Trochę nie chce mi się wierzyć, ale wychodzi na to, że o problemie burz magnetycznych (czy słonecznych) nie napisałem. To podejrzane – pewnie nie umiem wpisać w gugla właściwego pytania. A napisać, choćby i po raz kolejny, moim zdaniem trzeba, bo tak zwane masowe media utrwalają obraz, który chyba całkiem omija to, o co kiedyś chodziło przy okazji popularyzacji nauki – czyli fragmenty wiedzy, jakie da się opowiedzieć laikowi, zaś laik dzięki nim wyciągnie właściwy wniosek.
Oglądałem sobie fragment programu na kanale Fokus TV, chyba tak się to zwie, i było generalnie o zagładzie ludzkości. A mianowicie na Słońcu robi się bum, na Ziemi mamy tzw. burzę magnetyczną i – jak to ilustrowały efektowne kadry – wszystkie urządzenia elektryczne wybuchają. Najsłabszy efekt to trzaśnięcie ekranu komputerowego. Stacje transformatorowe detonują, jakby były składami amunicji, płoną linie wysokiego napięcia i tak dalej. A potem mamy opowieść o tym, że współczesną cywilizację bez prądu czeka zagłada.
Słuszności postawionych tam tez trzeba by poświęcić osobny, długi artykuł. Lecz podejrzewam, że mało kto chciałby go czytać, bo to już robi się skomplikowane. Tak, to prawda, że utraciliśmy większość umiejętności ludzi z XIX wieku. Lecz nie jest prawdą, że po prostu należałoby wracać technologicznie do wcześniejszych czasów.
Na nieszczęście owych wizjonerów od XIX wieku zmieniła się dramatycznie wiedza w bardzo wielu dziedzinach. Nie widać żadnego powodu, by miała ona dokumentnie wyparować z wyłączeniem prądu. Ciągle istnieją książki i ludzie, którzy potrafią je czytać. A są w tych książkach rzeczy fundamentalne dla przetrwania. Na przykład wiemy o tym, że istnieją zarazki różnych chorób, i wiemy jak się tych zarazków pozbyć z otoczenia. Jest wiedza rolnicza – choćby o fotosyntezie, o tym, jakich konkretnie związków chemicznych potrzeba roślinom do wzrostu, i jest całkiem inna, niż wyobrażenia ludzi nawet z pierwszej połowy XX wieku. Pozwala przewidzieć, czy urośnie, czy nie.
W tych medialnych opowieściach o ludzkości postapokaliptycznej jest ukryty wsad scenariuszy filmowych. Reżyserzy potrzebują wizji rodem z czasów Dzikiego Zachodu, gdzie wszystko zależało od bohatera i jego najbliższych. Nie było komplikacji wynikających z istnienia społeczeństwa, że już o tak zwanym prawie lepiej nie wspominać. Jak cię ktoś napadł, to należało wyjąć rewolwer, a nie wzywać policję i adwokata. Taka rzeczywistość jest łatwa w odbiorze, nie zaskakuje widza nieoczekiwanymi komplikacjami.
W przypadku prawdziwej reakcji na apokalipsę w naszych czasach nie należy przyjmować, że będziemy mieli masę całkiem głupich ludzi, ale że jednak ktoś coś będzie wiedział. I to rodzi dla wizjonera zasadniczy problem, że on także powinien coś wiedzieć, np. co z tym nawożeniem roślin?
Zupełnie inna sprawa, że istnieją procedury opracowywane na wypadek różnych klęsk żywiołowych i że w nich najczęściej wszystko się zaczyna od przywracania funkcjonowania społeczności. Od tego, by działał przepływ informacji i ludzie słuchali odpowiednich kompetentnych służb, na przykład elektryków. Na wypadek katastrofy wszystko się obraca wokół utrzymaniu działania społeczeństwa i niedopuszczenia do tego, by ogarnął nas chaos rodem z filmów postapokaliptycznych.
Budując wizję ludzkości po katastrofie wypada te procedury znać. Warto wiedzieć, że jedna z pierwszych rzeczy, jakie się robi po jakimkolwiek wypadku, np. pożarze, to „odcięcie mediów”. Czyli zamykamy dopływ wody, gazu, ale także i prądu, właśnie po to, żeby nie było filmowych efektów. Te procedury służą nie tylko ratowaniu ludzi, ale i minimalizacji strat sprzętu. Nie, „wszystko” nie ulegnie zniszczeniu.
Katastrofę się przewiduje. Dlatego każde urządzenie elektryczne ma bezpiecznik. Delikwent taki jak ja, który i popsuł wiele elektrycznych urządzeń, i je naprawiał, wie, że ów bezpiecznik najczęściej bardzo skutecznie zabezpiecza przed demolką i reszty urządzeń, i sieci. I najczęściej w samym urządzeniu ogranicza straty do jednej części.
Gdzieś w bardzo emocjonalnym opisie tego, co się stanie po burzy magnetycznej wywołanej rozbłyskiem słonecznym wyczytałem, że zniszczeniu ulegną (wszystkie?) transformatory, a transformatorów się nie naprawia, transformatory się wymienia. Że produkcja jednego transformatora trwa nawet kilkanaście miesięcy, więc sami widzicie, jaka to będzie apokalipsa…
Zapomniałeś, Drogi Nam Autorze, ba, tu chodzi o wielu autorów, że są jeszcze na waszej drodze owe bezpieczniki. Ale nie tylko. Dobrze jest opowiedzieć, z czym się owe rozbłyski Słońca i burze magnetyczne je. Otóż coś takiego zdarzyło się około roku 1859. Podówczas zrobiło wrażenie, bo choć nie było elektrowni, to rzeczywiście popsuło się wiele urządzeń telegraficznych.
Co takiego spotkało ludzkość? Ze Słońca została wyrzucona chmura zjonizowanego gazu. Jak na kosmiczne warunki porusza się taka chmura średnio szybko, zazwyczaj potrzebuje kilku dni, by dotrzeć do Ziemi. Wyrzut w roku 1859 dotarł w około (za Wikipedią) 18 godzin. Taka kupa naładowanej elektrycznie materii powoduje deformację – czy zmianę – wartości i kierunku ziemskiego pola magnetycznego.
Rzecz ważna z technicznego punktu widzenia: te zmiany trwają dość długo. Mówi się o godzinach. Lecz to wystarcza, by w bardzo długich napowietrznych liniach wysokiego napięcia wyindukować napięcia, które faktycznie po zsumowaniu się z napięciem linii mogą doprowadzić do różnych filmowych efektów.
Jest tu taki szczegół techniczny, który w dawnych czasach był traktowany jak rodzynek, a dziś chyba… wręcz przeciwnie. Otóż układ cewek transformatora trójkąt-gwiazda. Jest jeszcze tzw. zygzak, ale ów sobie darujmy. Rzecz w tym, że w układzie gwiazdy mamy wyprowadzony przewód zerowy. W trójkącie nie. To powoduje, że w przypadku owej gwiazdy mamy z głowy elektryczność statyczną, efekt stałego pola elektrycznego występującego w atmosferze. Jest ono całkiem spore, wynosi około 200 woltów na metr. Nie kopie nas, gdy się podnosimy z łóżka, bo pole to wywołuje mikrusie prądy. Lecz gdy powiesimy izolowany przewód na kilku metrach wysokości, to potrafią strzelić z niego całkiem efektowne iskry. Jeszcze gorzej będzie z przewodami linii wysokiego napięcia, które wiszą na 20-40 metrach nad ziemią.
Przy połączeniu w trójkąt operujemy większymi mocami, ale nie ma „naturalnego” odprowadzenia ładunków statycznych. Jeszcze jeden paskudny szczegół techniczny, który ongi był rodzynkiem: cewka transformatora dla prądów stałych i wolno-zmiennych stanowi zwarcie. Dlatego, gdy w sieci energetycznej zasilanej z transformatora połączonego w gwiazdę indukuje się napięcie wywołane burzą magnetyczną, napięcie bardzo wolno-zmienne, nic się nie stanie. Tyle że oba końce linii muszą być podłączone do cewek właśnie w układzie gwiazdy.
Problem pojawia się, gdy transformator jest w układzie trójkąta. A bywa chyba najczęściej, bo chodzi o przenoszoną moc. Nie jest to jednak dowód na wyjątkową niefrasobliwość elektryków. Mają oni bowiem znacznie, nieporównanie trudniejsze do opanowania zjawisko, czyli znane wszystkim pioruny.
Wymuszają one montowanie nad właściwymi przewodami kosztownych, dodatkowych przewodów odgromowych, które łatwo poznać po tym, że są przykręcane do słupów nośnych bez izolatorów. Z powodu napięć, które są indukowane w przewodach roboczych, gdy w odgromowy uderzy piorun, oraz też przez to, że przewód odgromowy nad linią nie daje gwarancji, że nie będzie uderzenia w linię, instalacja musi mieć różnej maści i sposobu działania te wspomniane wcześniej bezpieczniki.
Pobierz tekst:

Adam Cebula „Szlachetnie ciepło”
Kolejny artykuł alarmistów klimatycznych owszem, wkurzył mnie, ale skłonił do napisania czegoś w rodzaju przytyku…

Adam Cebula „Heretycka żerdź”
Zapewne jesteśmy przekonani (po opisach w różnych książkach przyrodniczych), że zadaniem piorunochronu…

Adam Cebula „Pierdylion ISO, czyli informacyjny aspekt kondycji współczesnego człowieka”
Może nie mam racji, ale mam wrażenie. A jest ono takie, że ulubionym sposobem opowiadania o świecie…