o „Pinokiu” nie wspomnę). Data do dziś pozostaje jedną z najciekawszych i najbardziej złożonych postaci Sztucznych Inteligencji jakie zna SF, obok m.in. HALa 9000 i GOLEMA XIV, i inspiracją dla badaczy pracujących nad stworzeniem prawdziwych myślących maszyn (jeden z nich, przedstawiciel bodajże koncernu Honda, stwierdził wprost, że jego celem jest zbudowanie „prawdziwego Daty”).

TNG nie tylko stanowił inspirację dla prawdziwych naukowców, ale też zrewolucjonizował samego „Treka” – doprowadził do podziału fandomu na wiernych TOSowi „Trekkies” i wolących nowe, ambitniejsze, wydanie „ST” „Trekkers” (obecnie podział ten w dużym stopniu się zatarł i oba określenia często bywają używane zamiennie) i doprowadził do powstania kolejnych – nakręconych już po śmierci Roddenberry’ego seriali – „Star Trek – Deep Space Nine”, „Star Trek – Voyager” i „Enterprise”, z których tylko DS9 zasługuje na cieplejsze wspomnienie (i doczekał się własnego fandomu – tzw. „Niners”), a także konkurencyjnego, ale b. „trekopodobnego” „Babylon 5” i „wypchniętej” poza trekowy kanon, ale opartej na pomyśle Roddenberry’ego „Andromedy”. (Dwa ostatnie seriale stały się konkurencją dla „ST” w wyniku – jak zwykle dziwnej – polityki Paramountu, który najpierw odprawił z kwitkiem J. Michaela Straczynskiego mającego b. udany pomysł na opowieść o narodzinach Federacji, a potem wdał się w spór z wdową po „ojcu Treka”.)

Wkrótce po tym rozkwicie przyszły jednak kolejne „lata chude” – niektórzy widzą w tym dowód na wyczerpanie formuły, inni – nie bez racji – wskazują na to, że epigoni nie mieli dobrego pomysłu na „Star Treka”, a wytwórnia traktowała kolejne odsłony swego sztandarowego serialu po prostu jako „maszynkę do zarabiania pieniędzy”; ja jednak sądzę, że przyczyna leżała gdzie indziej. Otóż (jak już wspomniałem) „kosmiczna” SF nakręcała zainteresowanie prawdziwymi badaniami kosmicznymi, te zaś (gdy kończyły się sukcesami) koniunkturę na space SF. Zakończenie zimnej wojny, które zahamowało wyścig kosmiczny, finansowe kłopoty rosyjskiego programu kosmicznego i fakt, że amerykański program Space Shuttle trudno nazwać sukcesem siłą rzeczy odwróciły uwagę masowej publiczności od – mówiąc górnolotnie – gwiazd, a więc i na „ST” zmalało zapotrzebowanie.

Nim jednak to się stało, „Trek” zdążył rzucić potężny cień. Wśród utworów SF bezpośrednio inspirowanych „Star Trekiem” można wymienić „kontaktowe” opowiadanie „Szerzej niż imperia, i wolniej” U. K. LeGuin dyskutujące poniekąd z sensem kosmonautycznych przedsięwzięć, „Starplex” Roberta J. Sawyera stanowiący próbę „zrebootowania” „ST” w duchu większego naukowego prawdopodobieństwa (rzecz, której nie udało się zrobić z samym serialem), pierwsze tomy cyklu barrayarskiego L. McMaster Bujold, które zaczynały jako fanfiction o miłości Klingona i oficer Gwiezdnej Floty, opowiadanie „Mydlanooperowa bańka” Seana Williamsa – pastisz, a jednoczenie hołd dla „Treka”, ambitnie zamierzony serial „SeaQuest DSV” nazywany „TNG pod wodą” i „Galaxy Quest” stanowiący kpinę zarówno z samego „Star Treka”, jak i z jego kulturowego impaktu; kpinę podszytą jednak szacunkiem na tyle wyraźnym, że przypadła do gustu Trekerom. Swoistą kontynuacją trekowej tradycji dyskutowania o sprawach społecznych jest też b. wysoko ceniona nowa wersja serialu ”BattleStar Galactica”, za której powstanie odpowiada ceniony za swą wcześniejszą pracę przy TNG i DS9 (i również „odsunięty” przez Paramount) Ronald D. Moore.

(W pierwotnej wersji w/w tekstu wśród hołdów wymieniłem również „Wyprawę profesora Tarantogi” S. Lema, doszukując się w niej bezlitosnej drwiny z niektórych cech trekowej konwencji, w tym – znanych trekowych technologii, jednak – jak potem sprawdziłem – „Wyprawa…” starsza jest o „ST” o kilka lat. Cóż, nie po raz pierwszy lwowsko-krakowski Mistrz okazał się prekursorem.)

A właśnie – ledwie co wspomniany po raz kolejny, fenomen ruchu fanów „ST” to kolejny dowód na siłę oddziaływania „Treka” i zdecydowanie ruch ten ma też znacznie sympatyczniejsze oblicza niż to ukazane w filmie „Trekkies” – jako miłośnicy „Star Treka” dali się poznać Stephen Hawking, król Jordanii Abdullah II, aktorka Whoopie Goldberg (która wręcz wymusiła na Roddenberrym swój angaż do roli Guinan), zmarły klasyk SF – Arthur C. Clarke i pierwsza kosmiczna turystka – Anousheh Ansari, a nawet ledwo co wspomniany Stanisław Lem, który co prawda nie zostawiał na „Treku” suchej nitki, ale oglądał go namiętnie, do późnej starości.

Czy to za sprawą zagorzałych fanów, czy ogólnej popularności serialu, do języka potocznego w krajach anglojęzycznych weszły takie zwroty jak „redshirt” (określenie szybko ginącej postaci epizodycznej – w TOS tacy pechowcy nosili zwykle czerwone mundury), „Beam me up, Scotty” (co ciekawe, taki tekst nigdy nie padł z ekranu; powtarza się sytuacja z równie popularnym w Polsce tekstem „Brunner, ty świnio”), „He’s dead, Jim”, czy (wielokrotnie parafrazowane) „I’m a doctor, not a…” (tekst ten trafił nawet do jednego z tomów cyklu „Honor Harrington”).

Skoro o fanach, i słowach mowa… Własnego „fandomu” doczekały się słowa padające z ekranu… po klingońsku. Bogactwo fikcyjnej kultury klingońskiej kultury (będącej prawdopodobnie najbardziej szczegółową kreacją pozaziemskiej kultury w historii SF) spowodowało, że znaleźli się chętni do poznawania klingońskiego języka wymyślonego pierwotnie przez lingwistę Marca Okranda na potrzeby post-TOSowych filmów i TNG. Ich zapał doprowadził do tego, że klingoński stał się jednym z najpopularniejszych sztucznych języków, a jego popularność żyje własnym życiem, coraz bardziej niezależnym od popularności samego serialu.

Ponadto różne (od żartobliwo-pochwalnych po b. ironiczne) nawiązania do „ST” można znaleźć w licznych dziełach amerykańskiej kultury masowej. Trekowe motywy przewijają się w reklamach i zdobnictwie. Polecam – w ramach pewnej prywaty – topic „Startrekowe aluzje” z forum www.startrek.pl, który stanowi skarbnicę takich „smaczków”. „Trek” zmienił oblicze amerykańskiej, i światowej kultury.

Zmienił, i będzie zmieniał nadal, bowiem wciąż powstają produkcje spod znaku „Gwiezdnej wędrówki”.

Jak wspomniałem: „Star Trek” i Program Kosmiczny nakręcały się nawzajem, czy więc obecny renesans ST oznacza, cokolwiek byśmy o nowych „Trekach” sądzili, że już niedługo będziemy oglądać (niestety raczej w ramach transmisji niż na żywo) TAKIE widoki?

Źródło obrazka: www.nasa.gov

 

Powyższy artykuł jest kosmetycznie zmodyfikowaną wersją tekstu prelekcji wygłoszonej w ramach Avangardy V/TrekSfery 2009, opublikowanego następnie w specjalnym numerze startrekowego e-zinu „Pathfinder”

 

Juliusz „Q” Mróz




Pobierz tekst:

Mogą Cię zainteresować

Zapowiedź drugiego sezonu „Star Trek: Lower Decks”
Filmy i seriale Q - 15 października 2020

Pierwszy sezon „Star Trek: Lower Decks” właśnie się zakończył. Dziwna to była…

Będzie czwarty sezon „Star Trek: Discovery”
Filmy i seriale Q - 17 października 2020

Ledwie trzeci sezon „Star Trek: Discovery” debiutował na ekranach, już się dowiedzieliśmy,…

Przybyło fanfilmów „Star Trek”
Filmy i seriale Q - 24 lutego 2021

Dziś prezentujemy… „Squadron”, zapowiadaną już czeską produkcję nawiązującą do „ST: Deep Space…

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Fahrenheit